Czuwajmy dając świadectwo!

Rozważanie na II Niedzielę Adwentu, rok B2
 
 
 
 

Czuwanie to główny motyw dzisiejszych czytań. Izajasz woła: „Przygotujcie na pustyni drogę dla Pana, wyrównajcie na pustkowiu gościniec naszemu Bogu!” Apostoł Piotr w swoim liście pisze, że Dzień Pański nadejdzie jak złodziej i dlatego trzeba być stale gotowym na jego nadejście. A Kościół na starcie adwentu zwraca naszą uwagę na Początek Ewangelii wg Św. Marka, gdzie Ewangelista opisuje postać Jana Chrzciciela. Tego, który ma przygotować drogę Panu. Czuwanie. Cóż to takiego?

Dziś kojarzy się z włączeniem nowoczesnego programu np. w komórce , która na czas nieużywania wygasza ekran, nie dzwoni, nie generuje żadnego procesu, oprócz czekania na polecenie użytkownika. Czuwanie komputera polega na tym, że działa on na zwolnionych obrotach, ale ma ustawiony program, który w każdej chwili przywraca system do pełnej gotowości. Mam w domu pralkę nowej generacji, która ma opcję „czuwanie” – można ją zaprogramować tak, aby zaczęła prać coś np. o 5 rano, żeby można było wywiesić ubrania jeszcze przed wyjściem do pracy. Czuwanie maszyn można przewidzieć, zaplanować i ustawić na żądany efekt. Człowiek jednak nie jest maszyną i czuwa różnie, nawet jeśli robi to bardzo świadomie. Czy my sami możemy się zaprogramować duchowo na czuwanie najlepszej jakości? Jak to zrobić? I – pytanie najważniejsze – po co nam ludziom czuwanie, zwłaszcza to, o którym mówią dzisiejsze czytania biblijne?

Cztery typy czuwania

Niedawno usłyszałam homilę, w której kaznodzieja wymieniał cztery typy czuwania.

Pierwsze z nich to czuwanie nerwowe. Polega na tym, że kiedy oczekujemy jakiegoś gościa czy nadejścia jakiegoś ważnego wydarzenia, od razu zaczynamy się denerwować. Przejmujemy się tym, co nas czeka tak bardzo, że nie potrafimy skupić się na niczym. I zaniedbujemy wszystkie inne rzeczy w naszym życiu. Niby wiemy jak się przygotować, ale nie potrafimy zaplanować czegokolwiek, bo oczekiwanie na realizację danego zdarzenia kojarzy nam się tylko i wyłącznie z nadmiarem obowiązków, ogromem zadań i z wielką niewiadomą. Nie wiemy w co ręce włożyć, więc nie potrafimy się dobrze przygotować. Więc czuwamy nerwowo, oczekując w napięciu i stresie tego, co ma nieuchronnie nadejść.

Czuwanie nerwowe zdarza się wielu chrześcijanom. Niby są włączeni w czas liturgiczny w Kościele poprzez praktykę swojej wiary, wiedzą kiedy są Święta, kiedy adwent i co to jest. Niby wiedzą, że coś trzeba zrobić w ramach pracy nad sobą, w ramach głębszej formacji i kolejnej próby nawrócenia. Teoretycznie wiedzą jak, ale w praktyce objawia się to działaniem chaotycznym. Przejęcie się nadmiarem odpowiedzialności zadań typu postanowienia, wyrzeczenia, przygotowanie wigilii i Świąt to główne motywy zwiększonego czuwania. W efekcie nie można skupić się na swoim życiu duchowym, tylko nerwowo szarpać się między robieniem zakupów, bieganiem na roraty, do pracy, do szkoły, na rekolekcje, po prezenty itp. itd. etc. Celowo napisałam o roratach i rekolekcjach w tym kołowrocie, bo niestety zdarza się, że to tylko kolejne punkty adwentowego programu, który nie ma nic wspólnego z głębokim przeżyciem czuwania. Ot – zaliczone, biegniemy dalej.

