JESSIE GEORGE
CONRAD-KORZENIOWSKA
RZECZ O JÓZEFIE-TUŁACZU
Książki Josepha Conrada-Korzeniowskiego stawiam na półce obok książek innego geniusza, Jamesa Joycea. Niechaj to stanowi najlepszy dowód, iż doskonale rozróżniam powinność eseisty względem pamięci o człowieku, osobie prywatnej, od powinności należnej Twórcy dzieł wiekopomnych.
„1896 – [Joseph Conrad] publikuje „Wyrzutka”. Conrad spotyka się z H. G. Wellsem. 24 Marca poślubia Jessie George i zaczyna pisać „Ocalenie” 1
Przeczytaliście? Otóż tak, tylko tyle ma do powiedzenia Internetowa strona www.victorian.web 2 (poświęcona literaturze, sztuce i twórcom epoki wiktoriańskiej) o Jessie Emmeline Conrad-Korzeniowskiej i jej wpływie na życie oraz twórczość Józefa Teodora Konrada Korzeniowskiego.
Szukałem w Internecie, szukałem w rozlicznych opasłych tomiszczach jakichkolwiek „faktów, danych, liczb” na temat żony Józefa Conrada. A im więcej szukałem, tym mniej znajdowałem. Że się urodziła, wyszła za mąż i, jak to się ludziom czasem przydarza, umarła? Tak, to jest odnotowane. I że urodziła mu dwóch synów. I jeszcze, że swego czasu napisała memułary, które według wielu nigdy napisane być nie powinny. Natomiast a propos Conrada co i raz napotykam teksty w rodzaju: publikuje to, spotyka się z tym, choruje na, w roku X zaczyna pisać powieść pod tytułem a potem żeni z tą… No, jak jej tam? Żeni się z tą, no… No, z taką jedną angielką. A, nieważne!
Wieki temu przeczytałem wspomniane memułary pt. „Joseph Conrad” 3 pióra tejże, absolutnie zbędnej Jessie, wymuszone na niej nieustającymi męczącymi prośbami rozlicznych wydawców dzieł Conrada. Chcieli żeby wieloletnia małżonka pisarza ukazała go nie jako pomnik ze spiżu, tylko człowieka z krwi i kości. A w dodatku by ze szczegółami opowiedziała jak żył i zachowywał się na co dzień: o poranku w kapciach i bonżurce, przy obiedzie, w podróżach etc. Conrad jak żywy? Tak właśnie, o takiego Conrada im chodziło. A więc otrzymali, czego chcieli.
„Joseph Conrad and His Circle” (tytuł oryginału) to żadne dzieło. Ot typowe, rozwlekłe a miejscami po prostu zanudzające Czytelnika zbędnymi a licznymi szczegółami i szczególikami „czytadło”. O czym możemy w nim poczytać? Głównie o życiu codziennym dosyć inteligentnej angielskiej damy, zakochanej w swoim najpierw narzeczonym, wreszcie mężu, pisarzu cholernie długo „początkującym”. O życiu damy, która opisuje nie tyle stylistyczne czy tyczące formy rozterki trapiące literackiego giganta, ale jego codzienne śmiesznostki, słabostki i niekończące się, męczące całe otoczenie jego upierdliwości. Upierdliwości wynikające nie tylko z rozlicznych fizycznych schorzeń go trapiących, których nabawił się w tropikach ale też z faktu, że Conrad pisarzem był i to niepoślednim. A jak wszem i wobec wiadomo, pisarzami niepoślednimi targają nieludzkie wątpliwości, obawy i jakże liczne: twórcza niemoc, wzloty i upadki. Z przewagą upadków.
Cóż się dzieje, gdy wyżej wymienione dopadną takiego geniusza? Wtedy geniusz zaczyna pić wódkę, zabawiając się przy tym brzydko z kobietami lekkiej konduity a przy lada okazji leje swoje połowice gdzie popadnie. Tak czyni geniusz standardowy lecz nie on, Józef Konrad-Korzeniowski, szlachcic polski, który poza herbem Nałęcz miał w sobie jak rasowy Anglik spleen i umiejętność bycia gentlemanem w każdym calu. Kiedy dręczyły go zmory niemocy nie okładał żony bykowcem, tylko skarżył się na papierze. Ot, tak na przykład
„ Co rano zasiadam nabożnie do biurka, siedzę nad nim osiem godzin dziennie i oto cały rezultat (…) piszę trzy zdania, które skreślam przed wstaniem od biurka z uczuciem rozpaczy”, „Bywają dnie, kiedy wydaje mi się, że nie jestem w stanie ułożyć zdania, a bywają i takie, kiedy nie mogę nic wymyślić, co można by ubrać w zdanie”.
