,

O świętości, człowieczeństwie i szczęściu

Czy świętość jest możliwa? Najlepszymi chwilami mojego życia były momenty, gdy wierzyłem, że dobro jest możliwe, nawet to najtrudniejsze, a człowiek może być świętym. Pragnienie świętości jest wpisane w duszę człowieka. A świętość jest najpiękniejszym imieniem szczęścia. Piszę o „świętości”, choć to słowo przeżywa obecnie pewien kryzys. Kojarzy się albo z ludźmi zbyt odległymi od nas czasowo i psychicznie, by traktować ich jako bliskich, a dla ludzi nieprzychylnych Kościołowi katolickiemu procesy kanonizacyjne to akty kościelnej pychy i uzurpacji.

Święci to też zwykle „ludzie Kościoła”, nawet jeśli mieli, a zwykle mieli, kłopot z kościelną hierarchią, pozostali Kościołowi wierni, a nawet heroiczni w swej miłości i posłuszeństwie wobec Kościoła. Ta „kościelność” świętych jest kłopotem dla wielu, bo sam Kościół, ze względu na grzechy i zło, które czynią ludzie Kościoła, stał się problemem wiary dla wielu z nas. Ponadto, świętość za bardzo wydaje się boska, za dużo w tym Boga i odniesienia do Niego, a jakby za mało człowieka. A żyjemy w czasach fascynacji człowieczeństwem, a nawet ubóstwienia człowieka. Wolimy raczej mówić o „byciu pełnym człowiekiem”, wskazywać pewne moralne cnoty: dobroć, przyzwoitość, szlachetność, współczucie, itd. Dla wielu też współczesnych pełnia człowieczeństwa oznacza życie w moralnej dwuznaczności: bez smugi cienia i stałej możliwości upadków człowiek wydaje nam się niewiarygodny, a ludzkie życie niemozliwe i nieautentyczne. Dalej: święci to osoby, które zostają uznane za heroiczne w przeżywaniu wiary i życia chrześcijańskiego. A heroizm, zwłaszcza moralny i wytrwały, wielu z nas wydaje się zarówno staroświecki, nieżyciowy, nieatrakcyjny albo po prostu niemożliwy do osiągnięcia w naszej codzienności. 

Dlaczego właśnie „świętość” – pomimo odnotowanych trudności – wciąż wydaje się oddawać najlepsze ludzkie pragnienia? Bo ma pojęciową odwagę wskazywania na źródło i przedmiot swych pragnień, czyli Jedynego Świętego – Boga. Pragnienie świętości w swym najbardziej elementarnym charakterze to po prostu chęć urzeczywistnienia zapisanego w ludzkiej duszy podobieństwa człowieka do swego Stwórcy. To uporczywe wewnętrzne przynaglenie do życia w bliskości z Bogiem, kontemplowania Jego, przeżywania życia w logice miłości szalonej. Człowiek nie pragnie być „świętym”, by zostać wyniesiony na ołtarze, albo tak jak pragnie się awansu, uznania, posady, itd. Człowiek, który pragnie być świętym chce tylko jednego: żyć Miłością. Taki człowiek jak każdy przeżywa własną grzeszność i kruchość, tyle, że dużo bardziej intensywnie i dramatycznie, bo boleśniej i głębiej zna świętość Boga i Jego cierpienie z powodu naszych grzechów. Pragnienie świętości w swej istocie jest po prostu pragnieniem Boga. 

Pragnienie świętości rodzi w sercu silny i czysty poryw do wszelkiego dobra, piękna i prawdy. Wszystko, również to, co najtrudniejsze, co dotąd wydawało się niepokonalne, staje się możliwe. A zło, zwłaszcza własne, staje się odrażające i nieatrakcyjne. Pragnienie to pozwala nam przeżywać każdą chwilę życia w jej świeżości i nowości, jakby być świadkiem narodzin Świata i Człowieka. Rodzi się pokora, czyli uznanie całkowitej swojej niezdolności do dobra i skłonności do zła, głupoty i niegodności. I to uniżenie w niczym nas nie dotyka, a przeciwnie czyni lekkimi, radosnymi i wolnymi. Najtrudniejsze problemy moralne, intelektualne i duchowe: dla każdego inne, choć nie tracą swych trudności, nie wydają się już przeszkodą na drodze życia i świętości. Bo wie się całym sobą, że jedyną przeszkodą do życia w bliskości z Bogiem i miłości bliźniego jest mój osobisty grzech. 