Duchowe czuwanie w stylu nerwowym sprawia, że tracimy z oczu sens tajemnicy Wcielenia. A jak już przyjdzie dzień Wigilii i potem Boże Narodzenie, to nie potrafimy w spokoju i radości ducha przeżyć pamiątki narodzenia się Boga w Betlejem. Przewidujemy same kłopoty i trudności, przeżywamy stres i nerwy, wszystko nam się zdaje bez sensu i zaczynają nas te Święta wkurzać . Zamiast się zapatrzyć w Betlejemski Żłób, my zastanawiamy się po co w ogóle są te święta? Czy one w ogóle mają jakikolwiek sens, skoro nawet niewierzący je obchodzą i nikt z nich nie robi sobie wyrzutów z powodu niereligijnego podejścia do urodzin Boga?

Drugi typ czuwania to czuwanie lekceważące. To postawa typu: jakoś to będzie, wszystko się załatwi w odpowiedniej chwili, przecież nie ma pośpiechu, wszystko zrobimy w swoim czasie. Czuwanie przebiega bez refleksji, trochę na fali rozpędu i przyzwyczajenia do czekania na „najpiękniejsze w całym roku Święta”. Czuwanie tego typu daje w efekcie lekceważenie wagi uroczystości w naszych rodzinach, a jego owocem często jest nonszalancja wobec obrzędów i zwyczajów nie tylko religijnych, ale i ludowych które są wpisane w nasze przeżywanie Świąt. Lekceważenie rzutuje też na niezrozumienie wagi pracy nad sobą i swoimi słabościami w okresie adwentu. Nie zastanawiając się głębiej nad formacją religijną ani swoją ani członków swoich rodzin, zwłaszcza dzieci, wielu z nas uważa, że odstanie swego na parafialnych rekolekcjach, i oczywiście zwyczajowa wigilia wciąż w tym samym stylu, załatwi grudniowe wychowanie religijne. Duchowo takie czuwanie nie wnosi w nasze życie nic oprócz pogłębienia bierności i apatii. Na pewno nie pomoże nam odkryć wartości oczekiwania na Boga. Marazm jako owoc ducha – takie to czuwanie.

A_Fra_Angelico_S__d_Ostateczny.jpg

Trzeci typ czuwania to czuwanie racjonalne. Polega ono na zimnej kalkulacji zysków i strat swojego doświadczenia i tego, na co oczekujemy. Wiemy co się święci, więc wiemy też, co trzeba zrobić. Wszystko mamy zaplanowane, przygotowane – ale w głowie. Nie zabieramy się do roboty, do działania, tylko planujemy i rozkładamy sobie nasze czuwanie na czynniki pierwsze. Przygotowujemy się „na zimno”, licząc na to, że jak już dojdzie do finalizacji, wszystko ogarniemy w jednej chwili nakładami przygotowanymi w rezerwie. Ale poza tym nie zmienia się nic. Nadal siedzimy sobie w naszej codziennej postawie nic-nie-robienia z naszą duchowością bądź „takiego-sobie-działania” w ramach formacji, tyle że w pogotowiu. A jak przyjdą Święta TO WTEDY MY IM POKAŻEMY!? Pokażemy nowy przepis na karpia, rewelacyjną sałatkę z łososia, jakiś nowy trend bożonarodzeniowy inspirowany zagranicznymi nowinkami. Nakryjemy stół w stylu niebiesko-złotym, a choinkę obwiesimy najnowszym krzykiem mody gwiazdkowej – bałwanami. W ramach modlitwy rodzinnej włączymy chorały gregoriańskie po chińsku (kolega z dziełu PR pożyczy, bo to światowy człowiek), bo kto teraz ma chęci na zwykłe „Ojcze Nasz..” – toż to obciach i żenada.

Wszystko będzie przygotowane perfekcyjnie. Co by się nie zdarzyło – jesteśmy przygotowani. Nie straszne nam wyzwania. Na podobnej zasadzie, że mamy pełną lodówkę jedzenia, i jakby ktoś wpadł, jakby nagle się okazało, że jednak impreza się odbędzie, a wśród gości pojawi się przybysz z innej planety, to się „dorobi coś na szybko”. Ale stół wigilijny w istocie nadal jest pusty i nienakryty. Jakby to było, gdyby Trzej Królowie zamiast osobiście przybyć do Betlejem za Gwiazdą, złożyliby dary Dzieciątku za pomocą kuriera: „Drogi Królu Świata, składamy powinszowania, pozdrawiamy i przesyłamy w załączeniu parę gadżetów.”

