List do Boga

 List do Boga

 

Niedziela, 24 I 2016

 

Boże. Kiedy wymawiam słowo, które ma Ciebie w jakiś sposób nam, ludziom, przybliżyć, nie mam przed oczami żadnego wyobrażenia – jest ono dla mnie puste. Nie czuję również wpierw nic w sercu, żadnego emocjonalnego poruszenia. Dopiero po czasie dochodzi uczucie niechęci, wręcz jakiegoś obrzydzenia. Kiedy ktoś mówi mi: „Bóg”, to tak, jakby wpierw mówił: „kjhjhbwkjhbg”. A może inaczej: Czuję bolesne nic. Ogromną, wyszarpaną w skórze psychiki pustkę, jaka została po odrzuceniu bezdennie głupiego, toksycznego wręcz wyobrażenia dziadka z brodą, który stąpa po chmurach i opiekuje się stworzeniem – wyobrażenia, którym wielu gwałcono od dzieciństwa – być może w dobrej intencji, co jednak nie przeczy temu, że uznano je za kłamstwo, któremu ulegają tylko bezmyślni. Kiedy myślę o tym, że miałbym „uwierzyć w Boga”, czuję coś w rodzaju mdłości. Jest to dla mnie jakieś sztuczne. Musiałbym siebie zmusić, być kimś nieszczerym i zakłamanym, żeby mówić ludziom i sobie, że wierzę w istnienie jakiegoś starca, który żyje poza światem. „Byt jest, niebytu nie ma” – mawiał filozof. I miał rację: Jest tylko to, czego można doświadczyć. Niebytu nie ma. Nie ma niczego poza światem. Jest tylko świat. Nie ma Ciebie, Boże. Nie wiem, czy nie jest objawem jakiegoś niezrównoważenia psychicznego, że piszę do Ciebie list. Piszę list do nikogo.

 

Kiedy ktoś raz już użyje rozumu, tego rzekomego daru od Ciebie, ten zbuntuje się przeciwko Tobie – i powoli zacznie naiwne wizje Rodziców ustawicznie wypierać. Jest to nawet moralnie usprawiedliwione, ponieważ skoro stworzyłeś człowieka wraz z jego rozumem jako coś ograniczonego, to jakimś tępym sadyzmem byłoby z Twojej strony domagać się od nas, żebyśmy Ciebie poszukiwali – przerasta to nasze możliwości. Powiem bardziej dosadnie: Byłoby jakimś tępym i prymitywnym sadyzmem z Twojej strony, gdybyś miał czelność domagania się od celowo przez Ciebie ograniczonego stworzenia domagać się, aby Ciebie wielbiono i kochano. Moralnie uzasadnione będzie w Twoim przypadku jedynie zezwolenie ludziom, aby z Ciebie szydzili, gardzili i ostatecznie odrzucili jako absurd, groteskowe wyobrażenie troglodytów z epoki kamienia łupanego. Poza tym skoro ukrywasz się, to po prostu nie jesteś fair. Nie jesteś godzien zainteresowania. Stworzyłeś człowieka zmysłowego, wrzuciłeś go jako materialnego w materialny świat, ukryłeś się i bawisz się w jakąś ciuciubabkę – brak mi słów, żeby wyrazić, jakie zażenowanie czuję, jaki wstręt wobec takiej taktyki. Jesteś żałosny, Boże.

 

W sensie etycznym: Nic, żadna wolność, żaden Twój plan nie sprawia, że jesteś usprawiedliwiony z całej nikczemności, jaką – jako rzekomo wszechmocny – uczyniłeś człowiekowi. Nie wierzę w Twoją miłość i nie ufam Tobie. To, co zrzuciłeś na Szatana – jest w istocie Twoją winą. Szatan przecież jest Twoim stworzeniem. Czyżby był tak samo wszechmocny jak Ty, skoro zgadzasz się, aby współuczestniczył w stanowieniu porządku świata? Gdzie są rezultaty życia tego Twojego Jezusa, objawu jakiejś Twojej patologicznej miłości, gdzie owoc żywota syna Twego, którego pozwoliłeś sadystycznie zarżnąć na krzyżu, próbując wmówić naiwnym, że zbawił świat? Spójrz tylko wokół: śmierć, wojna, głód, nędza. Jakim prawem Twoi wyznawcy bezczelnie, prosto w oczy próbują okłamać innych ludzi, że doszło do jakiegokolwiek zbawienia? Kiedy czyta człowiek Pismo Święte – napotyka jałowy, pusty bełkot. I to jest rzekomo to Twoje Słowo? Coś, co brzmi jak bredzenie pod wpływem alkoholu? Te puste, nie pokrywające się z życiem frazesy – to jest „Słowo Boże”?

