Jolanta Elkan -Wykurz Czas ukradziony (życie śmierci w Sanatorium pod Klepsydrą Brunona Schulza)

 

 

 

 

 

 

(…) W tym czasie mój ojciec był umarł już definitywnie. Umierał już wielokrotnie, zawsze jeszcze nie doszczętnie, zawsze z pewnymi zastrzeżeniami, które zmuszały nas do rewizji tego faktu”i.

 

 

A więc ojciec umarł. Jednakże wobec wielokrotności jego śmierci, trudno nam uznać jej definitywność. Tym bardziej, że ojciec z kart schulzowskich opowieści, nim umarł w jakikolwiek sposób, żył w sposób tak niezwykły, takim wielorakim, wielotorowym życiem, tyle niespodzianek płynących z tajemniczego jego wnętrza, a ujawniających się równie tajemniczo na zewnątrz zaskakiwało nas co krok, że trudno uwierzyć w ostateczną jego śmierć.

Ten małomiasteczkowy kupiec o biblijnym imieniu bywał prorokiem wygrażającym Bogu (i nikogo nie może zmylić to, że siedział podówczas na nocnym naczyniu)ii; bywał Mojżeszem, gdy rozgniewany na grzeszny tłum (kupujących i subiektów) zrzucał nań w oburzeniu tablice (nie szkodzi, że były z sukna, a górą Synaj były sklepowe półki) i gdy rozdzielał (także sukienne) wodyiii; bywał praojcem Jakubem walczącym w nocy z Aniołem (nie szkodzi, że pod postacią przedstawiciela „przędzalni i tkalni mechanicznych”iv) i wychodził z walki zwycięski, z przetrąconym biodrem; wreszcie niemniej wspaniały był jako wyfruwający z gracją przez okno olśniewający blaskiem munduru kapitan Straży Pożarnejv. I ktoś taki miałby po prostu umrzeć raz na zawsze?

Nie do pominięcia jest też fakt, że w jego osobie mamy do czynienia z alchemikiem, a nawet magiem, który włamywał się, i to skutecznie, w tajniki Natury. Już to teoretyzując na temat samorództwa materii przyoblekającej spontanicznie pozory form roślinnych i zwierzęcych, czy na temat powoływania do życia ludzi wtórnych, uczynionych na wzór manekinavi, już to dokonując w praktyce magicznych przemian, gdy, dajmy na to, zmienił oparcie krzesła w ciotkę, a byt ludzki wujka zredukował do postaci dzwonka elektrycznegovii. Tak, kupiec bławatny, Jakub był swego czasu potężnym magiem. Czy sama śmierć nie powinna przed nim drżeć?

Nie zawsze zachwycał wspaniałością i mocą. Zwycięskie pasje zmieniały się w chorobliwe fascynacje. Starzał się, chorował, dziwaczał, wyciekało z niego życie. Ale nieraz, gdy wszyscy byli pewni jego odejścia, on powracał odmieniony, to prawda, ale jednak ciągle żywy. Owe przemiany, metamorfozy, jakim ulegał umierający na raty ojciec były zaskakujące i niezrozumiałe, jednakże rodzina (a zwłaszcza syn) akceptowała go pod każdą postacią.

Zdarzało mu się maleć i zapodziewać w zakamarkach domu na długie dnie – ale zawsze powracał, choć może nieco mniejszy i zdziwaczałyviii. Bardziej niż zbliżająca się zakosami śmierć wchłaniały go, oddalały od rodziny, zabierały go po kawałku owe dziwniejące, coraz bardziej nieobliczalne pasje; szczególnie silnie fascynował go byt zwierzęcy i nie dziw, że w końcu zagarnęła go zwierzęca forma. Stawał się karakonemix i znikał w owadzim tłumie; po kolejnej jego śmierci (odejściu?) syn odkrył go w wypchanym kondorzex, a nawet w futrze!xi Gdy po raz któryś śmierć jego została uznana za definitywną, powrócił w postaci kraba i egzystował przy rodzinie, jako domownik. A nawet, gdy o zgrozo! został ugotowany, ożył raz jeszcze w przedziwny sposób i „powlókł się ostatkiem sił dalej w bezdomną wędrówkę, i nie ujrzeliśmy go na oczy”xii. Jak więc uwierzyć w następną, niemożliwą prawie śmierć ojca?

