Pole namiotowe

 
Rozważanie na II Niedzielę po Narodzeniu Pańskim, rok B1

Dzisiejsze czytania

Bóg, Pan, Władca Wszechświata, Król, Pan Nad Panami, Adonai, Elohim, Jahwe, Przyjaciel, Zbawiciel, Mesjasz, Wyzwoliciel czy Szef. Tak właśnie nazywałem Boga, a moim ulubionym zwrotem do Boga było właśnie: Szefie. Często też mówiłem: „To wola Szefa, Szef tak chciał, z Szefem się nie dyskutuje itd.”. Zatrzymując się nad początkiem Ewangelii św. Jana, gdzie autor zachwyca się odwiecznym Słowem i biorąc pod uwagę doświadczenia z minionego roku, muszę zmienić zdanie. Teraz On jest po prostu moim Tatą. Bóg tzn. Tata okazał się być mi kimś najbliższym.

„A Słowo stało się ciałem i zamieszkało między nami” (J 1,14). W niektórych tłumaczeniach możemy przeczytać, że „Słowo stało się człowiekiem i mieszkało wśród nas”. Bóg w Jezusie przyjął OGRANICZONE, SŁABE, KRUCHE, ŚMIERTELNE ciało człowieka. Był dzieckiem takim jak ja i Ty. Był zależny od innych, dorastał i uczył się. Pracował i jak każdy z nas miał obowiązki względem domu i pracy. Wiem, że to brzmi trochę nijak i dla nas jest to prawie niezauważalne, ale Bóg – Stworzyciel świata, sama Doskonałość – czuł zimno, głód i wreszcie ból. Wiedział, co to łzy strachu, rozpaczy i miłości. Wiedział, co to radość i zabawa. Wiedział, jak to jest być wyspanym i jak to jest zarwać nockę. Załatwiał swoje potrzeby fizjologiczne. Może sikał na stojąco – wiemy z czym to się wiąże – i miał poranny namiot? Większość raczej Go nie lubiła, a nie tylko nie kochała. Jedni się go bali, drudzy wstydzili. Nie wszyscy chcieli Go słuchać. Obrażano Go, mieszano z błotem i plotkowano o Nim. Nie rozumieli Go najbliżsi, a przyjaciele w godzinie próby zawiedli. W największym – za przeproszeniem – w swoim życiu gównie był sam, opuszczony przez wszystkich. Te kilka osób, które z Nim chciałby być w tym czasie, nie miały na to szans. Były dopiero pod krzyżem, wcześniej podczas przesłuchań nie było nikogo, kto mógłby i chciałby stanąć po stronie Jezusa. Na końcu Boga pozbawiono życia.

Jestem przewlekle i nieuleczalnie chory. Od najmłodszych lat znam, co to znaczy ból ciała i duszy. Wiem, co to znaczy mieć ograniczenia i być słabszym od innych. Trudno jest się przyznać, że się czegoś nie wie i że trzeba braki w wiedzy uzupełnić. Wiem, co to znaczy być zależnym od innych i mieć obowiązki – czasem przykre i bezsensowne. Wiem, jak to jest być przez kilka dni głodnym, bo refluks żołądka odmawiał przyjmowania jakiegokolwiek pokarmu. Długie bezsenne noce, powodowane przez obecny w każdej przewlekłej chorobie stres, także nie są mi obce. Mam ciało, które domaga się spełniania swoich potrzeb. Dość spore grono ludzi nie darzy mnie sympatią, a wręcz przeciwnie – wrogością. Mimo wielu lat znajomości nadal niektórzy boją się mnie i mojej choroby. Nieraz poznałem ten przykry moment, gdy ktoś nie chciał przyznać się do znajomości ze mną. Jedni chcą mnie słuchać i czytać, jednak dla zdecydowanej większości jestem niegodny tego, bym miał coś do powiedzenia. Dziwak, Yeti, E.T., grubas, głupek, wcielenie zła, cham, prostak i egoista. Czego to się też nie nadowiadywałem o sobie z drugiego obiegu… Ostatnimi osobami, które rozumieją i popierają to, co robię i kim jestem, są członkowie mojej rodziny. A przyjaciele… No cóż, ilu deklarowało wielką przyjaźń, a jak niewielu z nich zostało w godzinie próby? Niektórzy chcieli być przy mnie, ale nie było takiej możliwości. Bo każdy z nas ma takie sprawy w swoim sercu, w życiu, w których jest kompletnie sam. I nawet jeśli chciałby do nich kogoś wpuścić, to nie ma na to szans. Nie da się po prostu tam wejść i nawet jeśli są chętni, to nie mogą. My, chorzy, doskonale to znamy. Mamy takie sfery, momenty życia, w których zawsze będziemy kompletnie sami i tak już będzie zawsze. Wiem też, co to znaczy kogoś kochać i być kochanym, by po jakimś czasie, ot tak, być dla tej osoby po prostu nikim. Oczywiście też w moim życiu były łzy rozpaczy, bólu, ale i miłości. Nieraz też imprezowałem, świętowałem czy po prostu zwyczajnie się cieszyłem i okazywałem radość. Bo przecież życie ma różne, także te dobre, piękne i radosne oblicza. Myślę, że wielu z Was ma podobne doświadczenia, jeśli nie te same.