 

Nie wierzę w to, że do kogokolwiek piszę. To jest tylko eksperyment, ponieważ jeden z Twoich wyznawców mówi mi, że Ty istniejesz, kochasz mnie i że dasz mi siłę na wszystko. Mówi, że jeśli pojednam się z Tobą – „pójdę jak przecinak”. Nie wierzę w Ciebie, a Ty już masz gotową odpowiedź – sprytne to posunięcie ze strony interesownych sekciarzy, próbujących zastraszyć niewierzących, chytry to wybieg, kiedy mówisz: „Nie będziesz wystawiał Pana Boga swojego na próbę”. A dlaczego nie? Ty rościsz sobie pretensje do zabawy ludzkim bólem, całym ludzkim życiem, wystawiając go na próbę, a człowiekowi odmawiasz prawa do spróbowania, czy w ogóle istniejesz? Przecież to jest podłe i nikczemne – nie ma słów, które byłyby w stanie określić, w jaką bolesną farsę wrzucasz swoich naiwnych, tępych wyznawców. Jak można wierzyć w coś tak niskiego? Nie wiem, z jakiego realnego powodu zaprzątam sobie Tobą głowę i po co krzyczę do Ciebie od lat. Być może staram się wypełnić egzystencjalną dziurę, jaka powstała na miejscy wpajanej mi od dzieciństwa, toksycznej wiary?

 

Nie wiem, po co to robię. Powinienem chyba pogodzić się z tym, że Ciebie po prostu nie ma, ponieważ mój krzyk nie przynosi najmniejszych rezultatów. A skoro nie pomagasz nawet człowiekowi, który próbuje w Ciebie uwierzyć, skoro nawet w takich przypadkach modlitwy są jak groch rzucony o ścianę i dalej stawiasz siebie ponad możliwościami człowieka – czy nie jest tym większą farsą takie jałowe dopominanie się o Ciebie, a nawet głębiej: o samą możliwość uwierzenia – i to już nie w Ciebie, bo czymże miałbyś być – w sens samej wiary? Właściwie: Co znaczy wierzyć? Ludzie mówią, że to ufać. Jak można ufać czemuś, co nie wiadomo, czym jest?

 

Na dzień dzisiejszy to wszystko, co jestem w stanie z siebie wykrzesać, jeśli chodzi o słowa do Ciebie, o pytania, dylematy. Nie potrafię więcej, bo nie wiem nawet, co robię – i po co. Myślę sobie, że po prostu próbuję w jakiś sposób zaszyć wyrwę, jaka powstała po tym jak próbowano narzucić mi w dzieciństwie kłamstwo, którym jesteś. Próbowano w moją psychikę, w moje ciało, wszyć coś nienaturalnego, sztuczny byt, kreację, którą jesteś, Boże, po to tylko, aby ktoś miał nade mną władzę. Prawie się to udało, jednak w pewnym momencie zorientowałem się, że jedynym, co można przyjąć jest, że Ty po prostu nie istniejesz.

 

Nie ma żadnego powodu, abyś istniał. Życie nie jest niczym wspaniałym ani godnym, aby Ciebie wielbić, nawet gdyby jakimś dziwnym zbiegiem okoliczności okazało się, że świat nie jest wynikiem ewolucji i zapętleń czasoprzestrzeni, które już dawno temu wyliczyli fizycy, dowodząc, że idea stworzyciela jest po prostu zbędna, tylko rzeczywiście Twoim stworzeniem. Jeśli nawet – życie Człowieka jest zbyt jałowe, daremne i absurdalne, aby zmusić się do przyjęcia, że jest darem. Jedynie jakiś sadysta byłby w stanie zgotować komuś tak podły los. Życie człowieka jest nikczemnym, poniżającym jego godność cierpieniem, z góry przegraną walką. Człowiek umrze, skazany jest na śmierć. Życie jest ćwiczeniem w daremności. Jak podłą i cyniczną trzeba być kreaturą, aby domagać od skazanej na tą obrzydliwą farsę istoty, żeby uznała ją za dar?