Z większą siłą przyjmuje się na siebie całą grozę ludzkiego istnienia i zła. Również Kościół, który rani grzechami swoich sług, okazuje się być godny miłości i współodpowiedzialności. I tutaj trzeba też podkreślić: katolicy nie ominą sprawy Kościoła na drodze swej osobistej świętości. Jeśli katolik odrzuca Kościół, jako wspólnotą wiary, nadziei i miłości, Ciało Chrystusa i sakrament zbawienia, to musi się liczyć, że odbiera sobie w ten sposób pełnię możliwości świętości życia. W niektórych przypadkach takie "ominięcie" Kościołała może uniemożliwić pełnię ludzkiego rozwoju, szczęścia i zamknąć drogą świętości. Nawet wówczas, gdy ktoś ma ważne moralne, duchowe czy psychiczne powody dla takiego odrzucenia czy dystansowania się.  Piszę o tym z pełną świadomością, że Kościół katolicki dla wielu wierzących lub tracących wiarę stał się współcześnie istotnym problemem, a nawet przeszkodą na drodze wiary. To trudne doświadczenie grzechu i zgorszenia trzeba przyjąć jako bolesne misterium iniquitatis Kościoła, i wezwanie do osobistego nawrócenia i życia świętością Boga. Na drodze osobistej świętości wierzący w Chrystusa nie ominie problemu Kościoła, choćby dla niektórych był to najbardziej bolesny krzyż życia. 

Pragnienie świętości tworzy też najszerszy i najbardziej twórczy horyzont dla akceptacji i dialogu z innymi ludźmi, choćby różnice wydawały się niepokonalne. Dlaczego? Bo w każdym wpierw dostrzega się ukochaną córkę czy syna Boga. Pośród największych różnic pozostajemy zawsze braćmi i siostrami, dziećmi tego samego Boga. Solidarność i podobieństwo w człowieczeństwie staje się solidną podstawą wszelkiego porozumienia i szukania jedności. Wobec grozy inności, a niekiedy wrogości drugiego człowieka, jedynie doświadczenie świętości Boga i pragnienie Jego naśladowania może sprawić, że pomimo głębokich różnic, potrafimy i chcemy w drugim zobaczyć wpierw człowieka. Taka samo jak my kruchego i pięknego, powołanego do szczęścia i świętości, których żadne zło nie przekreśla ostatecznie. Z tej solidarności człowieka z człowiekiem nikt nie jest wyłączony, również agnostycy i niewierzący, bo i oni żyjąc zgodnie ze swymi sumieniem po omacku idą drogą świętości, choćby bez Boga. A Bóg zna sposoby i czas, by objawić się im osobiście i z imienia. Osobiście wierzę też, że święci są możliwi i obecni we wszystkich religiach.

Jeśli ktoś szczerze pragnie Boga, pragnie też, by inni Go poznali, a przez to urzeczywistnili pełnię swego człowieczeństwa i szczęścia. Wie się całym sobą, że pragnienie świętości jest najbardziej uszczęśliwiające. Wynika to wprost z moralnej i duchowej natury człowieka. Człowiek cały nakierowany jest dobro, i jeśli pragnie go całym sobą doświadcza szczęścia i promieniuje nim. Najważniejszą, i być może najtrudniejszą dziś, posługą chrześcijańskiej miłości jest podtrzymywanie u siebie i i budzenie u innych pragnienia świętości, czyli Boga. Czy jest we mnie obecne pragnienie świętości? Na to pytanie każdy i każda z nas odpowiada codziennie swoim życiem. 

Moje blogi na video w YouTube 

[video:http://www.youtube.com/watch?v=DIsd-P1JJaY]

O świętości, człowieczeństwie i szczęściu – nagranie wideo

 

9 Comments

  1. zibik

    Stajemy się w pełni darem

    Stajemy się w pełni darem Boga, dla swych bliźnich, kiedy składamy wiarygodne świadectwo, ukazujemy w świecie, także w necie postać Chrystusa w możliwie najwłaściwszy sposób i w najwłaściwszym kształcie.

