Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy

Rozważanie na Poniedziałek II tygodnia Adwentu, rok B2
 
 

Małe zbrodnie człowieka wierzącego. Upłynął pierwszy tydzień adwentu. Fioletowe szaty liturgiczne, mroczne kościoły przed świtem rozświetlone latarenkami dzieci, a nawet przyroda sprzyjają nastrojowi wyciszenia. W życiu chrześcijan trwa szczególny okres, okres radosnego oczekiwania. Ten czas skłania nas do zadumy nad… No właśnie, nad czym? Jakie sprawy w tych dniach zaprzątają nasze myśli? Czy potrafimy stawić opór nachalności przedwcześnie poustawianych choinek i kolęd będących już od listopada muzycznym tłem zakupów w supermarketach? Mimo że większość zapytanych bez wahania odpowie, że nie ulega wpływowi reklamy, to wyniki badań dowodzą czegoś przeciwnego; decyzje dotyczące kupowania podejmujemy pod jej wpływem. Niestety, w przypadku Bożego Narodzenia reklama oddziałuje również na postrzeganie jego istoty – ta cała quasi świąteczna atmosfera centrów handlowych sugeruje, że czekamy przede wszystkim na Mikołaja z workiem prezentów, na barszcz, makowiec i karpia. Jak to wygląda w naszych rodzinach? Ile w nas zabiegania o zewnętrzną oprawę Świąt, a ile troski o ich duchowe przeżycie? Pomocą w jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o naszą podatność na wpływ komercjalizacji Bożego Narodzenia mogłoby być przyjrzenie się świątecznym kartkom, które wysyłamy do przyjaciół. Co na nich jest? Betlejemska Grota czy renifery ciągnące sanie? Czego sobie i innym z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzymy?

Iluzja bezgrzeszności. Adwent jest pełnym łaski zaproszeniem do spojrzenia na siebie, na chrześcijańskie bycie wśród bliźnich oraz na kondycję swojego życia duchowego i relację z Bogiem. Fiolet ornatów uświadamia nam między innymi, że przyszła pora na przyjrzenie się swoim słabościom, bo nikt z nas nie jest bez grzechu. Problem tkwi jednak w tym, że my już nie grzeszymy. Nowoczesny świat podobnie jak zlikwidował dżumę, tak też uodpornił się na inną staroświecką chorobę – na grzeszność. W powszechnej świadomości chrześcijan pozostało już niewiele grzechów. Na domiar złego, popełniwszy grzech, beztrosko się z tego usprawiedliwiamy. Winą obarczamy warunki zewnętrzne: zmęczenie, presję środowiska, nadmierne wymagania księży albo nawet samego Boga. Powszechność wielu grzechów sprawiła, że przestaliśmy nazywać je po imieniu, że już dawno stały się czymś pośrednim między słabością charakteru a niewinnym moralnym potknięciem się. Pewnie każdemu zdarzyło się kiedyś powiedzieć: to nic wielkiego, wszyscy tak robią, to nie grzech. W wyniku zmian kulturowych i społecznych wiele zachowań, dawniej prowadzących człowieka do konfesjonału, dzisiaj stało się obyczajem, w mentalności człowieka straciły one znamiona grzechu.