„A Słowo stało się człowiekiem i zamieszkało wśród nas”, właśnie takich nas. Ograniczonych, kruchych, słabych, zależnych od innych, opuszczonych, po prostu małych. Co więcej, Bóg chciał być tak blisko nas, że sam przyjął człowieczeństwo. Był podobny do nas we wszystkim oprócz grzechu. Przeżywał to samo co ja i Ty. Jak wielka to musi być miłość, by dla kogoś tak dać się poniżyć! Wiedząc jednocześnie, że ta miłość będzie tyle razy odrzucana przez mój i Twój grzech. Wiedząc, że nigdy nie będę w stanie w równej mierze odpowiedzieć na tę miłość. Nie wiem jak wam, ale mnie źle z tym… Tylko że dla Niego to żaden problem! On po prostu chce przy mnie być!

W oryginale, w języku greckim mamy coś takiego: „I Słowo ciałem stało się i rozbiło namiot wśród nas”. Ze Starego Testamentu wiemy, że namiot to miejsce, do którego przychodzili modlić się Izraelici wędrujący z Egiptu do Ziemi Obiecanej. W Księdze Wyjścia w 33. rozdziale, w 11. wersecie czytamy, że w namiocie „rozmawiał Pan z Mojżeszem twarzą w twarz, tak jak człowiek rozmawia ze swoim przyjacielem”. Ten werset podkreśla niezwykłą więź, jaką Mojżesz miał z Bogiem. Wieź, w której to Bóg pozwalał przychodzić człowiekowi ze wszystkim do siebie i dawał mu się poznawać. W księdze Syracha, w 24. rozdziale, w hymnie pochwalnym Mądrości, w 8. wersecie czytamy, że Stwórca nakazał jej rozbić namiot w Izraelu. A dalej w wersecie 19. czytamy: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy mnie pragniecie, a zostaniecie nasyceni moimi owocami”. Jakże to współgra ze słowami Jezusa: „Przyjdźcie do mnie wszyscy, którzy utrudzeni i obciążeni jesteście, a Ja was pokrzepię” (Mt 11, 28).

Bóg chce z nami rozmawiać, chce, pragnie więzi z nami. W Psalmie 139 autor chce uświadomić nam, że Pan jest naszym stwórcą i zna nas doskonale. Jest z nami zawsze i wszędzie. I mimo że nam ciężko w to uwierzyć, dla Niego jesteśmy cudowni! Bo jesteśmy dokładnie tacy, jakimi On nas chciał! Natomiast psalmista w Psalmie 147 potwierdza, że dla Boga każdy z nas jest cenny, On każdego zna i o każdego dba.

„Tym wszystkim, którzy Je (tj. Słowo) przyjęli, tym, którzy pokładają ufność w Jego osobie i mocy, dało Ono prawo, by stali się dziećmi Boga, nie z powodu więzów krwi, fizycznego popędu czy ludzkiego zamysłu, lecz z powodu Boga”.