Jednakże najwyraźniej musiała ona stać się ona faktem ostatecznym, skoro stęskniony syn, chętnie przyjął ofertę tajemniczego Sanatorium: wygenerowania na powrót jakie formy ojcowej egzystencji pod ludzką postacią. Syn, który zadawalał się szczątkową jego obecnością w zwierzęciu, lub przedmiocie mógłby teraz cieszyć się obcowaniem z ojcem w pełni jego ludzkiego życia! Propozycja taka, choć bardzo kusząca, budzi jednak zrozumiały niepokój. Wszak mag-ojciec, który próbował przełamać prawa Natury nie osiągnął trwałego sukcesu, przeciwnie, jego żelazna wola została haniebnie przez nią złamana, o czym świadczą właśnie metamorfozy, jakim podlegał, a w końcu jednak śmierć. Czyżby istniała tak potężna magia, która do tego stopnia uzyskała panowanie nad Naturą, by ludzkie życie ojcu przywrócić? Podążmy za synem do Sanatorium, by się o tym przekonać.

 

Życie w Sanatorium pod Klepsydrą – czas, sen i mrok

 

Czas

Pierwszym zaklęciem, jakie umożliwia realizację oferty sanatorium, czyli życia nadal po śmierci, jest cofnięcie czasu. Niestety, nie da się go cofnąć w s z ę d z i e. Dlatego syn, jeśli chce towarzyszyć powołanemu przez ten zabieg ojcowemu istnieniu, musi przyjechać do sanatoryjnej miejscowości i zamieszkać w Sanatorium. Bowiem tylko czas tego miejsca może podlegać manipulacjom lekarza-alchemika. Jak on sam twierdzi: „Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu po prostu śmierć ojca jeszcze nie doszła do skutku /…/ Reaktywujemy czas przeszły z jego wszystkimi możliwościami – także możliwością wyzdrowienia”xiii.

Niezwykle to atrakcyjna możliwość, wejścia w niejako lepszą, poprawioną wersję przeszłości. Co za szansa na cudowną nieśmiertelność! Pod warunkiem, że rewitalizowany pacjent nie jest świadom własnej śmierci. Jego „wskrzeszenie” powinno być osadzone w znacznie poprzedzającym ją czasie. Gdybyż to mógł być dowolny moment! Gdybyż nieświadomość śmierci mogła być całkowita! Niestety, tak nie jest. Powołany do wtórnego życia Ojciec, najwyraźniej coś podejrzewa. Tłumacząc synowi, że sklepik, jaki otwarł w miasteczku nie umywa się do wspaniałości poprzedniego, właściwego sklepu w rodzinnym mieście, powiada „U nas w mieście wstydziłbym się takiego straganu, ale tu, gdzieśmy musieli tyle popuścić z naszych pretensyj nieprawdaż, Józefie?”xiv Jak powiada lekarz „Ojciec umarł. To się nie da całkowicie odrobić. Ta śmierć rzuca pewien cień na jego tutejszą egzystencję”xv.

Rzeczywistość sanatoryjnego czasu, w której tak niezwykle został reaktywowany byt ojcowy, już w zaraniu skażona jest więc rzeczywistością innego (prawdziwego?) czasu, w którym śmierć ojca jest faktem. Skoro bowiem czas ten jest relatywny wobec tamtego, przeszłego, jedynego możliwego, skoro zawiera w sobie nieograniczoną możliwość różnych wariantów zdarzeń, przez co jego trwanie mocno się rozrzedza, a nawet prześwieca, jak przetarty do cna materiał, zawiera też w sobie nieprzyjemną możliwość ocierania się zbyt blisko o zdarzenia z tamtego, pierwszego czasu, a więc i o ojcową śmierć. Samo istnienie osoby w tym rozmytym czasie, w nim do życia na powrót powołanej, nie jest samoistne ani pełnowartościowe.

Ale czegóż można było oczekiwać od ojca na wpół tylko rzeczywistego, żyjącego życiem tak warunkowym, relatywnym, ograniczonym tyloma zastrzeżeniami! Trudno zataić, że trzeba było dużo dobrej woli, ażeby przyznać mu pewien rodzaj egzystencji. Był to godny politowania surogat życia, zawisły od powszechnej pobłażliwości, od tego „consensus omnium”, z którego czerpał nikłe soki. Jasnym było, że tylko dzięki solidarnemu patrzeniu przez palce, zbiorowemu przymykaniu oczu na oczywiste i rażące niedomogi tego stanu rzeczy mógł się utrzymać przez chwilę w tkance rzeczywistości ten żałosny pozór życia. Najlżejsza nawet opozycja mogła go zachwiać, najlżejszy podmuch sceptycyzmu obalić”xvi. Cóż za nietrwałe, chwiejne, niepewne siebie istnienie! Tutejsza egzystencja ojca jest jakby formą tylko egzystencji, pozbawioną umacniającej konstrukcji treści, pozbawioną struktury i autonomii, nietrwałą, zależną od świadomości postrzegających ją ludzi.