    Pojęcia prawdziwość, wielkość, doskonałość i świętość kojarzą się mnie najbardziej z Chrystusem, ewentualnie z  ludźmi genialnymi i wyjątkowymi. A kiedy mamy inne skojarzenia lub wyobrażenia, analizując i rozpatrując w/w pojęcia, to jedynie ukazujemy nie najlepsze świadectwo o nas samych.

    Łaska wiary, wielkoduszność (magnanimitas), wspaniałomyślność, dobroć, miłość, czystość i świętość nie stanowią , dla chrześcijan problemu, jedynie ich brak lub niedostatek.

    Problemem jest lenistwo (acedia) i lęk, zwątpienie i rezygnacja np: z wielkości i świętości, oraz niedostatek innych cnót, zalet, a nawet koniecznych zdolności i umiejętności.

    Największy kłopot z KK-PiA, także z Jego hierarchią mają wszelkiej maści bezbożnicy, innowiercy, komuniści, ateiści, agnostycy etc.

    Napewno nie osoby mądre, szlachetne i prawe, a tym bardziej błogosławione, kanonizowane, czy święte.

    Z poważaniem Z.R. Kamiński

     
    Odpowiedz
  2. Andrzej

    Świętość jako droga upadków?

     Bartoszu!

    Czy mógłbyś rozwinąć swoją myśl? Ciekaw jestem, czy dla Ciebie jako osoby niewierzącej i filozofa, kategoria świętości coś jeszcze znaczy. (Może jak Camus w "Dżumie": świętość bez Boga?) A jeśli tak, to co? Zasygnalizowana przez Ciebie koncepcja świętości jako ciągu upadków (moralnych?) jest raczej sprzeczna z chrześcijańskim myśleniem o świętości.

     
    Odpowiedz
  3. ahasver

    Andrzeju.
    Miałem już

    Andrzeju.

    Miałem już okazję napisać Tobie, że światopogląd, który podzielam przez względ na przekonanie o logicznej wyższości świeckiej argumentacji odnośnie "spraw z tego świata" nie wiąże się (w każdym bądź razie kompatybilność sfery doczesnej i mistycznej uważam za główny problem, trapiący ludzkość od zarania) bezpośrednio z intuicją, która kieruje moją osobą (jednak nie w sensie jakiegoś "Ja") w myśleniu o sprawach najbardziej istotowych. Mam świato – pogląd ateistyczny, ale nie jestem osobą niewierzącą. Wiary jednak nie określam; jest poza pojęciami. Odnośnie świętości – i tutaj posłużę się intuicją – mogę powiedzieć tylko tyle, że jest ona pewnym przebłyskiem, momentem, w którym ulega potwierdzeniu jako epifania, swoisty przebłysk, niezależny od człowieczych dywagacji o stanie napiętnowania przez Boga. Świętość imputowana drugiemu ludzką miarą oznacza  redukcję definicji istoty człowieka (świętość to  takie staniecie w prześwicie bycia Sobą, bycia całkowicie zgodnym z własną naturą; świętość rozumiem jako istotę człowieka) do układu pewnych cech , aktualizowanych wewnątrz wytworzonego na potrzeby organizacji hierarchii "z tej ziemi" w ramach określonego systemu etycznego i całej implikowanej z niego – bądź odwrotnie – teleologii. Świętość nie jest stanem; o stanie mógłby orzekać tylko Bóg. Ludzie, wyświęcając drugiego człowieka na świętego, posługują się kryteriami boskości jakby rzeczywiście ich boskie namiestnictwo na ziemi zostało potwierdzone jakiąś substancjalną obecnością przemawiającego do ludzi bóstwa, siedzącego na szczycie góry na złotym tronie. Dlatego świętość może przejawiać się wyłącznie jako epifania. Epifanię cechuje niezależność od wolicjonalnych intencji człowieka; jest zawsze zaskoczeniem. Świętość może się przejawić przez twarz najgorszego zbrodniarza; niezbadane są wyroki boskie. Nie chodzi mi więc o Camusowską "świętość" czy inne próby sekularyzacji religijnych pojęć. Wręcz przeciwnie: Uważam, że świętość jest człowiekowi odległa. Jej osiągnięcie dane jest każdemu, ale stanowi całkowite piętno i ma więcej wspólnego ze szczęśliwością rozumianą jako mroczne szaleństwo, natchnione absolutnością nieznośną i ciemną niż z grzecznym, błogim uśmiechem dobrotliwych staruszków, przymilających się do innych swoją ckliwie pojętą, mało surową miłością. Dla mnie święty był i Augustyn, i Franciszek, ale błogosławiony jest Nietzsche, Cioran i Bataille… Oczywiście jest to, Andrzeju, całkowicie sprzeczne z nauczaniem Kościoła, więc być moze wpis ten zostanie zlikwidowany, ale cóż: nie uznaję Kościoła, nie wierzę Kościołowi i wśród świętych, których sobie stworzył widzę coś całkowicie zdrożnego z intencjami hierarchów. Wiem, że moje pojmowanie świętości wyda się Tobie bardzo banalne, ale  byłbym w stanie swojego stanowiska bronić, gdyby zaszła taka potrzeba.