 

 

Poniedziałek, 25 I 2016

 

Boże. Jest wcześnie rano. Zawsze budzę się trochę wcześniej, ponieważ nienawidzę poranków – przebudzenie od budzika jest gwałtem na organizmie – i potrzebuję dwóch godzin, zanim dojdę do siebie. Ziemia jest padołem, a ludzki znój – jałowym, siermiężnym siłowaniem z samym faktem istnienia. Każde prawo natury, na które tak często powołują się ludzie wierzący w Ciebie, w istocie jest wojną, dowodem przeciwko Twojej miłości. Każde stworzenie walczy, każda molekuła drży w zimnym, obcym uniwersum. Zwierzęta wygryzają się kłami ze swoich terytoriów, jeden gatunek rozszarpuje drugi, żeby tylko przetrwać w nieprzychylnych, ostatecznie i tak śmiertelnych warunkach. Prawa natury. Tylko ślepy cynik może utrzymywać, że cała ta krwawa jatka to prawo natury pochodzące od jakiegoś miłosiernego Boga.

 

Wstaję tylko po to, aby iść do pracy. Nie myślę o niej przychylnie – nie myślę przychylnie o niczym, co zmusza człowieka, gwałci go, forsuje jego organizm i myśli po to, aby w końcu przełamał się do podlegania niczym chłop pańszczyźniany swojemu panu feudalnemu. Dlaczego jest tak, że człowiek musi pracować tylko po to, aby żyć? I gdzie jesteś Ty, żeby pomóc człowiekowi? Myślę o tym każdego poranka. I ogarniają mnie mdłości na myśl, że do wieczora mnie nie będzie. Po prostu nie będzie – ktoś wynajmie moje ciało i myśli tylko po to, żeby rzucić im potem jakiś ochłap co łaska. Wrócę do siebie tylko na zbyt krótki sen. Nie myślę, staram się nie myśleć o tym, że przede mną otchłań czasu, która jest po to tylko, żeby zbyt krótko potem spać, aby znów iść do pracy. Nie mam lekkiej, 8-godzinnej „szychty do odwalenia”. Mam bardzo trudną, odpowiedzialną i wymagającą siły i rozsądku pracę. Poniekąd ją lubię – inaczej nie da się podobnych czynności wykonywać. Po prostu nie potrafię udawać, że mam pozytywne nastawienie do samego terminu: „praca”. Praca uwłacza. Praca jest gwałtem systemu feudalnego na słabszym. Przecież skoro nie pchałem się na ten padół, nikt nie pytał mnie, czy chcę się urodzić – dlaczego nie jest tak, że samo życie chce, aby żył, dając mi to, co się należy – środki do życia – bez jakiejś walki o nie?

 

Czy człowiek rodzi się po to, żeby to urodzenie utrzymać, bo inaczej padnie? Co za absurd? Walczyć po to, żeby nie umrzeć, choć ostatecznie i tak wszyscy umrzemy? I te bzdurne słowa Twojego syna, Jezusa, który przeczy sobie, raz twierdząc, że kto nie pracuje, ten nie powinien jeść, a potem w tkliwym afekcie radując się z ptaków niebieskich, które rzekomo powinniśmy naśladować, odpoczywając sobie i jedząc owoce z drzewa. Nie wspominając już o tym, że każdy ptak, aby żyć, musi codziennie stoczyć batalię we wrogim mu środowisku, a Twój syn przeczy samemu sobie, mydląc tym samym oczy czytelnikowi Pisma Świętego – ludzki los jest czymś żałosnym i godnym pogardy, podobnie jak owo przereklamowane, a głupie Pismo Święte. Twoje Słowo… Żałosne słowo…

