Czerń i pomarańcza

 

4
 
Czerń i pomarańcza
 
 
Były dwa Diabły. Jeden z nich to Diabeł z czeskiego serialu dla dzieci „Opowieści Dobrego Diabła”. Przeżywałem je głęboko.
Coś wspaniałego. 
 
– Diabeł mieszka tam, w krzakach! – Krzyknęła Kasia.
 
– I jest czarny! – odparłem, myśląc o Dziadzie, wciąż mieszkającym w piwnicy i w lesie.
 
Było gorące południe. Koledzy i koleżanki z przedszkola bawili się przed blokiem na betonie. Blok był jasnopomarańczowy jak zupa pomidorowa. Jeden z tych lepszych. Odbijał gorąc prosto z nieba. Puszczali zajączki lusterkami z gołymi babami na drugiej stronie. Dookoła było mnóstwo zieleni, ale pan Małyszek miał szlaucha z wodą do mycia samochodów. Powietrze falowało. Małyszek puszczał wodę z garażu na parkingu pod blokiem. Pozostaliśmy na betonie.
 
– Zamawiam całego z kolorem! – Krzyknął Mariusz. Na drodze między parkingiem, trawnikiem i lasem na wzgórzu przejechał granatowy daihatsu charade 85.
 
– Dizel! – Krzyknął Adrian. – Dizel, to jest dizel!
 
– Tak – Wtrąciłem.
 
Pan Małyszek obejrzał się za samochodem i uśmiechnął się do nas. Ale na nas nie patrzył. Podniósł czarną brew i podszedł ze szmatką do lśniącego poloneza. Porucznik Borewicz jeździł takim samym, ale Pana Małyszka był lepszy, lśniąco pomarańczowy. Soczysty. Błyszczał chromami na nakładkach na koła i dookoła szyb. Plastiki miał czarne i błyszczące jak jego brwi. I dokładnie zaczesane włosy. Miał brązową, welurową tapicerkę. Był dyrektorem behape na zakładzie. Potem okazało się, że był kombinatorem. Za komuny sprowadził sobie nowego forda sierrę. Ale i tak wszyscy lubili go i szanowali. Bo wszyscy wtedy kombinowali.
 
– Panie inżynierze! – Krzyknął czarnowłosy Adrian z zerówki z opaską karateki. Pan Małszek spojrzał na Adriana.
 
– A niech pan nas poleje!
 
Pan Małyszek znikł w garażu pełnym plakatów kolorowych samochodów z zachodu. Wyszedł. Puścił wodę. Rozległ się krzyk dzieci, które zaczęły biegać i rozchlapywać wodę z kałuży. Krople pobłyskiwały w słońcu.
 
– Aaaadrian! – Wychyliła się kobieta z okna – nie taplaj się w wodzie.
 
– Ale mamo, jest gorąco!
 
Kobieta uśmiechnęła się. Machnęła ręką i schowała się w bloku.
Chlapaliśmy się w kałużach, w błocie i kąpaliśmy w rzece Olzie, ale podkoszulki i krótkie spodenki szybko wysychały. Pozostawały tylko plamy brudu. Wycieraliśmy w koszuli ręce po lizakach, śliwkach, smarze od łańcucha rowerowego, błota i krwi.
 
Było dużo krwi. Co rusz ktoś coś sobie zrobił. Cały czas biegaliśmy, bez przerwy biegaliśmy, szybko i wszędzie, jeśli Rafał nie potrafił, to braliśmy go za ręce, nogi lub do jakiegokolwiek wózka i biegaliśmy, skakaliśmy, przeskakiwaliśmy jary, parowy i zwalone drzewa, zeskakiwaliśmy ze skarp, z garaży, a potem z dachów, kilku się połamało, kilku zabiło.
 