Prawdziwego czuwania w tym nie ma za grosz. Taka racjonalność naszego myślenia daje czasem złudne poczucie władzy nad nami samymi. Nasze słabości są pod kontrolą, nie ma co nad nimi pracować. A jak się zdarzy pokusa, wtedy się zajmiemy daną sferą naszego rozwoju. Nasze wady nie są zagrożeniem dla naszego działania, a jakby się nam wyrwało bycie nieodpowiedzialnym, złośliwym, nierzetelnym, wtedy się nadrobi czymś z puli naszych rewelacyjnych zalet i talentów. Zatuszuje się niedoskonałości w charakterze i może nikt nie zauważy. Ten, kto przyjdzie do nas, nie będzie nawet wiedział, że wszystko, co prezentujemy, postawiliśmy na stole tylko dlatego, żeby pokazać jak świetnie jesteśmy przygotowani do Świąt. Ważny jest efekt, a nie to, czy faktycznie i prawdziwie oczekiwaliśmy najważniejszego Gościa, którego bardzo często w tego typu przygotowaniach nie uwzględniamy. Organizujemy urodziny Jubilatowi, którego zapominamy zaprosić na uroczystość. Racjonalne czuwanie prowadzi nas do zapomnienia o Bogu i czasem też o drugim człowieku.

I wreszcie czuwanie spokojne. Wszystko planujemy odpowiednio wcześniej, przygotowujemy solidnie, a zaczynamy od przygotowania duchowego. Kiedy skupimy się na tym, co w tych Świętach najważniejsze, każda wigilia i wszystkie uroczystości odbędą się spokojnie, nawet jeśli nie będą na tzw. tip-top przygotowane od strony zewnętrznej.

Jak przyjdzie czas – spokojnie oczekujemy nie tylko na rodzinę, i na uroczystość, ale też na gościa głównego czyli na Boga. Mamy jeszcze 5-10 minut na to, by usiąść, wyciszyć się. Nie miotać się między jednym zadaniem do wykonania a drugim, jeszcze to, jeszcze to, jeszcze tamto. Naszych myśli nie nurtuje niepokój „że czegoś jeszcze nie zrobiłem”. Wiemy, że wszystko jest gotowe na długo oczekiwaną chwilę. Jesteśmy spokojni i gotowi. Działanie, które za chwilę nadejdzie będzie wynikiem dobrego czuwania i przygotowania.

Takiego, o którym pisze św. Marek Ewangelista: „Jan Chrzciciel na pustyni i głosił chrzest nawrócenia na odpuszczenie grzechów”. Na pustyni – gdzie cisza i spokój, gdzie głos Boga nie jest zagłuszony nadmierną pracą, gdzie wyrzeczenie i wysiłek to zwyczajne sprawy, a modlitwa to chleb powszedni. Chrzest czyli naznaczenie na ucznia Chrystusa, i nawrócenie czyli generalne porządki i zmiana sposobu naszego życia, to wyznaczanie nowego kierunku. Na-wrócenia, czyli zawrotu ku drodze jaką proponuje Zbawiciel. Jest to droga, którą Bóg proponuje nie tylko Narodowi Wybranemu, ale każdemu człowiekowi, niezależnie od tego z jakiego narodu pochodzi. Odpuszczenie grzechów oznacza uwolnienie od zniewolenia, od władzy Złego. Jakie zło dziś nęka świat? Jest go tak wiele, że czasem zdaje się nie istnieć nic innego jak tylko zło. Spokojne czuwanie właśnie na tym polega, żeby się odwrócić od starych przyzwyczajeń, które nas czynią więźniami słabości i niemocy w wierze w głęboki sens przesłania, jakie zostawia nam Wszechmocny Bóg symbolicznie „uwięziony” w ludzkim jednostkowym życiu i dzięki temu zwyciężający wszelkie słabości ludzkiej kondycji.