Czy nie przypomina to istnienia fantasmagorycznej roślinności, którą niegdyś odkrył ojciec w swoim zwykłym, pierwszym życiu, gdy pewnego dnia zajrzał do nie odwiedzanego od dawna pokoju?xvii Egzotyczne owe kwiaty, pozbawione były mięsistej konstrukcji, struktury komórkowo-tkankowej, toteż forma ich, choć wybujała, ornamentacyjnie przebogata i bajecznie kolorowa była bardzo nietrwała. Były to płody „imitatywnej tendencji materii, która obdarzona pamięcią powtarza raz przyjęte kształty”xviii. Czyż sam ojciec-alchemik i mag, nie pragnął pobudzić materii do imitacji form raz już stworzonych, roślinnych, zwierzęcych, a nawet ludzkich, by w ten sposób powołać do życia fantomy, bezszkieletowe istoty formą tylko przypominające solidny, strukturą obdarzony pierwowzór?xix

I czy teraz – on sam właśnie nie był taką imitacją samego siebie, powołaną do życia przez innego maga i alchemika-lekarza? Wrócimy jeszcze do tego pytania. Ta niedoskonała forma ojca istniejąca w niedoskonałym, nieporządnym czasie ulega powieleniom, czy też rozdzieleniom. Leży on ciężko chory w sanatorium i jednocześnie bryluje w towarzystwie w restauracji. Wychodzi rześki z Sanatorium do sklepu, pracuje tam sumiennie, by za chwilę znów leżeć bezsilnie w łóżku, nie będąc świadomym swojej paralelnej w czasie aktywności. To oczywiste skutki sztucznie skleconego, byle jakiego czasu ojcowej egzystencji. „Wszystkiemu winien prędki rozpad czasu, nienadzorowanego nieustanną czujnością. Wiemy wszyscy, że ten niezdyscyplinowany żywioł trzyma się jedynie od biedy w pewnych ryzach dzięki nieustannej uprawie, pieczołowitej troskliwości, starannej regulacji i korygowaniu jego wybryków. Pozbawiony opieki, skłania się natychmiast do przekroczeń, do dzikiej aberracji, do płatania nieobliczalnych figlów, do bezkształtnego błaznowania. /…/ Czas mego ojca i mój własny już do siebie nie przystawały”xx.

Zaberrowany czas ojca, przedłużony (cofnięty) wbrew naturze w pewnym tylko miejscu, wyraźnie kuleje i coraz bardziej ulega zepsuciu i rozkładowi. Powołany do istnienia dla zaspokojenia tęsknoty syna, wchłania go w swoje dziwne czeluści by wyrzucać go z nich nieoczekiwanie. Psujący się czas ujawnia swe kapryśne oszustwa i sprawia, że upragniony kontakt syna z ojcem staje się farsą nie do zniesienia.. „Cofnięty czas… w samej rzeczy pięknie to brzmi, ale czymże okazuje się w istocie? /…/ Jest (to) do cna zużyty, znoszony przez ludzi czas, czas przetarty i dziurawy w wielu miejscach, przezroczysty, jak sito. Nic dziwnego, toż to jest czas niejako zwymiotowany /…/ z drugiej ręki”xxi.

Tak, nie jest to ten jasny, porządkujący, jednolity i ciągły, prawomyślny Pierwszy Czas (Chronos). To jego prześmiewczy, błazeński i zarazem dręczący, nielegalny, kradziony fantom, pozbawiony własnej nazwy. Nieprzystający do czasu ojca czas syna, jest coraz bardziej „wypychany” z tego miejsca, które nie jest jego miejscem (jego czasem). Synowskie bycie „nie u siebie” coraz wyraźniej nasącza się, zagęszcza dziwnością i grozą. Rewolucyjna atmosfera w miasteczku, zdziczałe psy wokół sanatorium, wreszcie pies człowiek, indywiduum o wyraźnie rozchwianej, niesprecyzowanej formie, formie, która zależy od relacji z narratorem (tak jak istnienie ojca zależy od akceptacji tego istnienia przez otoczenie i przez syna), nieoczekiwane, przelotne pojawienie się matki na sanatoryjnym korytarzu – wszystko to powoduje narastanie lęku, poczucia obcości, a wreszcie jakiemonstrualnej odpowiedzialności nie do uniesienia. Przynaglony okolicznościami, syn ucieka w dalszą podróż, w ruch bez oparcia, zmieniając się w bezimiennego, bezdomnego włóczęgę przypisanego do tymczasowości pociągu, poprzez kolejarski emblemat – czapkę. Ucieczka jednak jest niemożliwa. Włóczęga w kolejarskiej czapce był obecny w tym pociągu, gdy bohater do niego wsiadał. Albo syn utożsamił się z nim, albo, co prawdopodobniejsze, majstrowanie przy czasie wciągnęło go w czasowa pętlę i wkrótce wsiądzie do tego pociągu nie spodziewający się niczego syn-narrator z początku opowieści.