Biegaliśmy w upale pośród much i czereśni. Las – sad – beton – rzeka-granica. Mieliśmy poplamione ubrania. Czasem żebraliśmy papierosy od kierowców rosyjskich ciężarówek. Stali na parkingu oczekując na załadunek. Też mieli poplamione podkoszulki. Zarost, wąsy i spodnie po garniturach. Ich krazy, ziły, kamazy i mazy miały najczęściej niebieską kabinę i najczęściej stały krzywo. Przeładowane lub popsute.  
 
– Chodźcie tu! – Krzyknął wopista z kałasznikowem. – Kupcie mi trybunę robotniczą i klubowe, a dostaniecie po cukierku. Siedzę tam w budce nad rzeką, gdzie przed chwilą byliście. To rozkaz. – Uśmiechnął się żołnierz.
 
Kupiliśmy trybunę, papierosy i zniknęliśmy w lesie. Dostaliśmy cukierki i czekaliśmy z żołnierzem, aż ten sobie poszedł.
 
– Tu mam taką krótkofalę, radyjko takie – cmoknął żołnierz papierosa – i dzwonię.
 
– Gdzie?
 
– Do Czechów. – Żołnierz wypuścił dym.
 
– A po co?   
 
– Żeby nie strzelali jak idę.
 
– A chycha diabeł w rzece? – Wypaliłem.
 
– Ja, czycho i czmycho – zarechotał żołnierz – Ale jo mu tedy próje łeb z kałacha, trrrrrrrr.
 
– A pokaż! – Krzyknął Marcin.
 
– Nie mogę, bo mnie zastrzelą.
 
Krótkofalówka zaszumiała. – Baza wzywa. – Żołnierz wstał, zasalutował dla żartów i odszedł. Zostawił papierosy. Klubowe w miękkim opakowaniu. Nie oddaliśmy. Wypaliliśmy.
 
– A ja powiem mamie, że palisz papierosy! – Kasia wyskoczyła zza zakrętu ścieżki do bazy między drzewami.
 
– Ale ja nie paliłem, to on. – Wskazałem palcem na Daniela. Daniel miał siostrę, co sikała w majtki. Jego ojciec był pijakiem i bił żonę.
 
– No dobra, to powiem o Danielu.
 
– Spierdalaj – odparł Kasi Daniel i pociągnął papierosa. Zakrztusił się i pobladł, kaszląc.
 
– Pan Bóg cie ukarze, wszystkich ukarze. Szatanem ukarze! – Kasia wystawiła krzywe zęby i zrobiła wielkie oczy. Miała czarne oczy i czarne włosy. I piegi.
 
– Pan Bóg jest głupi – odparłem. W oddali rozległ się gwizd rury wydechowej.
 
– Polonez! – Krzyknąłem i pobiegłem w stronę garaży pod blokiem.
Po chwili wszyscy siedzieli na betonie i patrzyli na poloneza. Silnik burczał i cichutko „syrkał” bądź ćwiergotał. Spaliny pachniały wspaniale. Z całych sił wdychałem powietrze. Wydychałem powoli. Zapach skierowywałem raz przez nos, raz ustami. Spaliny poloneza pachniały gorzko, ale i słodko. Obok małego fiata był to mój ulubiony zapach spalin.   
 
– Niebieski i pomarańczowy – zwróciłem się do Kasi. – Spaliny pachną na niebiesko i czarno, a karoseria jest pomarańczowa.
 
– Kar-r-roseria – Odparła Kasia. – Diabeł mieszka w piwnicy, tam gdzie jest to pomarańczowe światło!
 
– To czemu jest w krzakach? – Zapytałem, śliniąc się lizakiem. Zasiorbałem. 
 
– Bo jest kilka diabłów.
 
– Jak to?
 
– Jeden ma długie włosy i brzuch. On jest jak święty Mikołaj ale ubiera się na czarno. I śmierdzi wódką.
 
– Czemu wódką a nie wodą?
 
– Bo jest głupi i ramionami łapie dzieci. Ja widziałam! Ja widziałam! Mój brat ma w pokoju plakat z nim. On jest katem. On się myje w wódce i ma czerwoną twarz. 
 
– Jaaawaaa…
 
– I on czasem przyjeżdża do bloku.
 