 

Robię więc dziś eksperyment. Nie myśl, że wierzę w jego pozytywne rezultaty, bo wiesz już, że nie potrafię uwierzyć w coś, co uważam za bzdurę. Otóż bardzo zależy mi na tym, abyś istniał. Pragnę tego, aby istniała Opatrzność, która ma nieskończoną siłę i dzieli się nią z człowiekiem, którego kocha. Co prawda wątpię, abyś mnie kochał, lecz wybacz – nawet jeśli chrześcijanie twierdzą, że jest to moja wina, ja temu zaprzeczę, bo skoro to Ty się ukrywasz i każesz siebie szukać, a ja nie wiem gdzie i jak, to Twoją inicjatywą powinno być wyjście ku mnie naprzeciwko. Proszę Cię z całych swoich sił, których zresztą nie potrafię w pełni użyć, bo jeśli nie ma realnego punktu zaczepienia, to nie da się tego zrobić – proszę Cię, pojaw się w moim życiu. Pojaw się i pomóż mi. Proszę, zarzekam się, wołam: Boże, wyjdź mi naprzeciwko, pojaw się w moim życiu!

 

Nie mam zamiaru zarzynać się z powodu czegoś, co jest po prostu niemożliwe, ponieważ mnie przerasta. Byłoby tragifarsą i próbą odarcia mnie z godności, gdybyś kazał mi, no nie wiem, machać dłońmi, aby wznieść się w powietrze i spotkać Ciebie gdzieś poza kosmosem. W sercu swoim, czy jak to chrześcijanie mówią – duszy – nie potrafię Ciebie odnaleźć, bo jak już wspomniałem – w sercu prócz materialnej krwi mam tylko owo metaforyczne poczucie pustki, które pragnę zlikwidować po tym jak próbowano mnie za dziecka przeforsować do wiary w te bzdury. Robię więc eksperyment: Proszę Cię, daj mi dziś siłę, bezpieczeństwo i pokój wewnętrzny. Objaw mi się… A teraz kończę, bo muszę zebrać się, wsiąść do samochodu i jechać do pracy. Czeka mnie forsowny dzień. Odezwę się wieczorem.

 

* * * * *

 

Odzywam się jednak wcześniej, ponieważ skorzystałem ze sposobności zniknięcia z miejsca pracy. Przyznaję szczerze – moi zwierzchnicy nie wiedzą, że jestem teraz w domu. Myślą, że jestem w terenie. Wyłączyłem nawet telefon. Całkiem możliwe, że ktoś zorientuje się, przez co poniosę konsekwencje – być może jednak jest to właściwa okazja, żeby skoczyć do lekarza psychiatry po środki antydepresyjne i na koncentrację, ponieważ jak wiesz cierpię na zaburzenia przysadki mózgowej, przez co potrzebna jest mi paroksetyna, aby wtórny wychwyt niezbędnej do prawidłowego funkcjonowania organizmu serotoniny odbywał się bez zaburzeń. Poza tym jest to okazja do lepszego zorganizowania planów szkoleniowych, konspektów i procedur, niezbędnych do lepszego funkcjonowania w firmie.

 

Całkiem możliwe, że jest to Twoja sprawka, że po prostu w ten sposób chciałeś mi ulżyć i w końcu wysłuchałeś jakiejś mojej prośby – mimo to uznaję, że byłoby bzdurnym twierdzić, że akurat teraz mnie wysłuchujesz, skoro wcześniej w o wiele gorszych sytuacjach kompletnie mnie ignorowałeś. Z drugiej strony przecież nie jest to fair wobec pracodawcy, poza tym ponoć Ty lepiej leczysz zranionych ludzi niż psychiatrzy ze swoimi medykamentami – poza tym Twój wyznawca powiedział mi, że w chwilach, kiedy będę się do Ciebie zwracał, nasilona będzie aktywność Twojego przeciwnika. Tkwię więc w małym dylemacie czy jest to przypadek, Twoja pozytywna ingerencja, dzięki której rzeczywiście lekarz będzie w stanie ponownie mi pomóc, przypisując jak zawsze skuteczny lek, czy też jest to sprawka oponenta. Zaznaczam, że uwzględniam każdą możliwość, a dodatkowo, że uznaję, iż byłoby czymś absurdalnym domagać się ode mnie, abym potrafił to rozpoznać. Umówmy się tak: Powierzę Tobie ten dzień od samego początku do samego końca. Eksperymentalnie poddaję się dziś Tobie. Wieczorem wrócę do listu, teraz jeszcze tylko napiszę krótko, co myślę o całej tej sytuacji.