Sen (Hypnos)

Korzystając z powtarzalności tego nielegalnego czasu, wejdźmy znów, jeszcze raz do Sanatorium. Interesuje nas, jakiego zabiegu używa lekarz-mag, aby odzyskać przeszły czas. Najwyraźniej zabiegiem tym jest – sen. Głównym zajęciem zarówno pensjonariuszy Sanatorium (a razem z synem mamy nieodparte wrażenie, że ojciec jest jedynym), jak i mieszkańców miasteczka, w którym ono się znajduje jest spanie. Niby jest w sanatoryjnym budynku jakaś restauracja, do której trudno trafić po raz drugi, jakaś cienka herbatka, czy zakurzona, zimna kawa, którą karmi się ojca, jakieś przeprowadzane gdzieś zabiegi, operacja, ale wszystko to nierzeczywiste, ułudne. Korytarze ciemne, zakurzone i puste. Personel w zasadzie nieuchwytny. Lekarz Naczelny przebiega czasem przez korytarz, pokojówka domyka drzwi od pokoi, lecz troski o pensjonariusza, zabiegów żadnych. Warunki – koczownicze. Jedyną, prawdziwą, solenną, pełną mocy ofertą jest sen. „Niech pan wejdzie cicho – ojciec śpi. Niech pan także się położy – to najlepsze, co pan może w tej chwili uczynić”xxii. Syn zasypia więc także, upodabniając się w tym do mieszkańców sanatorium: „Teraz wszyscy śpią. Gdy pan doktor wstanie, zamelduję pana. Śpią? przecież jest dzień, jeszcze daleko do nocy. – U nas ciągle śpią. Pan nie wie ? /…/ Zresztą tu nigdy nie jest noc”xxiii. Sen w Sanatorium jest u siebie. W jego komnatach czas działa według swoistych praw, a braterska śmierć jest naturalnym i mile widzianym gościem.

Nie tylko sam budynek sanatoryjny; całe miasteczko jest pod wpływem magii Snu. /…/ „Większość dni przesypia się i to nie tylko w łóżku. W każdym miejscu i o każdej porze dnia człowiek jest w stanie uciąć sobie drzemkę. Z głową opartą o stolik w restauracji, w dorożce, a nawet na stojączkę, w sieni jakiegoś domu, dokąd wpada się na chwilę, aby ulec na moment nieodpartej potrzebie snu”xxiv.

Syn ulega tym przemożnym, nagłym napadom senności, bezwiednie i często. Chwytany łakomie a zarazem przymusowo sen syna wydaje się być warunkiem, a także posilającym pokarmem dla kontaktów z ojcem. Staje się więc ważniejszy, niż jakiekolwiek inne czynności, przełamuje wieloletnie przyzwyczajenia i wpojoną mocno obyczajność. „Wejście w ubraniu i butach do łóżka było dla mnie zawsze /…/ nie do pomyślenia. A teraz przychodzę późno do domu, pijany od senności /…/ Bezprzytomny walę się na łóżko i zagrzebuję w pierzyny. Śpię tak /…/ dni czy tygodnie /…/ budzę się na wpół przytomny i czuję w nogach ciało ojca. Leży tam zwinięty w kłębek, mały, jak kociak. Zasypiam znowu /…/”xxv.

Ten przymus, opętanie snem jest najwyraźniej najwyższą koniecznością, fundamentem trwania przy ojcu, doświadczania w minimalnym choćby stopniu ojcowego istnienia. Gdy syn-narrator, jeszcze w świecie rzeczywistym, obserwował śpiących mieszkańców poczciwego, kupieckiego domu – swego domu rodzinnego, był zawsze na zewnątrz snu; widział śniących, widział ich ciała, z nich wyczytywał głębokość snu, mógł domyślać się, że przechodzi on przez pewne etapy, coś się w nim dzieje, ale nie wchodził w jego wnętrze. /…/ leżą ludzie z podciągniętymi kolanami, z twarzą gwałtownie w bok odrzuconą, głęboko skupioną, zanurzoną w sen i bez granic mu oddaną’xxvi. „Tak to wchodziły dusze powoli w ciemne apoliheum, w bezsłoneczną stronę życia, której kształtów nikt żywy nie ujrzał. Leżeli, jak umarli, rzężąc strasznie i płacząc, podczas, gdy czarne zaćmienie leżało głuchym ołowiem na ich duchu. A gdy wreszcie mijali czarny Nadir, sam najgłębszy Orkus dusz, gdy przewalczyli się w śmiertelnym pocie przez jego przedziwne przylądki, zaczynały znów miechy płuc wzbierać inną melodią, rosnąć natchnionym chrapaniem ku świtowi”xxvii.

