Eesti Vabariik – estońskie impresje

Niemal zawsze na ułożenie i uporządkowanie wrażeń z podróży potrzebuję mniej lub bardziej dłuższego czasu, zresztą nie jest to jakiś skomplikowany proces myślowy i wysiłek z mojej strony, one tak naprawdę układają się same, zupełnie spontanicznie, niezależnie od mojej woli. Z początku żyją w setkach obrazów, detali, może nawet nieistotnych szczegółów, aż w końcu zaczynają się układać, jak drobinki szkła w dziecięcym kalejdoskopie, jaki można było za czasów mego dzieciństwa nabyć np. na rynku w Augustowie. Podobnie było też z ubiegłorocznymi dwoma wyprawami do Estonii. Dopiero teraz zaczęły mi się układać w jakąś jedną, spójną całość. Pierwszy wyjazd, miał miejsce w czerwcu ubiegłego roku, z krótkim pobytem w Wilnie, a następnie niemal 10-godzinną jazdą przez Utenę, łotewskie Daugavpils, Rezekne, Aluksne, Ape, a jego celem było Tartu, drugie co do wielkości miasto Estonii.

Po podróży z przygodami, zwłaszcza na Łotwie, gdzie drogi ni stąd, ni zowąd, potrafią się urwać i zamienić w – co prawda szerokie – ale jednak tylko szutrówki, po których z pełną prędkością pędzą ogromne TIR-y – to na Łotwie podobno rzecz normalna, poza tym jechaliśmy przez Łatgalię, najbiedniejszy region Łotwy, a więc to tak, jakby chcieć o Polsce wyrobiać opinię na podstawie wędrówek po Podlasiu, Lubelszczyznie czy Podkarpaciu – dotarliśmy do celu podróży.

Ale zanim to się stanie, na jednej z takich dróg zapadniemy się, jak w ruchomym piasku, na remontowanej drodze, gdzie świeżo wysypany piasek nie został wystarczająco ubity, a przed wjazdem na nią nie ostrzegał żaden znak. Z opresji uratują nas przejeżdżający tędy przypadkowo robotnicy (przypadkowo, bo ze względu na porę nikt tu już nie pracował), zatrzymają się, wysiądzie ich z furgonetki pięciu:

– Pomocz wam? – zapytają po rosyjsku i nasza opresja nie będzie trwała dłużej niż pięć minut.

Dalej, zobaczę po raz pierwszy w życiu w puszczy, wzdłuż leśnych piaszczystych dróg, znaki drogowe informujące o zakrętach, skrzyżowaniach drogi głównej z drogą podporządkowaną. Rzecz zupełnie niebywała! W moich puszczach widziałem tylko szlabany i znaki zakazu wjazdu z taliczką "Nie dotyczy ALP". A tu "pełna" infrastruktura drogowa i nie bez powodu, bo ruch tu panuje taki, jak na Marszałkowskiej w Warszawie. Najgorszę są TIR-y, przed którymi należy zjeżdżać jak najgłębiej na pobocze, a najlepiej zatrzymywać się, by ocalić przednią szybę przed fruwającymi w powietrzu, wyskakującymi, jak z procy, spod kół ciężarówek, małymi groźnymi kamykami. A później jeszcze trzeba kilka minut odczekać, aż opadnie pył, by widzieć chociaż drogę.

W urokliwym łotewskim Aluksne, położonym wśród lasów i jezior, na licznych pagórkach, tracimy orientację, znikają drogowskazy, ale dzięki Bogu jest słoneczny, piękny, czerwcowy dzień, późne popołudnie i dość liczni mieszkańcy na ulicach, z którymi można się porozumieć po rosyjsku, choć jak twierdzą Rosjanami nie są. Uprzejmi, życzliwi, wskazują nam drogę i – z własnej inicjatywy, bo nam przecież nie wypada – żartują sobie z łotewskich dróg.

Jedna z kobiet, dowiedziawszy się, że jesteśmy  z Polski, wpada nieoczekiwnie w zachwyt i zarzeka się, że całe życie marzy jej się podróż do Polski, a nam nie pozostaje nic innego niż utwierdzić ją w przekonaniu, że przyjechać do nas warto.