 

Jak już wspomniałem, nie uważam, żeby ta jałowa męczarnia była jakimś darem. Wymagasz od ludzi absurdu, pogodzenia się z jałowym bezsensem. Jako prezent zwany życiem, dajesz człowiekowi czarę goryczy, która ostatecznie go zabije. Czy Ty jesteś psychopatą? Jesteś sadystą i nie ma żadnych możliwości pomyślenia, że jest inaczej. Zrobiłeś sobie eksperyment ze stworzeń, które powołałeś do życia. Bawisz się nimi jak nieodpowiedzialny, afektywny, rozkapryszony bachor, dodatkowo strasząc piekłem, za które jesteś odpowiedzialny – bo to Ty stworzyłeś Szatana. Pogrywasz sobie z Adamem i Ewą, z Abrahamem i Izaakiem, z Hiobem, z Noem, zsyłasz jakieś plagi – no po prostu wzorzec do naśladowania – mściwy tępak! – i straszysz, że jeśli ktoś takiego potwora nie uzna za Boga, to zostanie przez niego skazany na wieczną męczarnię bez możliwości zbawienia. Po prostu wspaniale!

 

Bawisz się dodatkowo w jakąś zgaduj-zgadulę, w ciuciubabkę, przy czym nie jest to niewinna igraszka, tylko z góry ustalona porażka człowieka, który ostatecznie kona w cierpieniu. Gdyby tak podsumować wszystkie pisma święte ze Starym i Nowym Testamentem na czele – mamy do czynienia z obleśnym potworem, który powinien przestać być w jakikolwiek sposób poważany. Niemniej jednak przyznam, że przyjmuję możliwość, że jeśli istniejesz i jeśli dasz człowiekowi możliwość uwierzenia w siebie, wychodząc mu naprzeciw i wówczas realnie, a nie metaforycznie czy przez jakąś zwykłą wiarę-autosugestię i samonapędzające się stwarzanie Ciebie poprzez wiarę magiczną i jakieś naiwne myślenie życzeniowe zaczniesz zmieniać jego życie, a przede wszystkim myślenie, to ów zacznie na to wszystko spoglądać w zupełnie innym świetle. Z ludzkiego punktu widzenia nie da się Ciebie w żaden sposób zaakceptować – w niczym nie różnisz się od tego, którego uznajesz za własne przeciwieństwo. Nie neguję odgórnie takiej możliwości, że zmieniasz myślenie, nie odrzucam możliwości radykalnej zmiany punktu widzenia, tego, że jest zupełnie inaczej niż myślę. Póki co jednak nie potrafię uznać, że nie jesteś ułomnym wymysłem ograniczonych i przestraszonych jałowego absurdu życia ludzi. Póki co eksperyment trwa. Jeśli jesteś – to proszę Cię – pokaż mi to. Proszę Cię: Działaj. Dzień trwa. Do wieczora zatem…

 

* * * * *

 

Przyszedł wieczór. Dzień był lekki, a mimo to jestem bardzo zmęczony – nie wiem, czym. Jest to dla mnie niepokojące, ponieważ skoro odczuwam zmęczenie i zniechęcenie bez powodu, to jakie będą następne dni, zgodnie z planem bardzo wymagające i ciężkie? Mniejsza jednak o to. Uznaję, że eksperyment w jakiś sposób się powiódł, choć trudno mi nie zrzucać tego na barki przypadku. W końcu wmówić mogę sobie wszystko, łącznie z tym, że spotkani dziś przeze mnie ludzie to jacyś Twoi wysłannicy… W gruncie rzeczy problem niewiary w Ciebie więc nie zniknął. Skąd mam wiedzieć, że to nie jest autosugestia?