Przyjeżdżając do Sanatorium, a właściwie już wówczas, gdy przybywa do sanatoryjnego miasteczka, syn wkracza w obszar panowania Snu. Jest wewnątrz, w jego rzeczywistości. Jest więc nie tylko w swoim partykularnym śnie, jaki – wydaje się śni cały czas, ale też w rzeczywistość snu umarłego już przecież Ojca; snu podejrzanego, nienaturalnego, wywołanego tajemnymi zabiegami lekarza. Nie wiadomo do końca, czy ojciec śni, czy tylko jest śniony. Jednak dzięki pewnego rodzaju Nadśnieniu – może dalej ciągnąć swoje makabrycznie odmienione życie, czerpiąc satysfakcję z imitacji własnego istnienia, a syn może mu w tym towarzyszyć.

W budynku Sanatorium syn obcuje, paradoksalnie, tylko z obrzeżem snu. Bowiem tu właśnie znajduje się centrum, podejrzane laboratorium, w którym wytwarzane jest magicznie życie snu, czy też sen życia. Tu słyszy się nieomal jak pracują jego retorty i wdycha się wyziewy nasennych wywarów z czarodziejskich kadzi. Nie można o nich zapomnieć, więc trudno o solidne marzenie senne. Zarówno sen ojca, jak i syna jest tutaj powierzchowny, powierzchniowy nawet. Toteż wygenerowana (wyśniona) egzystencja ojca w tym miejscu, nieposilona jeszcze przez solidną senną głębię, jawi się jako zupełnie pozbawiona żywotności; opuszczony, bezsilny, z ciałem na wpół zastygłym, niezdolnym do ruchu ojciec żyje życiem wielce niepewnym i mocno zalatującym grobem. Jest częściowo tylko wydobyty ze śmierci. Syn zaś – niezależnie od niewygody nieustannie zapada w przymusowy, nieprzytomny, pozornie pozbawiony marzeń sen, nie wiedząc ile czasu spał, budząc się w nieoczekiwanych miejscach, oczadzony wyziewami nasennych oparów.

Wchodząc głębiej w rzeczywistość snu, czyli w strefę marzeń sennych, czego obrazem może być oddalanie się od sanatorium i chodzenie po miasteczku, czyli rzekoma j a w a, syn widzi ojca pełnego energii, ożywionego, czasem nawet nadmiernie. Ojciec energicznie prowadzi sklep, bryluje w restauracji. W głębokich pokładach snu ojcu udaje się odzyskiwać wigor prawie rzeczywistego bytu. „Błyszcząc brylantową szpilką, niezwykle ożywiony, rozanielony do ekstazy przechyla się z afektacją na wszystkie strony w wylewnej rozmowie z całą salą od razu /…/ Mlaskając językiem, mówiąc i żując jednocześnie markuje on gestami, mimiką najwyższe ukontentowanie tą biesiadą”xxviii.

To prawda, że ożywienie jego jest przesadne, zaprawione niezdrową, chorobliwą energią, jakby wybujała witalność miała zagłuszyć obecne bardzo głęboko poczucie, że to wszystko jest imitacją, przejściową formą, skażoną trwającym popod śnieniem procesem rozkładu. Syn ma tę świadomość bolesną: „czegóż można oczekiwać od ojca na wpół tylko rzeczywistego?xxix. I troszczy się jedynie, by ojcu była ona oszczędzona. W istocie, ani pokarm, ani leczenie nie są Ojcu w Sanatorium potrzebne – boć przecie już nie żyje. Sen jest jedyną potrzebą świadomości, próbującej trwać w tej para-, czy też post-egzystencji. Ona śniąc wyśni już sobie ciało i jego rozmaite stany.

Mrok (Ereb) xxx

W sanatorium miasteczku, lesie, panuje mrok, mgła, szarość: W sanatorium „Wszystkie okna zamknięte były na czarne okiennice”. Podczas drogi do miasteczka „Żałobny i późny półbrzask nieokreślonej pory prószył z nieba o niezidentyfikowanej szarości /…/ nie byłbym zdziwiony, gdyby mi powiedziano, że to noc głęboka”xxxi. W samym miasteczku „… Jest tak, jakby się patrzyło na świat przez czarne okulary. Cały krajobraz jest jakby dnem ogromnego akwarium – z bladego atramentu. Drzewa, ludzie i domy zlewają się w czarne sylwetki, falujące, jak rośliny podwodne na tle atramentowej toni”xxxii. Jeśli wspomnimy o tym, że miasto wygląda, jakby ktoś na nie zarzucił kir, albo, że ulubionym kwiatem, zarówno w domach, jak i w urzędach jest czarna paproć – staje się jasne, że jesteśmy w tajemniczym i groźnym królestwie Ciemności pod władzą Nocy (Nyks), Mroku (Ereb) i ich synów Snu (Hypnos) i Śmierci (Thanatos)xxxiii.