Bóg przez wcielenie swojego Syna usynowił każdego z nas. Nie dlatego, że na to zasługujemy, nie dlatego, że jak niektórzy nasi rodzice zaliczył wpadkę, ale dlatego, że po prostu tak chciał! Chciał, bo kocha i nie może przestać! „W Chrystusie wybrał nas On w miłości przed stworzeniem wszechświata, abyśmy byli święci i bez skazy przed Jego obliczem. Z góry postanowił, że przez Jezusa Chrystusa będziemy Jego synami – tak jak Mu się spodobało i jak zamierzył!” (Ef 1,4-6) I chce On relacji, chce On być naszym Tatą. Chce, abyśmy byli nie tylko synami, ale i dziedzicami (Ef 1,11). On chce rozmawiać z nami twarzą w twarz i pozwala się poznawać. Człowiek w swoim życiu ma tylko jeden cel: poznać Boga i zjednoczyć się z Nim! Nie ma żadnego innego celu w naszym życiu! On chce, abyśmy do Niego przychodzili i pozwalali się prowadzić jak dzieci swojemu tacie.

Długo Bóg nie był moim Tatą. Długo nie był kimś najbliższym. Miniony rok, w którym zaznałem bólu i ograniczeń przez chorobę, bólu straty ukochanej, odrzucenia, oplucia, uświadomił mi niesamowitą bliskość Jezusa. Przyznam się, że w pewnym momencie miałem naprawdę dość, zwątpiłem i straciłem nadzieję. Próbowałem wyprzeć to, co się stało i uciekałem, m.in. w muzykę. Przez wiele miesięcy chciałem być kimś, kim nie jestem, grałem i traciłem bardzo wiele z mojego życia. Osiągałem też sukcesy, zdobywałem bardzo wiele. Można powiedzieć, że wychodziło mi w prawie każdej sferze życia. Gdy jednak nastały trudne miesiące, gdy działy się rzeczy, dla których nie było racjonalnego wytłumaczenia, wszystko okazało się puste. Była pustka, której nic nie wypełniało. Przez zwątpienie, utratę nadziei, muzykę musiałem stoczyć duchowy i fizyczny bój ze złym duchem. Powiem wprost: chciałem umrzeć. Do tego choroba, która coraz bardziej dawała się we znaki. Praktycznie cały rok byłem na antybiotyku. Traciłem siły fizyczne, duchowe i psychiczne. Czułem się nikomu niepotrzebny i niezdatny do niczego. Właśnie skończyłem studia, chciałem iść w życie, ale nie byłem w stanie podjąć żadnej pracy. Plany wzięły w łeb.

W październiku 2013 roku pojechałem na trzeci tydzień Ćwiczeń Duchowych. To właśnie tam doświadczyłem tego, że Jezus był także człowiekiem i przeżywał to co ja. Zrozumiałem, czym jest Jego miłość i dotarło do mnie to, jak bezgranicznie On mnie kocha. Mimo moich błędów, grzechów, mojej głupoty On mnie kocha i… lubi! A jak się kogoś lubi, to chce się z tym kimś po prostu być. Tam właśnie Bóg stał się moim Ojcem! Bliższym niż ktokolwiek inny.

Kiedy wróciłem na Jego łono, wszystko zaczęło wracać do normy. Sprawy SAME zaczęły się rozwiązywać. Dostałem propozycję pracy. Co prawda było kilka przeszkód, ale udało się je pokonać. Przez cały Adwent 2013 Bóg zapewniał mnie, że jest ze mną. Mam się nie martwić, bo jestem w Jego rękach. Nabierałem coraz większego pokoju serca. Doświadczałem miłości i czułości bliskich. Trapiła mnie jednak jeszcze jedna kwestia: zdrowie. Infekcji nie było końca, a kolejne badania niczego nie wykazywały. Lekarze nie mieli rady i orzekli, że tak po prostu musi być. Ale zostało ostatnie badanie, na które jeszcze nikt nie wpadł, wymaz z nosa. I paradoksalnie, ku mojej radości znaleziono przyczynę moich chorób trwających od ponad 2 lat. Zastosowano trafne leczenie i od razu lepiej! Może jeszcze nie czas, żeby obwieszczać ostateczne zwycięstwo, jednak wszystko wskazuje, ze idzie ku dobremu.