Właśnie tak prywatnie pisał do znajomych, albowiem pan Józef gdy pisarzem wielkim nie bywał, to bywał człowiekiem prywatnym. A gdy jego duszę rozszarpywały potwory formy i stylu, odbijało się to na ciszy domowego ogniska co wiemy ze wspomnień Jessie. I nie tylko jej.
Wielu twierdzi, iż prywatnego życia wielkich ludzi nie należy wywlekać na widok publiczny. Że niby: Sza, ani wrzasku! I z pewnością niemało w tym racji, albowiem artysta każdej profesji winien być oceniany tylko i wyłącznie przez pryzmat swych dzieł. Dzieł, a nie alkowianych zboczeń i perwersji czy upodobania do flaszki lub nierządnic (Joyce i miliony innych), kawy o śmiercionośnej zawartości kofeiny (Balzak), opium (Byron), haszysz (Rimbaud), kokaina, morfina + „pyfko” (Witkacy); marihuana, LSD, heroina (Ginsberg, Leary i inni).
A weźmy pod lupę choćby takiego Villona. Francois Villon, urodzony de Montcorbier (albo des Loges) był pospolitym oszustem, kurwiarzem, alfonsem, złodziejem kieszonkowym, włamywaczem i nożownikiem. A w dodatku mordercą; co fakt, to fakt. Ale wielkim poetą był. I to jakim poetą! Ech, ta jego „Ballade Des Dames Du Temps Jadis"? Jezu słodki! Ho, ho!
Dites-moi où, dans quel pays,
Est Flora la belle Romaine,
Archipiades, et Thaïs,
Qui fut sa cousine germaine,
Echo, parlant quant bruit on mène
Dessus rivière ou sur étang,
Qui beauté eut surhumaine?
Mais où sont les neiges d’antan?
Czy na starość, gdy patrzył na swoje pomarszczone dłonie spisujące testament na pergaminach, widział na nich krew i łzy ukrzywdzonych przez siebie? Może tak, może nie. Może miał to gdzieś; kogo obchodzą „niegdysiejsze śniegi”? Więc dlaczego dzisiaj ma nas to obchodzić? Jak nikogo dziś nie obchodzi, że owe „Panie minionego czasu” Villona-rzezimieszka, to nie żadne eleganckie damy, jakie chcielibyśmy widzieć czytając powyższe strofy, tylko wysmolone, obdarte, najczęściej niepodmyte, przedajne dziewki-złodziejki z podłych lupanarów nocnego Paryża, mrocznego imperium Wielkiego Coezre. Nam powinna starczyć wiedza, że Villon napisał „Wielki Testament”, średniowieczną perłę nad perłami i basta! Jakich czytelników jego poezji obchodzi dzisiaj, że za żywota dwukrotnie skazywano go na szubienicę za kryminalne zbrodnie? Albo to, jak mu się upiekło? Zainteresowanym wyjawię: raz osobiście interweniowała królowa Francji podpisując akt łaski, a raz osobiście Pan Bóg, gdy Villon urwał się ze stryka.
Uczynię odstępstwo od zasady nie mieszania się w życie prywatne wielkich ludzi i poproszę Czytelników, by w przypadku Jessie Conrad nie krytykowali jej samej ani jej książki; nie wolno. A nie wolno, bowiem to Ona właśnie stworzyła mu warunki do napisania tego, co napisał i tego jak napisał. A bez czego byłby autorem co najwyżej „Szaleństwa Almayera”.
Jak śmiem tak twierdzić? Ano śmiem, bo mam pod ręką zestaw dat, nieprzyjemny dla szydzących z tej „grubej kucharki” Jessie.
