Opowiadanie – karczma z 1703 roku

 

Karczma z 1703 r.

 

 

                            Zbliżał się już wieczór. Chodziłem po skansenie budownictwa ludowego w Wolsztynie. Pod koniec zwiedzania, kierując się do wyjścia, wszedłem do wielkiej, okazałej chaty, jak wszystkie inne, drewnianej i pokrytej strzechą. Tuż nad wejściem przytwierdzona była mała tabliczka z napisem „ Karczma z 1703 roku”.

Przeszedłem przez wysoki drewniany próg przed którym leżał wielki płaski kamień. Było ciemno. A raczej jakoś tak po przejściu progu nagle na moment zrobiło się całkiem ciemno. Bardzo ciemno i jednocześnie poczułem intensywny, ciężki zapach, mocnych ruskich perfum. To wszystko trwało mgnienie oka, było i dziwne i niespodziewane, bo przecież przed chwilą wchodziłem do innych podobnych z zewnątrz chałup na terenie tego samego skansenu i nic takiego się nie dzia … Cholera … a to co … Przede mną była rozległa izba, zajmującą co najmniej połowę powierzchni dolnej kondygnacji tej wielkiej chałupy. Rozświetlało ją niemrawo światło wpadające z zewnątrz przez dwa niewielkie okna z mocno brudnymi szybami. Powała była zawieszona nisko. Zwisały z niej dwie lampy naftowe, zamocowane nad wielkim, długim na całą izbę, drewnianym stołem stojącym na masywnych nogach z grubych, ledwie ociosanych bali. I właśnie w tym momencie, w tej chwili w której wyrwała mi się owa, cienkim głosem z zaskoczenia i zdziwienia wydobyta z siebie „cholera” – jedna z tych lamp naftowych się zapaliła. Saaammmaaa się zaaapppaaaliła a ja wyraźnie ujrzałem siedzącego przy owym stole … faceta. Chyba faceta. Czort wie, czy faceta … Gębę miał jakąś taką … ni chłop ni baba … Jakąś taką … To ONO, wydawało tą niepokojącą woń. Siedziało wygodnie rozparte na szerokiej ławie z oparciem. Nogi szeroko rozszerzone. Głowa lekko przechylona na bok. I wpatrywało się we mnie wnikliwie i świdrująco. Święci pańscy! ONO miało wyraźnie żółte oczy … Źrenice były skośne i … żółte. A właściwie to ich kolor się nieustannie zmieniał, raz był żółty, raz żółto-niebieski a za chwilę biały i znowu za chwilę biało-czerwony … W tym momencie poczułem bardzo silne mrowienie na plecach, spociłem się w ułamku sekundy, odwróciłem się gwałtownie na jednej nodze żeby stąd wiać i … mocno, bardzo mocno rąbnąłem z obrotu głową we framugę drzwi przez które dopiero co wszedłem. Uważaj stary palancie bo będę musiał wydać na naprawianie framugi – usłyszałem? Nie, raczej nie usłyszałem ale wyczułem te słowa w swojej przetrąconej głowie, bo ONO wypowiedziało zupełnie co innego:

— Och, proszę uważać, proszę uważać. Tak łatwo zrobić sobie krzywdę. Och bardzo mi przykro, musiało pana zaboleć. Może pan chociaż na chwilę usiądzie i pochyli głowę … to powinno pomóc.

Usiadłem, a właściwie nogi same się pode mną ugięły i klapnąłem na drewnianej ławie, po przeciwnej stronie stołu, naprzeciw …

— No właśnie, pan pozwoli , że się przedstawię; kontynuowało ONO:

— Jestem, Wład Kagiebowicz Putinowskij, tak, rzeczywiście, już od dłuższego czasu chciałem z panem parę słów zamienić, ale jakoś … nie było sposobności.

No i w końcu cię dorwałem polaczku, tu gdzie się najmniej tego spodziewałeś”. On znowu, tego ostatniego zdania nie wypowiedział, ale tak jak przed chwilą, ja je wyraźnie wyczułem jako to, co on tak naprawdę myśli. Fałszywa ruska? gadzina.

— Proszę pana – kontynuował z wyraźnie już pozorowaną uprzejmością – jakiś czas temu, jeden z pańskich rodaków zaraz jaku mu było … a Twardowski, tak Jan (czyli Jan jak i pan) Twardowski, nieudolnie usiłował w tej samej karczmie w której teraz mamy przyjemność … No, powiedzmy, w której ja mam przyjemność z panem teraz rozmawiać – no więc, nieudolnie usiłował wywieść w pole mojego bliskiego współpracownika. Tak, proszę pana, najpierw wziął łapówkę (wiedzę, sławę i pieniądze) a później nie chciał się wywiązać ze swojego łapówkowego zobowiązania. No nie chciał mu oddać swojej duszy, obiecanej wcześniej za łapówkę. I to na cyrografie obiecanej. No, ale nie z nami takie numery, nie z nami … kagiebowiczami.

A przecież szanowny pan przyzna, szanowny panie Janie (już wyraźnie kpił ze mnie ruski śmierdziuch), że jak się wzięło w łapę, obiecując za to duszę – to dusza stracona … stracona … stracona …

Słowo „stracona” zabrzmiało, jak echo imitowane syntetyzatorem dźwięku, wielokrotnie odbijając się od ścian tej dziwacznej karczmy.

Ki diabeł … przeszło mi przez myśl.