    Serdecznie pozdrawiam i miłego dnia życzę. U Was też tak leje i leje dzisiaj?

     

     
    Odpowiedz
  4. ahasver

    Świętość to Krzyż.

    Jeszcze zapomniałem:

    Czy świętość jest ciągiem upadków? – Jeśli świętość oznacza moment egzystencji dotknięty absolutnością, nieskończonością, to zawiera w sobie wszystkie możliwe upadki siebie samego i innych ludzi, wzięte na własne barki tak jak to zrobił Chrystus.

     
    Odpowiedz
  5. Andrzej

    Czy Twoim bogiem jest Dionizos?

     Bartoszu!

     

    Dzięki za odpowiedź. Doczytałem uważniej wcześniejszy Twój komentarz o tej różnicy między Twoim filozoficznym ateizmem o intuicyjną, bezsłowną wiarą. Teraz lepiej to rozumiem, choć ta strategia wydaje mi się dość wątpliwa, a nawet schizofreniczna, i spycha wiarę w rejony całkowitej irracjonalności. Jakbyś chciał zawłaszczyć moce Absolutu i robić z nich własny, również filozoficzny użytek. Problem fides et ratio to duży i ważny temat, chyba na odrębną dyskusję. 

    Tutaj skupię się na Twojej koncepcji świętości. Słabo znam Battailie, ale wydaje się, że to chyba jego inspiracja: świętość jako a-moralna ekstaza. Koncepcja świętości wprost zależy od myślenia Boga, bo On jest źródłem doświadczenia świętości, czy samej ontolologicznej świętości człowieka, jako pewnego upodobnienia się do Boga. Twoje myślenie świętości zakłada Boga raczej jako Nietzscheańskiego Dionizosa: a-moralnego boga ekstazy, upojenia. I człowiek jest boski, czyli święty z natury. Wystarczy, że otworzy się na Siebie. Taki a-moralny Bóg – jeśli dobrze Cię rozumiem – choć wydaje się atrakcyjny, bo nie można go zamknąć w czysto ludzkich kategoriach, jest jednak zdolny do zła. A-moralny Bóg produkuje a-moralną świętość, a więc również zbrodnia i grzech mogą być epifaniami świętości. Ponadto, utożsamienie świętości z naturą człowieka czyni go nieomal równym Absolutowi, a na pewno niewinnym moralnie, co w świetle dość ponurej wiedzy o możliwościach zła dokonywanych przez człowieka, wydaje się mało realistycznym poglądem. Człowiek, dochodząc do Siebie, staje się bogiem. Ten Twój Bóg, krytycznie wydobywany z Twoich poglądów, to jakieś panteistyczne bóstwo. Może się mylę? Wydaje mi się, jakbyś z obawy przed zamykaniem Boga w ludzkich kategoriach, a zwłaszcza redukowaniem Go do źródła moralności, wylewał dziecko z kąpielą, to znaczy czynił Boga – a w konsekwencji świętość – amoralnym. Bez ustawienia problematyki zła w myśleniu o Bogu i świętości, dochodzi się do sprzeczności, a nawet absurdu: natchniony zbrodniarz może być świętym, przynajmniej w chwili epifanii swej Sobości.

