Rozważanie na Środę III tygodnia Adwentu, rok B2
Jako osoba niepełnosprawna od dziecka otrzymywałam różańce, święte obrazki i religijne książeczki. Wręczały mi je nobliwe panie z litością w oczach, ze współczuciem. Bo na kartach ewangelii często wspomina się o chorych, niewidomych, trędowatych. Chrystus ich uzdrawiał, więc ta grupa niejako odgórnie jest przydzielona pod opiekę Kościołowi. Jednak za mało się mówi o tym, jak wiele te osoby wnoszą do wspólnoty. Zbyt rzadko się podkreśla, że niepełnosprawni mogą czynnie w takiej wspólnocie działać, że ich życie nie polega tylko na czekaniu na cud.
Wielokrotnie w swoim życiu spotykałam księży, którzy prosili mnie o modlitwę. „Ja mam się za księdza modlić?” – dziwiłam się. Przecież byłam jedną z wielu wiernych, dzieciakiem, później nastolatką. Dużo czasu zajęło mi zrozumienie, jak wielką wartością w Kościele są osoby niepełnosprawne, jak wiele mogą zdziałać swoją modlitwą. Duchowni mówili mi czasami o tym, że jestem chora, bo jestem wybrana, wyjątkowa (mawia się, że niepełnosprawni to arystokracja Jezusa). Nie wierzyłam im, byłam przekonana, że to takie niezbyt mądre i niezbyt sensowne tłumaczenie ogromnej niesprawiedliwości, która mnie spotkała. Dzisiaj natomiast wiem, że gdyby nie moja choroba, byłabym „duchowo niedorozwinięta” i mam pełną świadomość, że zanik mięśni jest moją drogą do Boga. To choroba kazała mi w pewnych momentach mojego życia zatrzymać się, zastanowić, to dzięki niej spotkałam Chrystusa, poznałam Go i doświadczyłam. Daleka jestem od pochwały cierpienia – wiem jednak, że to cierpienie najskuteczniej przemienia ludzkie dusze.
Wiem również, że modlitwa osób chorych i cierpiących przynosi wielkie owoce. I nie chodzi mi o ludzi, których nęka ból, bo sama doświadczyłam takiego stanu, w którym człowiek nie ma siły myśleć, a co dopiero się modlić, ale o tych, którzy są sparaliżowani, przykuci do łóżka, odizolowani ze względu na swoje dolegliwości. O tych, którzy należą do Niewidzialnego Klasztoru Jana Pawła II i swoje cierpienia łączą z Chrystusem. Nasz papież nigdy nie zapominał o tych, którzy są zepchnięci na margines życia społecznego, którzy każdego dnia muszą dźwigać krzyż kalectwa czy choroby. To on stworzył określenie „niewidzialny klasztor”. Szczegóły dotyczące tej idei można znaleźć w książce Martiala Codou.
Kościół pomaga niepełnosprawnym poprzez organizowanie domów opieki, tworzenie domów hospicyjnych, prowadzenie różnego rodzaju warsztatów i organizacji. Wspiera ich także mentalnie i duchowo, bo to w Kościele osoby chore powinny znaleźć oparcie i zrozumienie.
Powinny, ale czy faktycznie znajdują? Z tym bywa różnie. Na swojej drodze spotkałam księży, którzy byli otwarci i empatyczni, organizowali mi opiekę i pomoc, bym mogła uczestniczyć w rekolekcjach. Pierwszy duchowny, który odważył się mnie na takowe zabrać, rozmawiał z moimi rodzicami, dokładnie wypytywał, czego będę potrzebować, wypożyczył dla mnie odpowiednie łóżko, znalazł dla mnie trzech opiekunów. Zrobił wszystko, by ten wyjazd mnie nie ominął. Ale zdarzali się i tacy, którym zabrakło wrażliwości, a przede wszystkim chęci. Bo w gruncie rzeczy osoba niepełnosprawna na takim czy innym wyjeździe organizowanym przez wspólnotę to ogromna odpowiedzialność i swego rodzaju balast.
Jeśli chodzi o chrześcijańskie organizacje charytatywne i domy opieki, to jest podobnie. W wielu z nich niepełnosprawni odnaleźli swoje miejsce. Ale kilka miesięcy temu koleżanka, która mieszka w takim domu, opowiadała mi historie mrożące krew w żyłach, udowadniając, że tego typu instytucje mają na celu głównie zarobek, a nie dobro chorych.
Bywa, że księżom brakuje odpowiedniego podejścia do chorych, nad którymi się użalają i litują. Potrafią nawet głaskać takie osoby po głowie (sic!). Wiele działań Kościoła katolickiego to działania, niestety, pozorne, a osoby niepełnosprawne często tkwią na obrzeżach wspólnoty.
Duchowni powinni takie osoby odnajdywać, wyłuskiwać w parafiach, w których pracują. Wielu chorych chętnie zaangażowałoby się w życie Kościoła, gdyby tylko ktoś wyciągnął do nich rękę, zabrał na mszę, dowiózł na spotkanie. Gdyby ktoś wykazał odrobinę wysiłku, zapewnił im transport oraz opiekę. Bo organizowane przez Kościół różnego rodzaju akcje na rzecz osób niepełnosprawnych, mające na celu poprawę ich bytu są istotne, ale najważniejsze nie są pieniądze, paczki czy podarki, a OBECNOŚĆ.
Chrystus uzdrawiał chorych, wyzwalał ich ciała z boleści. We współczesnym świecie, widząc osobę na wózku w kościele, zdarza nam się pomyśleć, że i ona czeka na uzdrowienie. Tymczasem przecież każdy z nas w jakimś stopniu jest niepełnosprawny – duchowo. Każdy z nas ma coś do uleczenia. Nie patrzymy więc z góry na tych, których dolegliwości widoczne są na pierwszy rzut oka. Z drugiej jednak strony nie ulegajmy wrażeniu, że każdy chory jest święty. Przede wszystkim zaś zastanówmy się, czy obok nas nie ma kogoś, kto potrzebuje wsparcia na drodze do kościoła. I to nie drodze duchowej, ale tej zwyczajnej, wyłożonej płytami chodnikowymi czy żwirem.