Grzech? A co to takiego? Znakiem naszych czasów jest negacja grzechu. Nie zauważamy go, stajemy się na niego niewrażliwi i co gorsza – nie traktujemy poważnie. A przecież nie sposób zaprzeczyć realizmowi grzechu i cierpienia, który powoduje. KKK definiuje grzech jako „wykroczenie przeciw rozumowi, prawdzie, prawemu sumieniu; jako brak prawdziwej miłości względem Boga i bliźniego z powodu niewłaściwego przywiązania do pewnych dóbr.” Nasza kultura mimo niewątpliwych chrześcijańskich korzeni ma zadziwiająco skąpą wiedzę na temat istoty grzechu, jego skutków i siły oddziaływania. Przywołując słowa Petera Huenermanna: „Bóg z oczywistego Boga stał się Bogiem obcym, nieznanym”, możemy powiedzieć, że dotyczy to całej sfery religii. Nie tylko Bóg stał się dla świata tak daleki, że aż nieprawdziwy, równie nierealny wydaje się być grzech. Nieposłuszeństwo wobec Boga traktujemy jak przedszkolną zabawę w „widział? – nie widział?” Tymczasem, gdy popełniony został grzech ciężki, ta zabawa staje się grą o życie. Nie bez powodu ten grzech nazywa się śmiertelnym, pros thanaton – sprowadzający śmierć. To nie abstrakcja, następstwem świadomego i dobrowolnego aktu zerwania więzi z Bogiem jest pogrążenie się w śmierci. Sens grzechu obrazują hebrajskie i greckie określenia, chatat pochodzące od słowa chata (chybić celu) oraz hamartano (błądzenie, chybianie celu). Owocem grzechu ciężkiego jest utrata łaski uświęcającej, odwrócenie się od Boga – celu ziemskiego pielgrzymowania, oraz zabłądzenie – zejście z drogi do Boga prowadzącej.

Pogadanki z pokusą. Jesteśmy obdarzeni dwoistą naturą: z jednej strony – pragnieniem dobra, z drugiej – skłonnością do grzechu. I chociaż sama w sobie słabość natury ludzkiej nie jest grzechem, to sprawia, że oparcie się pokusie wymaga walki. Walki, której rezultat rozstrzyga się już w momencie nawiązania dialogu z pokusą. Pomyślmy, ile razy przegrana w walce ze złem była do przewidzenia tuż po rozpoczęcia analizowania, w którym miejscu przebiega cienka granica między grzechem a nie-grzechem. Bardzo często ta granica jest cienką linią, a co więcej – linią zmieniająca swoje położenie. Przykładem niech będzie mówienie prawdy: Czy trzeba powiedzieć komuś prawdę, która niczego nie zmieniając, zrani go? Nie. Czy powiedzieć prawdę, która go zrani, ale wywoła impuls do koniecznych zmian? Tak. Czy zataić prawdę, bo wyjawienie jej spowodowałoby moje kłopoty? I tu pokusa podsuwa wymówki, a diabeł wsuwa nogę przez uchylone drzwi. Prawdopodobnie nie uda się nam ich zamknąć.

Zerwać rajski owoc i przeżyć. Ucieczkę od odpowiedzialności za swoje grzechy człowiek zaczyna od relatywizowania statusu moralnego czynu. Poczucie winy nie jest miłym uczuciem. Ażeby się go pozbyć działamy wbrew sumieniu, usiłujemy zepchnąć grzech do bliżej nieokreślonej, nierealnej sfery, wypieramy go ze świadomości. Treści wyparte do podświadomości wpływają negatywnie na jakość życia i na różne sposoby dają o sobie znać. Nic dziwnego, że skrępowane sumienie reaguje niepokojem. Paradoksem jest to, że grzech zniewala, mimo że popełniany jest przez człowieka wolnego i w imię wolności. Postawić wszystko na miłość własną i przeżyć, jest planem niewykonalnym. Konieczna jest interwencja Boga, aby umarłemu przywrócić życie, a sparaliżowanego uwolnić od niemocy. O tę pomoc trzeba jednak z wiarą poprosić. Bóg nie ogranicza naszej wolności, gdy grzeszyliśmy. Także jako wolni ludzie wracamy, wierząc w Boże miłosierdzie.

Postmodernistyczne społeczeństwo kwestionując istnienie grzechu, próbuje usunąć również samo słowo „grzech”. Używający go człowiek niejednokrotnie naraża się na śmieszność, pogardę, a nawet wykluczenie. Tymczasem rzeczy mają prawo albo raczej istnieje konieczność, by nazywać je po imieniu.

W ramionach Ojca.  „On widząc ich wiarę rzekł: Człowieku, odpuszczają ci się twoje grzechy” Łk5,20. Warunkiem uzdrowienia jest moja wiara w miłość Boga, który swojego Syna wydał za mnie na śmierć. Ta wiara sprawia, że w sakramencie pojednania stajemy przed Bogiem, a nie przed człowiekiem. Czy mamy tego świadomość? W konfesjonale Bóg mówi przez kapłana, człowieka równie słabego, jak i my grzesznego. Dlatego przygotowując się do spowiedzi, powinniśmy pomodlić się o światło Ducha Świętego nie tylko dla nas, lecz i dla spowiednika. Czy to robimy? Czy raczej skupiamy się na myśleniu, jaki kapłan tam siedzi? Gderliwy, tolerancyjny?