Myślę sobie o tym, jak trafić do ludzi z Dobrą Nowiną w sposób, który zrozumieć i przyjąć może nie tylko chrześcijanin, ale i niewierzący czy ludzie innej wiary. Ewangelizacja współczesnego świata często rozbija się o rafę fanatyzmu, obojętności, bierności i marazmu, co skłania Kościół w wielu miejscach świata do stosowania różnych chwytów i technik przyciągających uwagę zblazowanego człowieka XXI w.

Apostoł Piotr stawia wysoką poprzeczkę: winniście być (stali) wy w świętym postępowaniu i pobożności, gdy oczekujecie i staracie się przyspieszyć przyjście dnia Bożego, który sprawi, że niebo zapalone pójdzie na zagładę, a gwiazdy w ogniu się rozsypią.

Świadomość, że kiedyś nastąpi zagłada nieba, że kiedyś rozpadną się ciała niebieskie – symbole długowiecznych stanów istnienia materii – zmienia perspektywę duchowego wzrastania. Apostoł pisze o świętym postępowaniu: starajcie się, aby On was zastał bez plamy i skazy, w pokoju.

A może najlepszym sposobem ewangelizacji współczesnego świata jest to o czym mówił Jan Paweł II i co powtarza obecny Papież? Mianowicie, że świat nie potrzebuje teraz nic innego, niż prawdziwych świadków wiary.

Sad.jpg

Jak ewangelizować czyli o świadectwie

Jak ewangelizować ludzi, którzy czuwają nerwowo? Na nerwowość sama czasami nie mam rady, bo to moja wada nr 1. Wybuch i nieustanne stresowanie się tym, co trzeba i „się powinno” to mój chleb powszedni. Przemawia do mnie jednak argumentacja niejednego spowiednika, aby – po pierwsze rozładowywać stresy, a po drugie – planować działania, oczywiście, ale nie przejmować, się jak coś nie wyjdzie doskonale. W działaniu zgodnym z powołaniem danej osoby najważniejsze nie jest to, żeby działać doskonale. Najważniejsze, by działać zgodnie z wolą Boga.

Kiedyś Bóg mnie postawił w bardzo trudnej sytuacji. Oczywiście posłał ludzi, którzy mnie do tego zatrudnili. Miałam być szefem wielkiego przedsięwzięcia, które z góry było skazane na szereg trudności p.t. nie mamy kasy na materiały, nie mamy kasy by zatrudnić ludzi. Jolu, jesteś dobra w ratowaniu sytuacji beznadziejnych, rób swoje.

Co zrobiłam jako pierwsze? Poszłam do świątyni. Najpierw katolickiej, potem do cerkwi. Bo to miało być zrobione we współpracy z kapłanami katolickimi i prawosławnymi. I powiedziałam Bogu tak: „Panie, jeśli chcesz aby to wszystko się udało, musisz mi pomóc. Nie proszę o pomoc. Żądam. Zrobię wszystko co w mojej mocy, by to się udało. Ale bez Ciebie mało się uda, bo nie mam pieniędzy na to. Jeśli chcesz, aby to się udało, działaj”.

A potem zabrałam się do wysyłania listów, nawiązywania kontaktów, do spotkań z ludźmi, z wolontariuszami, z księżmi, klerykami, przyjaciółmi, znajomymi i obcymi zupełnie ludźmi. Wiecie co. to był cud. Impreza co chwilę się waliła, wciąż nie mi szło z niczym, przepłakałam już na miejscu chyba ze dwie doby, jak by to zsumować. Nerwy mnie zżerały. Ale to co pomogli mi ludzie, ile zdarzyło się spowiedzi i nabożeństw, mszy i liturgii, ile było dobrych warsztatów, wspaniałych dyskusji… – tego się nie da nazwać porażką. A pomogło nam w tej trudnej ewangelizacji to, że zaufaliśmy wszyscy Bogu i modliliśmy się na potęgę. Nie było nam łatwo nie zniechęcić się. Ale zaufaliśmy i poszliśmy z Nim naprawdę na ślepo. Takie świadectwo nas wszystkich, świeckich i kleryków, księży różnych wyznań było największym magnesem dla młodych ludzi zebranych na tej imprezie. Znalazły się pieniądze, znalazł się sprzęt, i przyjechali ludzie, którzy złamanego grosza nie wzięli za swoją pracę. Premia jaką dostaliśmy to był spokój, głęboki pokój serca i przyjaźń na całe życie. Teraz już wiem, że nie ma co czuwać nerwowo. Szkoda zdrowia.