 

Czuję, że muszę zmienić taktykę, ponieważ tego rodzaju próby i eksperymenty mógłbym mnożyć w nieskończoność, a one i tak nie przyniosą żadnego oczekiwanego rezultatu. Poza tym warunkując w jakikolwiek sposób moja wiarę w Ciebie, tak naprawdę będę Ciebie stwarzał sobie jak złotego cielca – to dopiero byłaby autosugestia. Zależy mi na realnym i żywym spotkaniu Ciebie, a także na tym, abyś naprawdę pomógł mi w życiu. Nie wiem, czy dobrze robię. Są ludzie, którzy twierdzą, że bez Ciebie żyje im się dobrze. Że nie mają problemów. Że nie muszą o Tobie jakoś specjalnie myśleć. Że pogodzili się z brakiem „drugiej strony” czy jakiejś „duchowej głębi”, ponieważ potrafią docenić zwyczajne, codzienne życie. Może mają rację? Może jesteś sztuczną potrzebą ludzi słabych i skrzywionych? Może jesteś iluzoryczną potrzebą egzystencjalną niezdrowej psychiki? Może paroksetyna sprawi, że znów przestaniesz być mi potrzebny? Przysłowie głosi: „Jak trwoga, to do Boga”. Czy nie jesteś zatem wymówką, pretekstem, pragnieniem słabszych i głupszych, czymś właściwie wstydliwym, dowodem ułomności?

 

Pójdę dziś spać wcześniej, aby mieć siłę wstać jutro. Nie będę jutro wymigiwał się od pracy – dziś wyjątkowo mi się udało, nawet napisałem plan swoich dalszych działań dla szefa, a przy okazji byłem u lekarza. Cóż – lek mi pomaga, więc chyba jest czymś naturalnym, że się do niego zwróciłem. Gdybym w Ciebie wierzył, to bym Tobie podziękował za ten dzień. No więc dziękuję – kimkolwiek i czymkolwiek jesteś. Chciałbym jednak spotkać Ciebie tak, abym na zawsze już i na stałe znalazł w Tobie oparcie. Choć nie wiem, waham się… Cały czas czuję coś nienaturalnego, sztucznego wręcz, kiedy myślę o tym, że mógłbym uwierzyć w jakąś bzdurę typu brodaty Alladyn zza siedmiu wzgórz. Przechodzę jednak z trybu negacji do trybu warunkowego, a może raczej: probabilistycznego; nie mam zamiaru już warunkować: „Uwierzę, jeśli…”, a po prostu przyjmuję, że nie jest wykluczone, że Twoi wyznawcy mają rację.

 

Może Ty rzeczywiście istniejesz? Może rzeczywiście kochasz człowieka i wspierasz go na każdym kroku? Może nie podkładasz kłód pod nogi, żeby forsować istotę ludzką zgodnie z jakąś swoją wizją, całkowicie niezgodną z jej oczekiwaniami? A może powinno się Tobie zaufać bezwarunkowo, przyjmując, że w ogólnym rozrachunku wyjdzie to człowiekowi na dobre, choć nie każdy aspekt tak na nowo rozpoczętego, bo Tobie poddanego życia, musi od razu się spodobać? Przecież człowiek poniekąd jest jak nieobrobiony, surowy materiał. Obróbka zawsze boli… A mimo to jest ów ból czymś dobrym, ponieważ owocnym.

 

* * * * *

 

Nie potrafię i nie mogę Tobie niczego obiecać, ponieważ znam swoje ograniczenia, słabości i wahania. Znam swoją zmienność, chwiejność. Nie mogę Tobie obiecać nawet tego, że znów nie zacznę z Tobą bezsensownie, jałowo walczyć. Jeśli wszystkie moje bluźnierstwa przeciwko Tobie, jeśli moje odrzucenie Ciebie stało się realną przeszkodą między nami, to pomóż mi siebie przeprosić. Tak naprawdę nie wiem, za co mam Ciebie przepraszać, ponieważ nie za bardzo wierzyłem w to, że tak naprawdę Ciebie przeklinam. Odbywało się to raczej na zasadzie przeklinania głupich w moim mniemaniu wyobrażeń ludzi, których również uznałem za głupich. Jeśli Ciebie w ten sposób uraziłem, to wybacz mi proszę, bo tak naprawdę nie wiedziałem, że robię coś złego. Po jakimś czasie sam utraciłem rozum, upadłem.