— No tylko nie „ki”, nie „ki” – zaperzyło się indywiduum, łypiąc na mnie swoimi zmienno – kolorowymi ślepiami – W tym momencie, również sama, ni stąd ni zowąd, zapaliła się druga z wiszących u powały lamp naftowych, a ja czułem jak ze strachu, pot spływa po mnie ciurkiem a wszystkie włosy stają dęba – Już mówiłem, jestem Wład Kagiebowicz, kremlowski sort, elita ruskich diabłów. Obecnie priezident – i ja was zapewniam Janie Aleksandrowiczu ( a ja po raz kolejny wyczułem, że tak naprawdę „mówił” : „ty polski cieciu”) , że Wasi rodacy, jak brali od nas łapówki w czasach, kiedy budowano tą karczmę, tak biorą i teraz. Jak wiecie już w 1772 roku, przyniosło to nam wymierne korzyści. Dla Was nasze łapówki, dla nas wasze polskie dusze … dusze … dusze …

I znowu głos jak przez syntetyzator, tyle, że jeszcze bardziej chrapliwy.

— No a jak przyjdzie czas, no to może i kawałek waszej polskiej ziemi albo jakiego innego majątku, dla tych którzy są nam posłuszni, dla nas rabotajut. Bo jak wiecie, tak to jest, najpierw są dusze a jak już tym się zawładnie, to reszta przychodzi łatwo; i ziemia i religia i tradycja i wiara i państwo, wsio … – dodało bezczelnie skośnookie monstrum.

No tak, no tak … powtarzałem nerwowo i bez sensu, trzymając się ciągle ręką za głowę, na której tuż nad czołem zdążyło wyrosnąć już coś w rodzaju pingpongowej piłki, no tak … tylko co ja mam z tym … przecież ja nie brałem, ja nie wziąłem. Ja nie… nie mam z tym nic wspólnego … ja jestem tylko zwykły szary człowiek, obywatel , ja …

—- Ależ spokojnie, spo-koj-nie Janie Aleksandrowiczu, spakojna.  My dobrze wiemy, że Wy nie macie z tym (jak wy to mówicie: Z TYM) nic wspólnego. I wy i wielu Waszych rodaków. To i Wy nadal nie miejcie. Nic a nic Z TYM wspólnego nie miejcie.

Zaduch ruskich perfum stawał się trudny do zniesienia.

No bo Wy słusznie brzydzicie się polityką. Bardzo słusznie. Bo i po co Wam to. I o to chodzi. Nuu, może my nie tak całkiem przypadkowo spotykamy się tutaj, w tym miłym miejscu. Tu i teraz, jak to się ładnie mówi – perorował dalej, diabelski (to już nie ulegało żadnej wątpliwości) pomiot.

No bo czyż nie idzie listopad. A u was w listopadzie wybory samorządowe. Wy macie iść do wyborów wybierać nową władzę. A po co Wam to … Po co Wy macie iść i wybierać. I po co Wam nowa władza.

Po co … po co … po co … odbijało się echem od drewnianych ścian zabytkowej karczmy, aż płomień w lampach naftowych rozchwiał się chybotliwie.

Ja wam dobrze radzę, Wy nadal nie miejcie z tym nic wspólnego. Jak dotąd żeście nie chodzili na żadne wybory, to i nadal nie chodźcie. Po co wam nerwy, stresy. My za was wybierzemy, baa … myśmy już wybrali. I to nie takich prostaków jak ty, ale i arystokrację i lekarzy – dopowiadało bezgłośnie diabelskie nasienie.

Nuu … przecież wiecie – ciągnął dalej, nieustannie łypiąc na mnie żółtymi ślepiami – przecież wiecie, że my całkiem niedawno, żeśmy parę cyrografików w różnych karczmach w tej waszej Warszawie podpisali. 

Podpisali … podpisali … podpisali … waliło echem po ścianach. Odbijało się od powały, bólem rozsadzało głowę.

Nawet w Waszej telewizji o tym mówili , a powiem Wam w życzliwości, że tak naprawdę to i ona od dawna jest nasza – chełpiła się szatańska swołocz.

Da, da, nie o Was tu chodzi Janie Aleksandrowiczu, nie o Was … Wy nic nie musicie podpisywać, żadnych cyrografów. Wy tylko róbta co chceta, co dotychczas robicie, a więc … nic nie róbcie. Żadnymi głupimi wyborami to wy się nie przejmujcie. Zresztą, wy to się najlepiej w ogóle niczym nie przejmujcie – zakończył swój wywód, łypnął na mnie pogardliwie swoimi skośnymi, wyraźnie biało-czerwonymi w tym momencie ślepiami i … o w mordę!! W MORDĘ! Splunął! Splunął prosto pod moje nogi!

O! żesz ty! Coś we mnie pękło … O żesz ty! Nie wiem, to pewnie silny pulsujący ból głowy, coraz większy guz nad czołem, zabójczy zaduch ruskich perfum, widok tej wrednej bezczelnej, skośnookiej mordy, no i ten sączący się jak jad, cyniczny, ironiczny głos i to całe przypominanie historii… wszystko to zapewne sprawiło, że … O! żesz ty, ty kremlowska gnido! Ty diabelska ruska swołocz! … , jak ja cie zaraz … jak ja …

W tym momencie zaskrzypiały zawiasy i otworzyły się drzwi wejściowe do karczemnej izby. Wnętrze zalało światło promieni zniżającego się już nad horyzont słońca. Do izby weszła jakaś mała jasnowłosa dziewczynka a tuż za nią dwoje dorosłych, pewnie jej rodzice.

— Mamusiu, mamusiu zobacz, tu jakiś pan jest w środku.

— Proszę uważać, proszę uważać na niską framugę drzwi.

 

koniec.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code