Przyszedłem do namiotu. Do namiotu, który Ojciec rozbił w moim sercu, do tego miejsca, gdzie jesteśmy tylko On i ja. To tam właśnie mogę przyjść z tymi momentami, sprawami, do których inni nie mają dostępu. On objawił i objawia się mi codziennie. Daje się poznawać takim, jakim jest. A jest kochającym i dbającym o swojego syna Ojcem. Dla mnie jest gotów poświęcić wszystko! Daje mi poznawać swoją wolę i zaprasza do wędrówki.

Tak na koniec chciałbym powiedzieć, że od kiedy poznałem Ojca, zrozumiałem, czym jest modlitwa Pańska. Odkryłem jej sens i moc. Zrozumiałem sens słów Jezusa: „Na modlitwie nie bądźcie gadatliwi jak poganie, Ojciec wie czego potrzebujecie. Dba o was lepiej, niż o ptaki, ubiera was piękniej, niż kwiaty. Wy po prostu ufajcie i wierzcie, ze On jest Ojcem”.

Zapraszam do modlitwy. Pochyl głowę, zamknij oczy i módl się modlitwą, którą doskonale znasz, tylko z jedną różnicą:

                                        Ojcze MÓJ, który jesteś w Niebie

                                              Przyjdź Królestwo Twoje

                                   Bądź wola Twoja tak jak w Niebie tak i na Ziemi

                                     Chleba MOJEGO powszedniego daj MI dzisiaj

                              I odpuść MOJE winy, bo i ja odpuszczam MOIM winowajcom

                                                  I nie wódź MNIE na pokuszenie

                                                     Ale zachowaj MNIE od złego

Namiot.jpg

Rozważania Niedzielne

 

Komentarz

  1. januszek73

    3 tydzień rekolekcji.

    Wiem, że Ty Wojtek podążasz za Jezusem, np. poprzez drogę Ćwiczeń Duchownych wiem, że to cię wzmacnia, umacnia i powoduje przemianę. Wiem też, że III tydzień ćwiczeń nazywany najtrudniejszym jest najpiękniejszym z tygodni (chociaż ogólnie ciężko je porównywać). No wiem to z autopsji, bo na III tygodniu zrozumiałem, jak bardzo Jezus mnie umiłował i jak mnie kocha pomimo tej mojej całej nędzy wewnętrznej, słabości i grzechów. Szczerze, ale napłakałem się na tym tygodniu łoookropnie :-), lałem łzy "litrami", jakbym dosłownie rozumiał św. Ignacego "czy to z powodu męki naszego Pana Jezusa Chrystusa". Naprawdę tak było, ale w tych moich łzach i płaczu (czasem szlochu) była też pewna doza nieuporządkowania, po prostu "nie kochałem siebie". Co ciekawe, dopiero musiał mi to uświadomić kierownik duchowy, który później stał się moim stałym spowiednikiem. Musiałem przyznać się do tego przed nim – naprawde :-), przyznałem mu rację "Janusz nie kocha siebie", ale…………….:-), ale Janusz nagle pokochał siebie :-), bo zrozumiał ( przy pomocy o. Stanisława :-), iż "to nie grzech jest ważny, ale ja jestem ważny i Chrystus". Naprawdę eureka :-), dla mnie wydarzenie przełomowe – "tak Jezus mnie kocha, że nie zważa (lub zważa mało) na moje grzechy. Naprawdę od tego momentu pomimo wątpliwości częściej zacząłem przyjmować Jezus w komunii św, no ale miałem zalecenia "kierownika" – "przepraszasz i idziesz". To oczywiście nie jest wskazówka dla wszystkich, ale naprawdę przeżycie III tyg. to taka wolność, że trudno być już daleko od Chrystusa. Chce się z Nim rozmawiać, przebywać, a zwłaszcza pragnąć komunii św. :-). No i tego Ci życzę – pragnij Jego i jeszcze jednego, bo jeżeli nie masz, to poszukaj lub módl się o "kierownika duszy" lub stałego spowiednika. To naprawdę dobre zalecenie, chociaż bywa trudne, ale "dla Boga nie ma rzeczy niemożliwych".

    pozdrawiam – "Ignacjański Janusz" a właściwie "Chrystusowy Janusz" 🙂 (to nie moje stwierdzenie – tak mi powiedział o. Stanisław Majcher S. J.).

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code