    Jeśli chcesz, możesz sprostować, moją nieśmiałą próbę zrozumienia Ciebie, i rozwinąć swój pogląd. 

    Pozdrawiam Cię serdecznie.

    Ps. W Kasince też leje od rana. Małgorzata tłumaczy książkę o współczesnym ateizmie, a ja czytam wspomnianego przez Ciebie przy okazji dyskusji o M.H., J. Habermasa „Filozoficzny dyskurs nowoczesności”. Kiedyś to czytałem, ale za każdym razem jest to dla mnie fascynująca lektura. Dla mnie to przyczynek do poszukiwań nadziei ugruntowanej filozoficznie. A o M.H. jeszcze pogadamy: nie odpowidziałem Ci na Twoje ostatnie uwagi. Pisałem z "Bycia i czasu" mgr – z krytyczną fascynacją – i coś tam jeszcze pamiętam.

     
    Odpowiedz
  6. ahasver

    Czy Dionizos?

    Odpowiem Tobie, Andrzeju, bardzo prosto, ponieważ nie mam zielonego pojęcia o teologii. Niemniej z Dionizosa chyba już wyrosłem, choć to dionizje stanowią dla mnie moment, w którym odczuwam najgłębszą (nie)obecność Boga. "Moim" Bogiem nie jest jednak Nietzscheański, domniemany Bóg, który potrafi tańczyć. Przyjmuję etykę "dionizyjską" (bliżej epikureizmu),  natomiast  za panteizację uważam  kryterialność  orzeczeń o Bogu. Mój milczący Bóg nie jest jednak Bogiem pozbawionym ludzkich słów; słowa jednak są jak narzędzia w rękach rzeźbiarza, który WSKAŻE na milczącą, odległą "obecność" (nie w sensie esse) dopiero w momencie, kiedy uzna swoje dzieło za otwarte i nie uzurpujące sobie statusu wyroczni. Milczeć można poprzez słowa, kiedy pozostawiamy obszar niedopowiedzenia.  Każde słowo traktuję jako świadomą rysę dłutem myśli w kamieniu języka. Dlatego nie roszczę sobie absolutystycznych pretensji do kontaktu z bóstwem ustanowionym mocą arbitralnej negacji racjonalności. Odrzucam wszelkie przejawy irracjonalności, dlatego neguję również irracjonalne bóstwa ustanowione mocą takiej negacji. "Mój" Bóg wymyka się dychotomii racjonalne – irracjonalne; jest Bogiem, do którego Człowiek nie ma dostępu i nie powinien szukać jego śladów na Tym Świecie. Jeśli przyjmiemy eschatologiczne rozwiązania jakichkolwiek religii, zauważymy jedno: Pobyt na Ziemi traktowany jest jako próba. To głupie porównanie, ale Indianie przechodzili inicjację, udając się w długą, samotną wędrówkę po dzikim lesie. Z nami, współczesnymi jest podobnie. W lesie nie ma Boga, wódz jest niczym duch, ukryty najgłębiej, we mnie samym, w Tobie. To, co najbliższe, najbardziej "immanentne" stanowi zarazem najodleglejszą z możliwych transcendencji. Być może najbliżej mi do Mistrza Eckharta jeśli chodzi o takie boskie intuicje. Czy świętość człowieka, któremu nie narzucam chomąta ludzkiej moralności może graniczyć z absurdem? Tak. Ufam, że niezbadane są Boskie wyroki, ale rozum mamy po to, aby w pozorności absurdu dopatrywać się kolejnych kroków do jego przezwyciężenia. Przezwyciężenie absurdu nie polega jednak na jego odrzuceniu, tylko ustanowieniu wartości rozumu powyżej poziomu negacji rozumności w pojedyńczym przypadku absurdu. Wydaje mi się, że Bóg ciągle zadaje człowiekowi niepokojące pytania, jest ciemiężycielem człowieka, wystawiającym go na ciągłą próbę. Czy jest to moralnie ambiwalentny Bóg, nie rozróżniający dobra od zła? Dobro i Zło stanowi człowiek. To człowiek jest istotą rozdartą, nie Bóg. Boskość implikuje moralne dystynkcje, ale poza nie wykracza. Świętość szaleńca nie polega więc na banalnej, afektywnej, pozbawionej rozmysłu zbrodni, ale na takim przekroczeniu moralności za pomocą chłodnego rozumu, które pozwala zachować instancję, która ów rozum podtrzymuje w ramach jakiegoś niewysłowionego horyzontu teleologicznego. Wydaje mi się, że tą instancją jest po prostu zwykła, nawet taka przypalona i trzepiąca głową na koncercie Led Zeppelin MIŁOŚĆ. Miłość bywa szalona, ale w przeciwieństwie do ulotnych emocji i mocnych afektów nie niesie za sobą przydługiego ogona ressentiment. To najczystsze, zgodne z rozumem uczucie. Być może mój Bóg jest właśnie Miłością. 