kostomloty.jpg

A co poradzić na czuwających lekceważąco? Na rekolekcjach adwentowych, z jakich niedawno wróciłam zdarzyło się coś dziwnego. W ramach wycieczki pojechaliśmy do jedynej w Polsce parafii Unitów Polskich, czyli do Kostomłotów. W grupie było kilkunastu chłopaków, którzy na rekolekcje pojechali „czuwając lekceważąco”: jakoś przeżyjemy, w końcu nie pierwsze to i nie ostatnie rekolekcje. Kiedy weszliśmy do kościoła katolickiego, który wyglądał jak cerkiew – część z nas lekko zgłupiała, bo nie wiedzieliśmy (ja też szczerze mówiąc) czy to świątynia prawosławna czy katolicka. Ksiądz, który zaczął do nas mówić wyglądał jak kapłan prawosławny – i mówił z charakterystycznym wschodnim akcentem. Kiedy się rozkręcił i ze swadą snuł opowieść o historii rozłamu Kościoła i potem o tym, jak powstały parafie unickie, chłopaki oniemieli. Dla mnie osobiście to, co mówił ten ksiądz i w jaki sposób (żartował, politykował i nie krył swego ultra katolicyzmu) było tak bardzo umacniające i ugruntowujące moją wiarę w ten świat chrześcijańskich wartości, że też oniemiałam. Potem ksiądz otworzył ikonostas i powiedział, że to jest tak jak wystawienie Najświętszego Sakramentu i prosi, by to wziąć pod uwagę zgodnie ze swoją wiarą sumieniem. I podczas otwierania bramy włączył nagranie śpiewu starocerkiewnego – to była modlitwa „Ojcze Nasz”. Prawie siedemdziesiąt osób w wieku gimnazjalnym upchniętych w małym kościele uklękło i zamilkło na czas modlitwy.

Kiedy ksiądz skończył opowiadać, jeden z chłopaków podszedł do niego i powiedział: proszę księdza, dziękuję że ksiądz tak fajnie opowiadał, w życiu czegoś takiego nie słyszałem. Odważyłam się i też podeszłam za moim uczniem i powiedziałam do księdza podając mu rękę: ja też dziękuję, umocnił mnie ksiądz na najbliższych parę lat.

Ksiądz poczerwieniał z radości i naprawdę się ucieszył. Świadectwo jego wiary i otwartości, ale też totalna szczerość i naprawdę wielka wielka ortodoksja jego słów była jednym z najmocniejszych akcentów tych rekolekcji. Uczniowie naprawdę byli tym poruszeni, nawet ci, którzy mówią, że nie wierzą w Boga, albo mają Go w nosie. Autentyczny kapłan, który wierzy Bogu, który ma odwagę mówić o rzeczach bolesnych w Kościele, i ma w tym wszystkim jeszcze odrobinę miłosierdzia dla błądzących to gwarant skutecznej ewangelizacji ludzi zblazowanych i letnich chrześcijan naszych czasów.

Onufry.jpg

Jak mówić o Chrystusie ludziom czuwającym racjonalnie? Jest takie miejsce na wschodnim krańcu Polski, gdzie wieki temu zbudowano prawosławną kaplicę. Dziś stoi tam monaster, czyli klasztor prawosławny. Legenda głosi, że rybacy spotkali w tym miejscu świętego, który nagle się pojawił nie wiadomo skąd. Miał to być św. Onufry, i miał wypowiedzieć słowa: w tym miejscu czcić będziecie Boga. Kilka dni po tym wydarzeniu rzeka Bug, która rozlewa się w tych okolicach, przyniosła rybakom ikonę. Przedstawiała ona postać świętego, jakiego widzieli. Postać surowa, niemal naga, miała tylko opasane szatą biodra, długą brodę splecioną w dwa warkocze. Postać otoczona była złotą poświatą, a wyraz jej twarzy wyrażał najwyższe skupienie, ale też spokojny stanowczy wyrzut.