Syn, dzięki pogrążeniu się we śnie, może niczym Orfeusz zejść do Hadesu, znaleźć się prawie u źródła tajemnicy śmierci, „której nikt żywy nie widział”. Sen przynosi mu wtajemniczenie obcowanie ze zmarłym, który też śni. Hypnos, zwodniczy brat Thanatosa, obdarowuje ojca marnymi ułudami życia, kulejącymi, nietrwałymi, niejednorodnymi nie wiadomo, czy będącymi radością, czy bardziej przekleństwem. Dwaj synowie Nocy i Mroku, jednorodni co do pochodzenia, prowadzą syna i ojca z dwóch stron. Bo skoro sen bywa, jak śmierć, to śmierć może być snem. Gubimy się w tych drogach, nie rozróżniamy mitycznych braci, jak nie rozróżnia ich syn, jak nie chce ich rozróżniać ojciec.

Ta niejasność możliwa jest dzięki temu, że wszędzie panuje Ojciec Braci, Ereb-Mrok. On umożliwia zatarcie się różnic, rozpłyniecie się konturów przedmiotów. Matka-Noc, ciemność całkowita wchłonęłaby wszystkie kształty, i sytuacja byłaby równie jednoznaczna, jak podczas słonecznego dnia, który ujawnia wszystkie szczegóły. Jak pamiętamy, syn dowiaduje się od pokojówki, że „…Tu nigdy nie jest noc”. Rzeczywistość tutejsza znajduje się na pograniczu, między jawą a snem, miedzy śmiercią, a życiem. Niedookreślony, niewyraźny, zamroczony świat, w którym dzieją się niewyraźne, niedookreślone, coraz bardziej mroczne wydarzenia.

Mrok ukazuje obraz przekształcony. Ale to przekształcenie, zatarcie szczegółów, owa niewyraźność właśnie, pozwala być może na ujrzenie głębokiej prawdy, niewidocznej ani w dzień, ani w nocy. Być może dzięki owemu niewyraźnemu rozjaśnieniu absolutnych ciemności Nocy – we śnie – można się kontaktować z Tajemnicą, poza tym ukrytą całkowicie, nieosiągalną ani umysłem ani zmysłami, lecz przeczuwaną. W zwykłym czasie, w dzień, bez snu, syn widzi zmarłego ojca w karakonie, krabie, wypchanym kondorze – i jest to dla niego, jak i dla nas całkowicie tajemnicze; Mrok, paradoksalnie, rzuca nikłe światło na tę niezrozumiałą, bolesną, można powiedzieć wstrętną ojcową egzystencję i pozwala rozpoznać jego ludzką postać – w istnieniu sanatoryjnym. Może prawda światła dziennego, nie do przyjęcia przez umysł, dopiero przez zagłębienie się syna w sen, przytulenie się do ojcowej śmierci (spanie w jednym łóżku), zanurzenie w Mroku – jaśniejszej odmianie Nocy przybliża go do prawdy o obecnym bytowaniu Ojca? Ta prawda wcale nie jest łatwiejsza, niż tamta, dzienna, właściwie jest nie do zniesienia. Syn dotarł bowiem do obrazów w głębi snu, które są o wiele groźniejsze, niż bajkowe przemiany, jakie widział za dnia, a mogą się stać prawdziwexxxiv.

 

Substancja (Materia) i magia

Wróćmy teraz do postawionego wyżej pytania o sposób istnienia ojca w Sanatorium.

Wiemy już, że samo jego istnienie, czy też paraistnienie wydobył oszukańczo z czeluści Śmierci Doktor-mag-alchemik, przy pomocy skradzionego Czasu i Snu, pod osłoną Mroku. Wiemy, że jest ono imitacją prawdziwego istnienia. Podejrzewamy, że ojciec jest jedynym pacjentem Sanatorium. Być może tylko z nim mogła się udać Doktorowi ta sztuczka. Dlaczego?

W tym miejscu musimy na chwilę wyjść z literackiej rzeczywistości, i aby lepiej jeszcze i dogłębniej ją zrozumieć odwołać się do wyjaśnień Brunona Schulza zawartych w liście do Stanisława Witkiewicza: „Sklepy Cynamonowe dają pewną receptę na rzeczywistość, statuują pewien specjalny rodzaj substancji. Substancja ta (…) jest w stanie nieustannej fermentacji, kiełkowania, utajonego życia. Nie ma przedmiotów martwych, twardych, ograniczonych. Wszystko dyfunduje poza swoje granice, trwa tylko na chwilę w pewnym kształcie, ażeby go przy pierwszej sposobności opuścić. W (…) tej rzeczywistości przejawia się pewnego rodzaju zasada panmaskarady. Rzeczywistość przybiera pewne kształty tylko dla pozoru, dla żartu, dla zabawy. Ktoś jest człowiekiem, a ktoś karakonem, ale ten kształt nie sięga istoty, jest tylko rolą na chwilę przyjętą, tylko naskórkiem, który za chwilę zostanie zrzucony. Poszczególne przedmioty są tylko maskami. (…) Ta wędrówka form jest istotą życia. Dlatego z substancji tej emanuje aura jakiejś panironii. Obecna tam jest atmosfera kulis, tylnej strony sceny, gdzie aktorzy po zrzuceniu kostiumów, zaśmiewają się z patosu swych ról. W samym akcie istnienia poszczególnego zawarta jest ironia, nabieranie, język po błazeńsku wystawiony (…)”xxxv. Tak więc sam autor ujawnił nam zasadę rządzącą metamorfozami; są to maski, jakie przybiera panwitalna, a figlarna Substancja, którą też w opowiadaniach zwie autor Materiąxxxvi.