     
    Odpowiedz
  7. ahasver

    Jeszcze króciutko.

    Jeszcze króciutko dodam, że moment najgłębszej możliwej immanencji rzeczywiście przeżywa człowiek w ekstatycznym prześwicie Sobości. Uważam jednak, że błędem jest utożsamianie Sobości z radykalną odmiennością. Transgresja Bataillego jako ekstatyczne wykroczenie poza moralne tabu jest ucieczką od trancendencji jako szanującego moralność przezwyciężenia pewnych moralnych schematów. Eks – taza nie jest eks – cesem, ale skazuje człowieka na eks – centryczność; proszę wybaczyć tutaj pozorną grę słowami, ale tak właśnie jest: Transcendencja umożliwia bycie sobą w momencie, w którym ekstaza stanowi dopełnienie Sobości, niemożliwe w momencie negacji  całości, do której indywiduum zawsze się odnosi. Ekstaza wyrzuca człowieka z jego "centryczności", wyrugowuje język filozoficznej teologii z antropo – centryczności, z jakiejkolwiek centryczności. Człowiek wierzący przestaje być jednostką w strukturze innych – takich samych (idem) jednostek wierzących w ten sam obraz Boga. Tożsamy z samym – sobą (ipse) jest poza swoim centrum. Tożsamość ipse jednak dopiero umożliwia bycie Innym.

    No i piosenka, w której jest dla mnie mnóstwo Boga, jeśli już używać metafor. Kocham muzykę.  W tym sensie rzeczywiście  trochę tu Dionizosa

     

    http://pl.youtube.com/watch?v=b2qRKy36dL4

     

     

     

     

       

     
    Odpowiedz
  8. zibik

    Świętość, boskość i człowieczeństwo !

    Świętość to boski przymiot, zwykle rozbudza w nas najgłębsze pragnienie dobra, przyjaźni, miłości, radości i szczęścia, ale nie tylko….

    Skąd bierze się w naszym wnętrzu lęk, obawa, rozterka, czy zwątpienie, kiedy myślimy, rozważamy o świętości ?…..

    Za taką postawą może kryć się mniej lub bardziej świadoma bojaźń i przeczucie tajemnicy majestatu Boga, także niezbyt fortunne wyobrażenie ewangelicznej wielkości i doskonałości, a zatem świętości człowieka.

    Np: ciążące brzemię moralnych obowiązków i wyrzeczeń, samozaparcie bez granic, czy wizja konieczności przezwyciężania pokus złego ducha i ułomności natury ludzkiej, ujarzmiania skłonności ciała, stan wewnętrznych napięć powstrzymujących, od spontanicznych zachowań m.in. radości i poczucia humoru etc.

    W ten sposób postrzegając rzeczywistość, ukazuje się nam "odczłowieczony", a zatem fałszywy wizerunek świętości, oparty na subiektywnych wyobrażeniach lub złudzeniach.

    Może to być swoisty wybieg naszego umysłu (wyobraźni) i woli, skoro świętość jest tak trudna do urzeczywistnienia, więc nie warto nią zbytnio zajmować się (zaprzątać sobie głowy) – przecież jest tyle innych ważnych spraw i przyjemnych rzeczy na świecie. W ten sposób wielu z nas odgradza się, seperuje, od dobra i jego wpływu na nasze życie – ze słodyczy czynimy gorycz nie do przełknięcia.