Pewnie nie jedną ze swoich sakramentalnych spowiedzi oceniamy jako złą. A przecież nie istnieje coś takiego jak nieudana spowiedź. Nikt – ani ja, ani spowiednik – nie jesteśmy w stanie jej „zepsuć”, ponieważ między nami jest obecny Bóg, który z każdej trudności wyprowadza dobro. Nawet gdy kilkudziesięcioletni penitent rachunek sumienia przygotuje z pierwszokomunijnej książeczki, nawet gdy skupi się na przypadkowym zjedzeniu kiełbaski w piątek, a „zapomni” o braku szacunku dla żony, to jego spowiedź pokaże mu część prawdy o nim samym. Każda spowiedź czegoś nas uczy. Nasze roztargnienie, trudności w nazywaniu rzeczy po imieniu, obojętność spowiednika lub przekraczanie przez niego granic naszej intymności, każde z takich przykrych doświadczeń jest odkrywaniem, co tak naprawdę przyprowadziło nas do konfesjonału, dla kogo tu przyszliśmy. O tym, czy podczas spowiedzi rzeczywiście pragniemy pojednania z Bogiem, czy tylko zrzucenia z siebie ciężaru grzechów, świadczy rodzaj „listy grzechów”, to, czy powstała z poddania osądowi naszych relacji z Bogiem i ludźmi, zaangażowania w politykę i życie społeczne, czy rozliczaliśmy się tylko z przewin wobec Prawa.

Cieszcie się razem ze mną! Znalazłam zagubioną drachmę!

W sakramencie pojednania nie chodzi jedynie o pozbycie się grzechów jako balastu, lecz o spotkanie z przebaczającą miłością Boga. To Jego miłosierdzie sprawia, że od konfesjonału odchodzę w białej szacie, z nadzieją na nowe, lepsze jutro, odzyskując życie. Dzień, w którym przystępujemy do sakramentu pojednania, jest świętem, którego często nie zauważamy, bo skupiamy się na swojej dumie, broniącej grzesznych tajemnic serca, wypowiadanych wobec innego człowieka. Gdybyśmy naprawdę zrozumieli, co Bóg dla nas robi poprzez ten sakrament, przed konfesjonałami stałyby kolejki nie tylko w czasie adwentu i Wielkiego Postu.

Clipboard01_0.jpg

Rozważania Rekolekcyjne

 

 

Komentarze

  1. zofia

    nie całkiem poczytalni?

     

    Człowiek jest wciąż rozdarty pomiędzy zaufaniem do tego, co jest prawdą, co jest realnością, a ułudą, czymś wykombinowanym… Prawda wymaga od człowieka trudu, poświęcenia, przebaczenia i miłości. Adwent jest by by pomóc stanąć w prawdzie. 

     "W konfesjonale wszyscy chcielibyśmy uchodzić za nie całkiem poczytalnych"  – ta myśl Adrienne von Speyr też nieźle oddaje kondycję naszego życia duchowego. Trafne spostrzeżenia Inko, pozdrawiam.

     

     
    Odpowiedz
  2. krok-w-chmurach

    Zosiu, słuszna

    Zosiu, słuszna uwaga Adrienne von Speyer, dzięki za przytoczenie jej. Mam wrażenie, że ludzie chcąc uchodzić za niepoczytalnych, wydają się ograniczeni umysłowo. Ale kiedy przypomnę sobie moje lekcje religii, to nie dziwię się brakom, które ma większość społeczeństwa. Powodem jest uznanie, że matura z religii jest szczytem duchowego wyrobienia. Jednak pełne domy rekolekcyjne niosą nadzieję, że coś się zmieni w tej materii.

    Pozdrawiam adentowo 🙂 

     
    Odpowiedz

Skomentuj zofia Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code