 

Kiedyś byłem przekonany o swojej wyjątkowości, mądrości, inteligencji. Tak się jednak jakoś złożyło, że od kilku lub kilkunastu lat zacząłem upadać, tracić zdolności intelektualne, innymi słowy – głupieć. Sprawdziła się tutaj fraza, że „pierwsi będą ostatnimi”. Jestem więc dziś głupim, upadłym człowiekiem z myślami samobójczymi. Wegetuję jako osobnik zniechęcony do życia i do ludzi, nienawidzący pracy, przerażony, osłabiony i zdezorientowany. Nie jestem w stanie ogarnąć, co się w moim życiu aktualnie dzieje. Jestem wycieńczony psychicznie, nie mam najmniejszej radości życia ani motywacji do działania. Nie wiem, do kogo miałbym zwrócić się po pomoc, bo choć na szczęście psychiatra zawsze mi pomagał, a leki przynajmniej w jakiś sposób blokowały motywy samobójcze – bo przecież myśli samobójcze są objawem zaburzeń i można je leczyć – to jednak nie są te zabiegi czymś wystarczającym, aby żyć – chcieć żyć i działać. Owszem, pomagają, lecz potrzebuję czegoś najlepszego w sensie nie psychiatrycznym, bo przecież mózg to organ, który można nastroić, tylko w sensie realnie egzystencjalnym. Potrzebuję ogromnej mocy. Potrzebuję czegoś najlepszego, najwyższego, najgłębszego, najpotężniejszego i najwyższej jakości, żeby żyć.

 

Być może moje potrzeby są wygórowane, a więc urojone? Może jestem nikczemnym pyszałkiem, który nie potrafi pogodzić się z normalnym życiem, który po prostu nie potrafi żyć? A może jednak rację mają Twoi wyznawcy – że bez Ciebie nie da się żyć w pełni, a jeśli ktoś stworzony jest do pełni, ten bez niej po prostu dusi się i umiera? Czy niewierzący w Ciebie ludzie, którym niczego nie brakuje, żyją w pełni, czy tylko tak udają? A może są po prostu normalni i nie potrzebują żadnej pełni, tylko …po prostu żyją? Dlaczego ja nie potrafię żyć tak jak normalni, nie wierzący w Ciebie ludzie?

 

Dlaczego nie potrafię być taki jak spokojni, stoiccy niewierzący – poczciwy, spokojny, pogodzony z losem, cieszący się z rzeczy małych, z samego, nagiego faktu istnienia? Jak mam żyć? Czy nie mogę żyć szczęśliwie bez Ciebie, lecz bez szarpania się z wierzącymi z Tobą i z myślami o Tobie albo z Tobą, lecz bez szarpania się z Tobą? Mam dosyć życia w tym wyczerpującym mnie potrzasku pomiędzy nieumiejętnością wyrzucenia myśli o Tobie ze swojej głowy, a nieumiejętnością spotkania Ciebie w rzeczywistym życiu. Jestem strasznie zmęczony tą walką z Tobą, tą walką o Ciebie.

 

Mam dosyć! Dosyć, słyszysz?! Dosyć mam Ciebie! Dosyć mam braku Ciebie! Dosyć mam myśli o Twoim istnieniu i o Twoim nieistnieniu! Marnuję życie przez Ciebie! Jak mam przekonać się o tym, w jaki sposób mam żyć?! Jak Ciebie spotkać?! Jak nie twierdzić, że w tym momencie nie naginam rzeczywistości do swojego naiwnego myślenia życzeniowego?! No więc dziś tylko Ciebie przeproszę… Nic innego nie potrafię. Tak: Przepraszam Ciebie. Wiem, że to niewielkie słowa i słabe, lecz szczere. Nie stać mnie na nic innego i nie będę się powtarzał, niech te słowa dotrą do Ciebie raz i na zawsze: Przepraszam Ciebie Boże i szczerze proszę o wybaczenie… Póki co idę spać… Jestem zmęczony…