    Wypaczona wizja świętości może rodzić się również ze zbyt ostro podkreślanych, eksponowanych różnic między boskością, a człowieczeństwem.

    W sekularyzowanym i zlaicyzowanym społeczeństwie dominuje przekonanie, iż nie istnieje żadna nić splatająca Niebo z Ziemią, a Bóg – o ile istnieje to w Niebie i nie przekracza stworzonej granicy, nie wypełnia istniejącej, kreowanej na Ziemi rzeczywistości.

    Radykalny podział na sferę religijną i świecką (sacrum i profanum), także sprzyja nadużyciom i przekłamaniom, że wola Boga i człowieka nie mogą być zbieżne i są przeciwstawne.

    Sytuacja diametralnie zmieniła się z chwilą przyjścia Syna Bożego na świat. Jednak wielu z nas nadal ignoruje fakt, że najdoskonalszy widzialny wzór czlowieczeństwa i świętości – Jezus Chrystus, okazał się bratem ludzi, równym im we wszystkim, oprócz grzeszności.

    A więc skoro różni nas z Nim, tylko boskość i grzeszność, to pozostała część człowieczeństwa powinna nas łączyć z Mistrzem. Przecież Jezus podobnie, czy nawet tak samo: śmiał się i płakał, gniewał i smucił, trudził się i pocił, lubił porawy Marty i nie stronił, od ludzi, także zaproszeń na uczty. Owszem Jego uczynki miały wymiar boski i ludzki, był człowiekiem wyjątkowym, ale w wielu przypadkach dźwigającym znacznie większy lub podobny los.

    Konfrontowanie, a nawet antagonizowanie boskości i człowieczeństwa ostatecznie przekreśla, niweczy wiele naszych pragnień, myśli i dążeń. A przecierz zostaliśmy stworzeni na "obraz i podobieństwo Boże".

    Cały potencjał i dorobek, współudział osoby ludzkiej, o ile nie służy złemu jest chciany i akceptowany, przez Stwórcę.

    Ludzkie pragnienia, myśli, zamierzenia, plany, starania i dążenia mogą być zgodne z wolą Boga, wówczas przyczyniają się, do duchowego wzrostu i pomnażania dobrobytu.

    Świętość to nie jest wyłącznie skrupulatne przestrzeganie prawa, przepisów, nakazów i zakazów moralnych. Sprawa  niby oczywista, ale nadal nie dla wszystkich……., nie oznacza ona również jedynie wyrugowania słabości, a na dojrzałe i dorodne owoce świętości zwykle trzeba dość długo czekać. Choć nie tylko, od nich zależy całe powodzenie, w tym szczególnym i doniosłym przedsięwzięciu.

    W naszym sercu kiełkuje ziarno dobra i zła, a droga do świętości może być normalna, realna, bosko – ludzka i miłosierna. Wysiłki i czyny nasze, bez odniesienia do Boga stają się mniej szlachetne i wartościowe – podobne do marnych, zdziczałych owoców.

    Żywa wiara i osobowa więź z Bogiem są fundamentem naszej duchowości, dzięki niej sprawniej dążymy, do wielkości, doskonałości i świętości.

    Piękne, wzruszające i zdumiewające są słowa (wyznanie) św. Faustyny Kowalskiej : " Nie umiem żyć bez Boga, ale czuję, że Bóg nie może zaznać szczęścia beze mnie, chociaż sam sobie wystarcza"

    Zbliżanie się, do Boga oczyszcza, rozświetla mroki i jak powiedział św. Augustyn – "wyprostowuje nasze skulone człowieczeństwo".

    Ponieważ jesteśmy istotami ludzkimi i bytującymi w czasie, nasza duchowość, wielkość, doskonałość, dojrzałość i świętość rozwijają się i wzrastają, także oby, jak najmniej obumierają i zanikają na drodze naszego życia.

    Życzę wszystkim użytkownikom "Tezeusza" , jak największego rozwoju i wzrostu duchowości i świętości.

    Szczęść Boże !

    Z poważaniem Z.R.Kamiński

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code