Jak to z cudami bywa, wieść o zdarzeniu obiegła okoliczne wioski i szybko do tego miejsca przywędrowała pielgrzymka z prawosławnym kapłanem na czele. Wśród modłów, próśb i dziękczynienia, postawiono ikonę pod dębem. Bug jest rzeką, którą w tym miejscu otaczają do dziś mokradła, lasy i pustkowia. Ludzie wiedzieli, że nie mogą zostawić ikony samej w takich okolicznościach. Nie chcieli jej zanosić w inne miejsce. To tu św. Onufry wybrał miejsce spotkania. Tutaj zatem kilku mężczyzn zostało, by czuwać. Czuwali, ale też działali. Po dwóch dniach stanęła tam kaplica. I od razu przyciągać zaczęła pielgrzymów. Tak zaczęła się historia klasztoru prawosławnego w Jabłecznej. Anachoreta Cyryl, który złożył trzeci stopień ślubów, tam mieszkał i tam założył klasztor. Pojawili się tam mnisi. Dziś mieszka tam dziesięciu prawosławnych ojców, którzy strzegą ikony, czuwają na modlitwach i przyjmują pielgrzymów.

jableczna.jpg

Kiedy my tam przyjechaliśmy z pielgrzymką z młodzieżą, która przeżywała rekolekcje adwentowe, nie było akurat sezonu na oprowadzanie. Długo czekaliśmy, aż otworzą nam świątynię, a ojciec który nam otworzył był jakiś taki zimny i nieprzystępny. Zatem za przewodnika musiałam „robić” ja. Wzięłam ulotkę i po szybkiej lekturze zaczęłam opowiadać dzieciakom o cudach, ikonach, planie świątyni, symbolice cerkwi, o ikonostasie, o św. Onufrym uzupełniając to moją wiedzą teologiczną. Ojciec prawosławny stał przy wejściu do cerkwi i patrzył bez emocji na moje próby ogarnięcia i grupy i tematu.

Ale coś się zmieniło w jego wyrazie twarzy, kiedy spontanicznie ryknęłam na grupkę panów próbujących podejść blisko do ikonostasu, aby pamiętali że są w świątyni i o szacunku należnym dla tego miejsca. Powiedziałam im, co powinien zrobić wierzący katolik wchodzący do cerkwii i dlaczego akurat ikonostas powinien być traktowany (zwłaszcza przez kobiety) z lekkim dystansem. Zauważyłam, że kiedy młodzież zaczęła nieco spokojniej oglądać ikony, i przyklękać co jakiś czas – ksiądz, który nam otworzył świątynię, uśmiechnął się.

Potem kupowaliśmy pamiątki. Zapytałam ojca, czy są może czotki? On zaskoczony odpowiedział, że tak i pokazał mi „tam”. Poprosiłam uprzejmie, aby mi je podał, bo były za ladą. Chyba był zszokowany, ale podał. Jak nauczycielki i uczennice zobaczyły, co oglądam, zapytały co to. No to ja im opowiadam, co to komboskion. I nagle wpadł mi do głowy pomysł na podstęp i spontanicznie zapytałam ojca: czy mógłby mi ksiądz przypomnieć, jak dokładnie brzmi ta modlitwa? On już zupełnie rozbrojony zażartował: Po polsku czy po rusku? I powiedział nam jak to brzmi po polsku. Tak zaczęłam opowiadać mu o moich różnych doświadczeniach prawosławia i o odkrywaniu modlitwy serca. On milczał, a ludzie obok słuchali. Parę osób też kupiło czotkę.

Kiedy wychodziłam ze sklepu z pamiątkami, jeszcze chwilę rozmawialiśmy z księdzem i między sobą. Na koniec padło zdanie: chrześcijanin to chrześcijanin, i tak spotkamy się w tym samy miejscu, prawda? Ksiądz uśmiechnął się szeroko i rzekł: tak jest.

– Zatem nie mówię żegnaj, tylko do zobaczenia, proszę ojca.