 

 

Środa, 27 I 2016

 

Wczorajszy dzień nie należał do lekkich i dziś dopiero doszło do mnie zmęczenie – wczoraj na zmęczenie nie było czasu, ponieważ od razu po pracy położyłem się spać, aby następnego dnia znowu iść do pracy – nie było czasu na użalanie się. Nie będę teraz pod wpływem zmęczenia konstruował żadnych myśli teoretycznych – po prostu będę szczery. Człowiek nie jest zbyt prawdomówny w stanie gnuśnej, obojętnej neutralności dnia, w którym nie musiał stawiać oporu rzeczywistości, a tym bardziej, kiedy miał dzień dobry, przyjemny i miły – wówczas pod wpływem afektu radości tworzy wykrzywione w sposób pozytywny bądź z odczucia pustki negatywne wizje.

 

Nie potrafię odróżnić, co wynika z jakiejś mojej modlitwy do Ciebie i prośby o pomoc, a co ze zwykłych następstw życia. Nie wiem, kiedy mi pomagasz, a kiedy wmawiam sobie, że mi pomagasz. Nie wiem, które negatywne wydarzenia są spowodowane przypadkiem, a które brakiem Ciebie bądź ingerencją Twojego przeciwnika. Nie ufam neofitom, którzy z taką ekstazą prócz Ciebie świata nie widzą – jest to dla mnie odstręczające, ponieważ tego rodzaju afektywne podrygi prowokują autosugestie, tworzenie wizerunków zgodnych z myśleniem życzeniowym – najczęściej nie jest to odkrycie Ciebie, Boga Żywego, tylko ubrane w Twój symbol myślenie magiczne. Nie ufam również tradycji „czynienia na pamiątkę”, ponieważ jest nieskutecznym anachronizmem, scholastyczną abstrakcją, pod której trybunał podciągnąć można wszystko, tłumacząc świat opatrznością bądź jej brakiem. Nie wierzę więc w „żywego Boga” neofitów, nie wierzę również żadnej religii. Nie potrafię sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć. Nie potrafię poczuć. I już.

 

Postanawiam nie ciągnąć bez końca tego listu do Ciebie. Czuję jednak, że powinienem być z Tobą lub – jeśli nie istniejesz – przynajmniej z moją myślą o Tobie szczery. Jeśli istniejesz, to Ty będziesz mnie rozliczał w dniu Sądu Ostatecznego. Jeśli zaś nie istniejesz – przynajmniej będę miał spokojne sumienie. Pragnę zamknąć sprawę, aby nie miotać się już bez końca pomiędzy decyzją przyjęcia wiary w Ciebie a jakimś ranieniem siebie przez odrzucenie Świętości, która – kto to wie? – być może istnieje… Nie potrafię z entuzjazmem powiedzieć: „Abba Ojcze”, „Pan jest moim pasterzem”, „Jezus jest moim Panem”, „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego” – czuję się wówczas nienaturalnie, jakbym aplikował sobie jakąś sztuczną substancję. Byłbym wówczas po prostu zakłamany.

 

Nie mam jednak zamiaru zamykać drogi do Ciebie, bo kto wie – może się na niej znajduję? Nie zamykam serca na Ciebie – wręcz przeciwnie, jest ono otwarte. Jeśli chcesz – objaw mi się, pokaż, że istniejesz. Jeśli chcesz, Boże – zmieniaj mnie i moje życie, bo skoro jesteś czymś lub kimś dobrym – to wyjdzie mi to na dobre. Jeśli chcesz – pomagaj mi w życiu i we wszystkim, co robię, proszę Cię, pomagaj mi każdego dnia, a jeśli istnieje Szatan i jeśli Ty jesteś jego przeciwieństwem – to proszę Cię o to, abyś na każdym kroku mnie przed nim chronił. Być może jest to ostatni list do Ciebie – nie potrafię tego przewidzieć.

 

Amen

 

* * * * *

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code