Michu (1960 – 2011) – in memoriam

 Ślub i grób łatwo się rymują. Gdy Gabrysia odchodziła od ambonki, pomyślałem: Na naszym ślubie śpiewała „Ave Maryja”, na mszy za Krzyśka „Psalm 23”. Wnętrze kościoła mariackiego w Toruniu zmienione, podobnie jak my wszyscy, którzy uczestniczyliśmy w obydwu uroczystościach. Świątynia jaśniejsza, bo widać pracę konserwatorów. Ołtarz, przed którym modliliśmy się z żoną wkrótce po sakramentalnym tak, odnowiony i wygląda teraz jakby ubyło mu lat. W przeciwieństwie do nas. Jednych poznawało się od razu, innych po chwili. Bywało i tak, że trzeba było prosić o przypomnienie. Proboszcz ten sam, tylko z trudem przyklękający przed Panem Jezusem. W kazaniu mówił prosto, że trzeba być dobrym. Jego słowa na naszym ślubie Krzysiek nagrywał z bratem na kaseciaka. Śpiew naszej przyjaciółki przypomniał mi też frazę z piosenki Marka Grechuty: Kwiaty na ślub i na grób w jednakiej są cenie.

W świątyni, w której go żegnaliśmy, w latach osiemdziesiątych Michu był kościelnym. Proboszcz, chociaż Józef, nazywany był przez wspólnotę młodzieży pracującej Zdzichem. Ktoś pewnego dnia na tablicy napisał: Michu, gdzie jest Zdzichu? Krzysiek zobaczywszy księdza, chciał zasłonić napis i stanął tak, żeby nie było go widać. To jednak mu nie udało się. Proboszcz skomentował: Popatrz, Krzysiu, jak ładnie o nas napisali. W stanie wojennym Michu był także kościelnym w sąsiednim świątyni u oo. jezuitów. Za wywieszenie klepsydry po śmierci działacza podziemnej Solidarności miał jakieś kłopoty.

Krzysiek lubił być w centrum uwagi. Tak jak podczas pielgrzymi pieszej na Jasną Górę, gdy po nocnej służbie w Tamie Brodzkiej nie zdążyłem na wyjście grupy do Torunia. „Goniłem” pielgrzymów z dużym plecakiem na stelażu. Wziął mój bagaż i kiwał ludziom przyglądającym się pątnikom. Utrwaliłem to na zdjęciu. Wtedy jeszcze nie był wolnym człowiekiem. Zdążyłem go sfotografować w marynarce. „Szantażowałem” szwagra, że zrobię powiększenie i pokażę jego przyjaciołom. Przyjeżdżał do nas na Muzyczne Campingi. Dawaliśmy im jeden pokój. Wchodzili, wychodzili tak, że czasami nie orientowaliśmy się, ilu ich u nas śpi. Pewnego razu, gdy nie było nas w domu, Krzysiek otworzył drzwi znajomej, która chciała nas odwiedzić. Zaskoczona, spytała się go, czy my tu jeszcze mieszkamy. Nie wyglądał na brata mojej żony? Długie włosy, długa broda, ekstrawagancki strój. Krzysiek był już konsekwentny, ale jego przyjaciółek i przyjaciół w Toruniu mogliśmy nie poznać. Inne ubranie, inne uczesanie. Kłaniała się nam jakaś młoda dziewczyna, a my się zastanawialiśmy, kto to jest. Ciągnęły też go w nasze strony jeziora. Pływał po nich naszym kajakiem. Na początku lat dziewięćdziesiątych, gdy go odwiedziliśmy nad jeziorem Strażym, weszliśmy do kajaka całą piątką. Nasz syn chyba miał półtora roku i ciągnęło go do wody. Szybko musieliśmy wrócić do brzegu.

Za życia był już świętym. W rodzinnych wigiliach przychodził z workiem pełnym prezentów jako św. Mikołaj. Moja starsza córka wspominała, jak mówiliśmy dzieciom, że wujek poszedł do ogrodu zoologicznego podzielić się opłatkiem ze zwierzętami. To był kolejne miejsce jego pracy. Bywało, że jakieś zwierze go pogryzło. Jednego roku uczyniły to szop-pracz i borsuk. I obydwa zwierzęta zdechły. Śmiano się z Micha, ze jest niebezpieczny dla zwierząt. Do domu kiedyś przyniósł dzika i małpę. W końcu małpa stała się jego własnością. Lubił się nią popisywać. Ostatnim miejscem jego pracy był jakiś ośrodek wczasowy w Górkach Zachodnich. Tam z małpą przechadzał się po plaży. Zdaje się i że także widziano go na ulicy Długiej. Wrócił do Torunia już z kiepskim zdrowiem. Że może mieć raka nikt nie podejrzewał. W szpitalu nie wierzył, że z niego nie wyjdzie. Na kilka dni przed śmiercią moja żona odwiedziła go z naszą młodszą córką. Rozmawiał głównie z nią. Ciągnęło go młodych. Ale wiecznie młodym nie da się być. Czytaliśmy obydwaj Edwarda Stachurę. Sted nie dał rady, popełnił samobójstwo. Krzysiek chciał żyć, ale zgubił zdrowie. Ja z pisarstwem św. Franciszka w dżinsach pożegnałem się na początku małżeństwa. W przededniu naszego ślubu z Krzyśkiem szliśmy po północy przez most nad Wisłą na dworzec kolejowy po mojego świadka, który dzień wcześniej zakończył zasadniczą służbę wojskową. Na moście urządziliśmy scenę z filmu „Ziemia obiecana”, tylko w innej scenerii.

Na cmentarzu obraz jak z filmu „Kto nigdy nie żył”. Najbliżej grobu rodzina. Było nas wielu. Rodzeństwo to cztery siostry i pięciu braci. Druga grupa to młodzież związana z parafią w latach osiemdziesiątych. I trzecia, przyjaciele z ostatniego okresu. Trochę hippisi, jeśli tacy jeszcze są. Stali na ścieżce pod drzewem. Później pierwsza kawa po pogrzebie u jednego z braci. I jeszcze kilka wspomnień o Michu. Do Piotra przylgnęło imię Łukasz. Kiedyś spotkał Krzyśka z ich wspólnym znajomym. O tym nie wiedział ten drugi i przedstawił go Krzyśkowi. Ten skomentował: Po pierwsze to jest Piotr, a poza tym, to ty mi brata nie musisz przedstawiać. Córka Piotra wspominała, że często grali u wujka w pokoju w Euro-biznes i jak przechodziły ostrożnie, bo bały się małpy. Moja żona mówi, że gdy chodził do szkoły budowlanej, jego koledzy zwalniali się do prac rolniczych. Kiedyś i on chciał się zwolnić. Na stwierdzenie nauczyciela: Przecież nie masz ziemi, odpowiedział: Jak to, mam na balkonie w skrzynce. Mógł powiedzieć, jak Norwida pielgrzym: Przecież i ja ziemi tyle mam, / Ile jej stopa ma pokrywa, / Dopókąd idę! Dobre wspomnienia to chyba najcenniejszy spadek, jaki możemy zostawić. Reszta to pożytek dla moli i rdzy. A tam na niebiesiech może św. Franciszek się nim zaopiekuje za pracę ze zwierzętami. Przypomniały mi się teraz jazdy na kucykach naszych dzieci, ich kuzynek i kuzynów pod opieką wujka Krzycha.  

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code