Ojciec, jak pamiętamy próbował okiełznać tę dynamiczną, choć nieuchwytną, płynną siłę, włamać się w jej tajnie, w jej sekrety i zawładnąć nimi przy pomocy eksperymentów z pogranicza nauki i magii. Doświadczenia z mesmeryzmem i elektrycznością prowadzone z niezwykłym zaangażowaniem, będące wręcz próbą identyfikacji z Materią, sfinalizowane zostały pozornym sukcesem. Mag-ojciec zademonstrował rodzinie swego rodzaju cuda: wydobywanie gołębi z cylindra i „zamykanie” ich w pałeczce, oraz przywoływane już wcześniej, wyczarowanie cioci Wandzi z krzesła czy zamiana wuja Edwarda w dzwonek. Byłyby więc to „maski” kreowane przez wolę ojca. Jednakże już wówczas, w dobie odkryć, mocy i magicznej władzy nad Materią, przeczuwał, wiedział, że „nie człowiek włamywał się tu do laboratorium natury, ale natura wciągała go w swoje machinacje, osiągając poprzez jego eksperymenty swoje własne cele, zmierzające nie wiadomo dokąd. (…) Natura chciała, aby człowiek był oscylującą strzałką, (…) wedle jej woli”xxxvii. To by także wyjaśniało niepowodzenie z hodowlą egzotycznych ptaków. Pozornie odniósł zwycięstwo, o czym świadczyły wysiedziane przez kury niezwykłe, bajecznie kolorowe okazy!xxxviii Po latach powróciło jednak ich zdegenerowane potomstwo, prześmiewczo i okrutnie zdeformowane, jakby Natura brała odwet na nich i na nieszczęsnym hodowcyxxxix.

Tak, istotnie zwycięstwo ojca nad materią, tak teoretyczne, jak praktyczne było pozorne. To ona zawładnęła nim, pozwalając sobie na kolejne wykwity form ojcopodobnych, a wreszcie ujawniła swoje oblicze nawet tutaj, nawet w Sanatorium. Mag-lekarz także częściowo tylko włamał się w prawa natury, majstrując przy czasie, ale i on nie mógł postawić granic witalnej woli Substancji. Ojciec w ludzkiej tu postaci był tylko kolejną maską, kolejną swoją metamorfozą.

 

Granice

Mrok, Sen, Śmierć – te obrazy prowadzą nas do krawędzi obrazowania; ku nieupostaciowanej czerni, z której odbieramy tylko niezróżnicowane, ale silne bodźce uczuciowe. Obrazy te rozbudzają w nas przemożny głód dotarcia do ciągle umykającej Tajemnicy Tajemnicxl. Rośnie w nas pewnego rodzaju napięcie, gotowość do wyzbycia się racjonalnych schematów i zanurzenia się w Nieznane. Zostajemy doprowadzeni na skraj rozumienia, na skraj percepcji, jesteśmy przygotowani wewnętrznie na skok w Czerń.

Czerń, otchłań, może oznaczać najbardziej żywotne, pra-łono, pra-macicę, zamkniętą dla oka, niewidzialną pra-macierz, pełną potencjalnych zarodków, kształtów, pełną możliwości. Bliżej powierzchni jest ona Matką-Ziemią, która na zewnątrz obfituje płodami, zaś wewnątrz, w Podziemiu, zawiera w sobie świat zmarłych, krainę śmierci – Hades, a on dzielony także na warstwy jaśniejsze, bliższe nadziemiu i głębsze, ciemniejsze; w najgłębszej jego głębi otwierają się najstraszliwe, czarne czeluści Tartar; ta czerń obrazuje pustkę ostateczną.