Spojrzeliśmy sobie w oczy. Naprawdę to było niezwykłe doświadczenie, wiedzieliśmy, że tam się spotkamy kiedyś.

Ewangelizacja czasami nie musi być zaplanowana. Wystarczy spontaniczne świadectwo wiary i odwaga, by trochę wyjść z siebie. Ewangelizacja nie polega tylko na nawracaniu, ale też na wymianie doświadczenia wiary. Ta bardzo krótka rozmowa z prawosławnym ojcem uzmysłowiła mi, że między nami chrześcijanami czasami jest za dużo dystansu. I niechrześcijanie to widzą. To niestety nie służy dobrej sprawie – czyli przywołaniu ludzi do Chrystusa. Bo skoro Jego uczniowie nie chcą czasem ze sobą gadać, tylko dlatego że jeden to prawosławny ojciec a drugi to katolicki katecheta, to jakie to świadectwo miłości?

 200px-Czestochowska.jpg

A co z czuwaniem spokojnym? Jaką ono ma siłę? Przed laty pojechałam z harcerzami na Jasną Górę. Mieliśmy tam poprowadzić czuwanie z adoracją w kaplicy z obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. Podczas Mszy poprzedzającej czuwanie stałam przed kratami prezbiterium. Po Mszy klerycy i księża z naszej grupy po prostu tam usiedli pod obrazem – na podłodze, w ławkach, na klęcznikach. Jeden z nich zaprosił mnie tam z gitarą. Mieliśmy razem grać i śpiewać, czytać rozważania adwentowe. Miałam opory przed wejściem tam, gdzie dotąd widziałam tylko księży. Wiem, że można tam wchodzić, ale jakoś mnie przejęła święta aura tego miejsca. Usiedliśmy tam u stóp Jasnej Pani i wtedy poczułam spokój. Wiedziałam, że wszystko jest przygotowane, że nie ma czego się obawiać. Że jesteśmy tu, gdzie nasze miejsce. Że mogę być blisko Boga i nic mi nie grozi. Sacrum objęło mnie łagodnie, tak wtedy pomyślałam. Przygotowane przez nas teksty i pieśni długo brzmiały w murach częstochowskiej świątyni. Kiedy skończyliśmy czuwanie, było grubo po północy. Zauważyłam, że oprócz harcerek i harcerzy, zostali z nami też ludzie uczestniczący wcześniej we Mszy Świętej. Podeszły do nas dwie kobiety w średnim wieku i powiedziały, że nie miały zamiaru zostać tyle godzin w kaplicy Matki Bożej Częstochowskiej, ale tak pięknie śpiewaliśmy i takie niezwykłe teksty czytaliśmy, że nie mogły wyjść. Powiedziały nam też, że takich harcerek i harcerzy powinno być więcej w Polsce.

Świadectwo naszej wytrwałości, osób w mundurach harcerskich, ale też ludzi różnych stanów – świeckich i duchownych, którzy razem trwają na modlitwie, pociągnęło za Bogiem przypadkowe osoby. Nasza współpraca przynosiła wiele takich owoców. Do dziś przynosi. Zdarzało się nawet, że niewierzący ludzie w naszej organizacji zostawali na adoracji i trwali tam dobrych kilka chwil, czasami nawet dwie godziny. Czy się modlili, czy coś w nich się zmieniło? Nigdy się nie dowiem, bo mi nie mówili. Ale nie raz jeszcze z nami współpracowali w ramach pracy nad duchem i formacją religijną harcerek i harcerzy. Tak była siła naszego świadectwa, którym Bóg posługiwał się w sobie tylko wiadomy sposób.

Przygotujmy drogę Panu, prostujmy Jego ścieżki… naszym świadectwem wiary. Otwórzmy nasze serce na drugiego człowieka, nie patrzmy na to, czy wierzy, czy nie, czy jest z naszej parafii, czy innego wyznania. Mówmy i świadczmy o Bogu. Dzielmy się wiarą, dajmy trochę z siebie.

To czasami o wiele ważniejsze niż największe fajerwerki ewangelizacyjne Kościoła.

jan.jpg

 Rozważania Niedzielne

Rozważania Rekolekcyjne

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code