Jeszcze tylko Ape, do którego znowu dojeżdżamy niemiełosiernie wysuszoną żwirówką – w tumanach wzbijanego pyłu trudno nawet dostrzec nadjeżdżający z naprzeciwka samochód, nie mówiąc już o krajobrazach. W Ape bez pomocy mieszkańców, także byśmy się nie obeszli, zbliża się co prawda wieczór, ale sporo osób krząta się w przydomowych ogródkach. Stąd już tylko kliometr, może dwa do granicy z Estonią. Po drodze miniemy jeszcze samochód łotewskiej Straży Granicznej z flirtującymi ze sobą funkcjonariuszem i funkcjonariuszką, którzy będą się nam przyglądać ze zdumieniem, a później obniżenie terenu, łągodna dolinka, strumyk i słupy graniczne – nas najbardziej itneresują te czarno – białe z napisem "Eesti Vabariik", bo to widomy znak tego, że jesteśmy w Estonii. Krótki postój, by nacieszyć się ich widokiem, za nami i przed nami sosnowy las, gdzieś zza lasu dobiegają ludzkie głosy w kompletnie niezrozumiałym dla nas języku.

Między drzewami połyskuje w popołudniowym słońcu leśny strumień. Pierwszą napotkaną przez nas osobą będzie zgarbiony staruszek w ciemnym płaszczu i czapce z daszkiem, wspierający się na lasce i zmierzający w stronę lasu poboczem wąskiej i krętej asflatowej drogi. Wreszcie wyjeżdżamy na zalaną słońcem polanę, a naszym oczom ukazują się pierwsze drewniane zabudowania. To urokliwe Mõniste – wieś położona w kotlince między wzgórzami i lasami. Słońce mamy z lewej strony, jedziemy teraz na północ. Droga wciąż się wije, aż docieramy do szerokiej szosy, która przez dobrych klikanaście kilometrów będzie nas wiodła przez przepastną puszczę, przypominającą mi jako żywo Puszczę Knyszyńską i Puszczę Augustowską, choć jesteśmy od tej pierwszej około 700 km, a od tej drugiej około 600 km, na północny wschód.

Tutejsze krajobrazy i szata roślinna mają wiele cech wspólnych z tymi, zaczynającymi się już na północnych rogatkach Białegostoku. Ktoś kiedyś powiedział, że słońce na północ od Białegostoku przypomina mu słońce wileńskie, bo rzeczywiście to jest już "słońce północne" – nie tak intesywne, często rozproszone i świecące, jakby przez mgłę, choć popołudniami wydobywające ostre i wyraźne kontury lasów czy architektury.

Na niemal pustej, szerokiej asfaltowej szosie przez dłuższy czas nie mijamy żadnych samochodów, z rzadka otwierają się ogromne puszczańskie polany z niewielkimi wioskami, o drewnianych domach z dwuspadowymi dachami stojących w otoczeniu niewielkich ogrodów i sadów; miniemy kilka starszych kobiet uprawiających nordic walking – tu nawet przy szosie powietrze jest świeże i ożywcze.

W pobliżu jednej z wiosek zatrzymamy się przy kamieniu obelisku poświęconym tak zwanym Leśnym Braciom, którzy jeszcze długo po wojnie stawiali opór okupującej kraj Armii Czerwonej. Podobno ostatni partyzant zginął w 1978 r.! Gdy w końcu agentom KGB udało się go namierzyć i do niego dotrzeć – ukrywał się w leśnej głuszy nad jeziorem – w ostatniej chwili zdążył popełnić samobójstwo rzucając się do wody.

Dalej ruszamy już prosto do Tartu, prostą jak strzała asfaltową drogą, na której nikt nie pędzi na złamanie karku, nikt nie wyprzedza na trzeciego, nie ma dziur i krzyży upamiętniających ofiary wypadków. Kultura jazdy nie jest tutaj frazesem czy hasłem kampanii społecznej, ale czymś żywym i namacalnym. 

Chcemy być w mieście jeszcze przed zmrokiem, zapominając zupełnie, że jazda w ciemnościach o tej proze roku nam nie grozi, bo przyjeżdżamy w czasie występowania białych nocy.

Pierwsze chwile w Estonii, kraju nie tak w końcu odległym, ale wciąż dla nas egzotycznym, dają nam poczucie, jakiegoś niezrozumiałego szczęścia i ekscytacji. A więc to tak wygląda kraj, którego 50 % powierzchni stanowią lasy, a dzika natura doskonale komponuje się z gotycką średnioweiczną architekturą katedr i zamków, kraj twórców niezawodnego Skype i Wi-Fi dostępnego nawet w puszczy, jedno z najprężniej rozwijających się państw europejskich, którego obywatele znakomicie potrafią łączyć mądry indywidualizm z umiejętnością i wolą wzajemnego zaufania i współpracy. Ale o tym następnym razem.

CDN

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code