1895 Joseph Conrad publikuje „Szaleństwo Almayera”, w 1896 poślubia Jessie a po ślubie, chronologia jego literackich dokonań wygląda tak: 1896 „Wyrzutek”, 1897 „Murzyn z załogi Narcyza" a po nim w 1900 „Lord Jim”, otwierając listę arcydzieł, które tworzył aż do śmierci w dniu 3 sierpnia 1924 r. Czyli że w okresie blisko czterdziestolecia pan Józef nastrugał zaledwie jedną powieść (która przeszła bez echa) a po ślubie z Jessie wszystko to, co uczyniło z niego geniusza. Geniusza i największego stylistę literatury angielskiej, jak zgodnie piszą o nim krytycy literaccy całego świata.4 A propos: a to ci przewrotność losu: facet zaciągający z polska kresowym akcentem (urodził się w Berdyczowie), największym stylistą literatury angielskiej! Lecz kto go nie czytał dla smaku budowanych zdań, ten nigdy nie zrozumie na czym polega prawdziwa wielkość w literaturze.
W eseju poświęconym żonie Jamesa Joycea, Norze z domu Barnacle, wystrzępiłem sobie ozór by udowodnić, iż małżonka autora „Ulissesa” nie miała żadnego intelektualnego wpływu na powstanie czegokolwiek, co napisał małżonek. Że była jego inspiracją erotyczną? Oczywiście! Bez niej nie byłoby postaci „Molly Bloom” i genialnego monologu „Tak”. Bez jej seksualnego, wręcz opętańczego wpływu na Joycea, nie powstałaby nielicha pajda tego dzieła.
Czy Jessie Conrad miała podobny wpływ na twórczość Józefa Conrada po 1896 roku? Nie, albowiem Jessie z domu George była panienką wychowaną zacnie. Zaś żyć jej przypadło w czasach wiktoriańsko-edwardiańskiego Imperium, nad którym słońce nie tylko nigdy nie zachodziło, lecz przede wszystkim, nie oświetlało łóżek poddanych i ich seksualnych upodobań. Oczywiście, i wcześniej i później zdarzały się odstępstwa od tej reguły powszechnej obłudy, jak choćby w przypadku skandalu wokół lady Caroline Lamb, kochanki Byrona. Albo innego skandalu, też z Byronem związanym, o nim i jakichś panach niezupełnie ubranych.
Śmiało twierdzę, iże Jessie Conrad nie miała wpływu na twórczość męża w rozumieniu takim, jaki Nora Barnacle miała na Joycea, bo mieć go po prostu nie mogła. Między innymi dlatego, że w powieściach i opowiadaniach Conrada nie znajdujemy chutliwych panienek, czyniących szpagaty rozdarte z wilkami morskimi, ani opisów swawoli w malajskich bordelach. Albowiem pan Józef purystą był nie tylko z wychowania, lecz przede wszystkim z myśli.
Gdybym miał porównywać wpływ Jessie Conrad na literackie prace męża, bez wahania użyłbym paraleli z Sylwią Beach, prywatną edytorką Joycea, bez której pasji, cierpliwości a szczególnie forsy „Ulisses” mógłby się nigdy nie objawić drukiem. A gdyby się objawił, to na pewno nie w tej formie, jaką znamy. Dlaczego, napisałem w eseju jej poświęconym.
Ale wróćmy do naszych baranów. Hanna Segal w swojej książce „Psychoanaliza, literatura i wojna” tak napisała o powyższym okresie w życiu Conrada
„W roku 1894 zmarł wuj Conrada, „zabierając ze sobą moją duszę” (Il a emporte mon ame avec lui). W ciągu trzech miesięcy od jego śmierci Conrad zakończył książkę, oddał do wydawcy i zaczął pisać Wygnańca. Spotkał także swoją przyszłą żonę, Jessie, i zaręczył się. Mimo to jeszcze kilka lat szukał pracy na morzu. W latach 1894 i 1895 ostatecznie wziął na siebie odpowiedzialność bycia pisarzem” 5
We wspominkach Jessie Conrad przeczytałem jak to ona, czyniącego jej niedwuznaczne awanse Josepha Conrada zaczęła traktować jak formalnego narzeczonego. I wówczas nagle dowiaduje się iż ten ni z gruchy, ni z pietruchy wyrusza gdzieś na oceany, biorąc pod komendę jakiś korab. A czy zapełnił ładownie potażem, beczkami sztokfisza lub węgla czy wrócił do kontrabandy, jak zwykle przemycając karabiny, granaty i armatnie pociski, nieważne. Rzucił się dziobem między grzywacze i tyle go widzieli.
Minął solidny kawałek czasu i oto pewnego urokliwego popołudnia 1896 roku, przez firanki panieńskiej alkowy Jessie z biciem serca dostrzega swojego Józefa chwytającego kołatkę na drzwiach jej domu. A więc wrócił!