Jeśli skoczymy z Schulzem w tę otchłań, możemy odnaleźć w niej wszystko, co charakteryzuje przywołaną wyżej Substancję (Materię). To ona, twórcza i bezkresna, pełna siły i bezwolna, życiodajna i śmiercionośna, ona bulgoce popod ciemnymi eksperymentami Ojca, popod jego metamorfozami, ona wreszcie przyjmuje go na swoje czarne łono po śmierci – jak każdego z nas i zdejmuje jego cielesną maskę. I – jak każdy z nas, powinien cieleśnie utonąć w tej czerni, stając się sokiem życiodajnym dla innych form, w których on, jako indywiduum byłby nierozpoznawalny; ale dla niego uczyniony jest makabryczny wyjątek. Alchemicy i magowie nie umierają do końca; nie mogą też żyć. Wyrzucani z głębi na brzeg czerni, trwają bez końca w pozaczasie, pozarzeczywistości, w mroku snu, potępieńcy, wampiry, strzygi, mary nocne miotani przez kaprysy Substancji, naznaczeni różnorodnością pośmiertnych masek. I nawet śmiechu już nie słychać. ◘

 

i Ostatnia ucieczka ojca w Bruno Schulz Opowiadania wyd. PAVO Warszawa 1995 s.210.

ii Nawiedzenie Tamze s.13.

iii Noc Wielkiego Sezonu Tamże s.69.

iv Martwy Sezon Tamże, s.165.

v Mój ojciec wstępuje do strażaków, Tamże, s.153.

vi Traktat o manekinach, Tamże, s. 27 i 31.

vii Kometa, Tamże, s.232-234.

viii Nawiedzenie, Tamże, s.16-18.

ix Karakony Tamże, s57-59.

x Karakony, Tamże, s. 57.

xi Ostatnia ucieczka ojca, Tamże, s.211.

xii Ostatnia ucieczka ojca, Tamże, s.214.

xiii Sanatorium po Klepsydrą, Tamże s.170.

xiv Tamże, s.172.

xv Tamże, s.170.

xvi Tamże, s.174.

xvii Traktat o Manekinach, Dokończenie, Tamże, s.33.

xviii Tamże, s. 31.

xix Tamże, s.31.

xx Sanatorium pod Klepsydrą, Tamże, s.178.

xxi Tamże, s. 180.

xxii Sanatorium pod klepsydrą, Tamże, s.171.

xxiii Tamże, s.169.

xxiv Tamże, s.176.

xxv Tamże, s. 179.

xxvi Edzio, Tamze,s.195.

xxvii Noc lipcowa, Tamże, s. 147.

xxviii Sanatorium…,Tamże, s.177.

xxix Sanatorium…,Tamże, s.174.

xxx W mitologii greckiej bóstwo to, jest małżonkiem nocy, ojcem Hypnosa i Tanatosa; ale też dnia, jasności, przeznaczenia, zemsty.

xxxi Tamże, s.173.

xxxii Tamże, s. 181.

xxxiii Odwołujemy się tu do najstarszego poza pelazgijskim, mitu – do mitu orfickiego, który wydaje się być pomocny w rozumieniu mrocznego świata Schultza. Mit ten jest uwzględniony u Roberta Gravesa, w jego Mitach Greckich i u Wandy Markowskiej, w: „Mity Greków i Rzymian”.

xxxiv W przypadku Schultza tak się stało. Nakreślony przezeń oniryczny obraz sanatorium, w którym życie podobne jest do koszmarnego snu; w którym warunki bytowania są nędzną imitacja zwykłych(), codziennych warunków, (głód, zimno, brak sprzętów – jedno łóżko dla dwóch w pustym pokoju pełnym przeciągów), a wreszcie, w którym pensjonariusze i lekarze skazani są na przedziwne istnienie na granicy snu (koszmaru) i śmierci, (bo już są martwi) i dlatego nie potrzebują odzieży, pokarmu, ciepła, wygód; sanatorium, w którym pensjonariusze pilnowani są przez psy, niekiedy bardzo podobne do ludzi (pies, którego bohater odwiązuje z łańcucha, okazuje się być „introligatorem, czy też typem partyjniaka, krzykacza wiecowego”) – czyż obraz ten nie jest przenikliwym, proroczym praobrazem getta, albo obozu koncentracyjnego, których Schulz nigdy nie widział i nie miał o nich bladego pojęcia, gdy pisał Sanatorium? Życie za pan brat z krainą sennych marzeń zaowocowało proroctwem. Jung zwraca uwagę na to, że sen wykraczając poza świadomość, prócz sensu wydarzeń przeszłych, czy procesu zachodzącego w człowieku, często ukazuje rzeczy przyszłe.

xxxv Bruno Schulz Księga listów, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1975, s.64.

xxxvi a więc i my będziemy używać zamiennie tych terminów.

xxxvii Bruno Schulz Kometa, w: Opowiadania op. cit.

xxxviii Bruno Schulz Ptaki, Tamże, s.20.

xxxix Bruno Schulz Noc Wielkiego Sezonu, Tamże s.70.

xl Należałoby tutaj złożyć hołd niezwykłemu językowi Schulza, bo to on właśnie otwiera nas na emocje, o których tu mowa. ▪

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code