Ano wrócił, Kochani, wrócił. Tyle że historia milczy czy i z tej wyprawy jak ze wszystkich poprzednich, powrócił jako jeszcze bardziej schorowany i sfrustrowany gołodupiec, bezdomny kolejny raz i bez żadnej nadziei na otrzymanie od jakiegokolwiek armatora dowództwa nad czymkolwiek, choćby nad kajakiem.
Ale „Nic to”, jak mawiał Mały Rycerz. Gołodupiec czy nie, pan Józef wrócił w oficjerskim mundurze, z glansowanymi cholewkami. Zawadiacko podkręcając wąsa oficjalnie oświadcza się panience, oficjalnie zostaje przyjęty, w te pędy bierze ślub i od tej chwili będzie żył długo i szczęśliwie. Jak to raczyła ładnie napisać cytowana wyżej Hanna Segal? „Ostatecznie wziął na siebie odpowiedzialność bycia pisarzem”. No a cóż innego po tylu plajtach mógł jeszcze "wziąć na siebie"?
Schorowanemu a przy tym zgryźliwemu jak introwertyczny borsuk, najczęściej pogrążonemu w lżejszej lub cięższej formie depresji, nieustannie narzekającemu na rwanie w kościach, dreszcze i problemy z kształtowaniem formy i stylistyki ta wręcz bezimienna dla historii kobieta stworzyła coś, co okazało się najważniejsze dla niego i jego pisarstwa – dom. Dom a w nim to, czego schorowany starzejący się pierdoła mógł pożądać by pijąc odwary, napary i kropelki, ciągle czegoś się od żony domagając, miał nareszcie warunki, aby w ciszy, skupieniu, wolny od trosk finansowych tworzyć arcydzieła. Chciałoby się powiedzieć: Józef Konrad-Korzeniowski nareszcie przybił do portu by zacumować na zawsze. Bo nic innego powiedzieć się nie da o tym nieustraszonym wilku morskim, który na długie dziesięciolecia zakotwiczył w sercu, życiu i szkatule panienki Jessie z domu George. A ona? Ona, jak syrena z głębin Pacyfiku, po prostu go przygarnęła z całym dobrodziejstwem inwentarza żadnych zysków i niezliczonych strat. Tak, Kochani; albowiem najlepsze nie przychodzi samo, ono bowiem przychodzi ze wszystkim…
Czy zatem istnieje miara, wedle której zmierzyć można wpływ pani czy pana X na twórczość ich małżonków lub kochanków? Jaka to miara, miara czego? Niestety, Sevres pode Paryżem żadnego etalonu wpływów na czyjąkolwiek twórczość nie posiada. I posiadać nie będzie, bo taki, po prostu, nie istnieje.
Jeśli są ludzie, którzy żywią niekłamany podziw dla miłości Jeanne Hebuterne, która drugiego dnia po śmierci Amedeo Modiglianiego z rozpaczy po nim wyskoczyła przez okno, czemu nie żywią go dla Jessie Conrad? Czy codzienne kochanie malarza niezaprzeczalnie wielkiego, lecz beznadziejnego, nałogowego alkoholika, który za żywota nie opędzlował ni jednego obrazka, to poświęcenie większe i bardziej twórcze, niż codzienne, mozolne budowanie starzejącemu się a przecież ledwie debiutującemu pisarzowi warunków, dzięki którym mógł stać się geniuszem i objawić go światu?
8 grudnia 1936 roku, Jessie Conrad-Korzeniowska umarła, jak żyła – cichutko niczym świerszczyk. Pochowano ją obok męża na cmentarzu Canterbury, w urokliwym hrabstwie Kent. Umarła i jak to Ona, leży tam sobie po dziś dzień, nie wadząc nikomu.
(Tekst publikowany m.in. w Kwartalniku "Migotania" nr 1 (34) 2012 i na www.pisarze.pl)
BIBLIOGRAFIA:
- Joseph Conrad: A Chronology of His Life and Work;
- http://www.victorianweb.org/authors/conrad/chron.html
- Jessie Conrad "Józef Conrad", tłum. Wanda Nałęcz-Korzeniowska; W. L. 1959;
- Hugh Clifford, „The Genius of Mr. Conrad”;
- Hanna Segal „Psychoanaliza, literatura i wojna. Pisma z lat 1972-1995”; GWP;Gdańsk 2005