– No, ja też widziałem! On ma czarne dżinsy! A czemu on się myje wódką?
 
– Bo woda jest dla pana Boga i dla ludzi. A wódka jest dla Diabła. Bo niebo jest wielkie i niebieskie, no to jest woda. A piekło jest malutkie i czerwone, no to tam jest tylko taka malutka woda, taka wódka, o! – Kasia wyciągnęła z kieszeni na przodzie sukienki papierową grę
 
– Piekło, niebo!
 
– Piekło jest ciepłe, a niebo zimne, to ja wolę piekło.
 
– Ale piekło jest pod ziemią i w piwnicy, a tam jest zimno. Piekło, niebo, piekło, niebo! I tam mieszka Diabeł, ja widziałam!
Diabeł mieszkał w bloku. Chodził ubrany na czarno, był chudy i miał długie, czarne włosy. Nosił glany. Wyglądał jak pająk. Jeździł pomalowanym na czarno dużym fiatem z futrzastym pająkiem na lusterku i głośno słuchał strasznej muzyki. Przychodził do brata Kasi. Grzegorz miał też długie włosy, ale blond i też chodził na czarno.
 
– On ma w butach żelazo. No tak! – Rzekła Kasia.
 
– No tak! – Odparłem.
 
– Żeby kopać i zabić, ja widziałam kiedyś w filmie.
 
– A on też zabija?
 
– Tak, bo on jest szatanistą.
 
– Jajaja, naaaaaaa pewno, naaaaaaa pewno! – Krzyknął Adrian.
 
– On ma krzyż na odwrót na szyji. I koszulkę z szatanem, ja widziałam, ja widziałam!
 
– I on ma pociętą nożem i siekierą i piłą rękę, ja też widziałem! – Odparłem Adrianowi.
Adrian miał siostrę, co sikała w majtki.
 
– A ja kiedyś widziałam jak ona wisiała nogami na trzepaku i było widać jak się zsikała w majtki i rajstopy – doniosła Kasia. – I ona śmierdzi! Taka plama się pojawiła na rajstopach fioletowych!
 
– Chichihihihihihi!
 
– Chichihihihihihi! A taka dziewczynka, co ją porwała kiedyś trąba powietrzna, potem sikała w majtki nawet jak była babcią…
 
– Jaja, naaaaaaapewno! Naaaaapewno! – Przerwał Kasi Adrian.
 
– Tak! Na prawdę, przysięgam na Boga! Bo tam w tej chmurze był szatan! I twoją siostrę też weźmie do piekła, bo ona grzeszy, bo nie można sikać w majtki!
 
– Jajajaaaaa!
 
– Szatan jest w chmurach, w trąbach powietrznych i w lesie też – broniłem Kasię.
 
– Tak. Mój brat widział szatana w chmurze wczoraj wieczorem, naprawdę! Bo on jest starszy! A jak nie uwierzysz, to cię szatan nawiedzi! Bo mój brat jest też szatanistą!
 
– I on też zabija?
 
– Nie, bo on jest księdzem szatana i nie musi. Ale jak ktoś będzie dla niego zły, to go zabiją jego koledzy! I potną na kawałki!!! – Kasia zakończyła zdanie rozafektowanym wrzaskiem, który przeszedł w złowrogi chichot.
 
– Jaaawaaaaa!…
 
Z Kasią zawsze lubiliśmy atmosferę zagrożenia i niebezpieczeństwa oraz ciemności i tajemnicy. Chcieliśmy, aby ludziom działa się krzywda. Używaliśmy tajemnych zaklęć i próbowaliśmy wymyśleć historyjki o tym, co i komu się stanie. Ale kiedy pijanego sąsiada z piętra wyżej pokawałkował pociąg, przestaliśmy. Kasia miała brata, który mieszkał w pokoju pełnym czarnych plakatów z pajęczynami, krwawymi toporami i z twarzami pomalowanymi na biało. Ten pokój zrobił już po komunie, kiedy przygotowywaliśmy się do komunii. Miał czarne, zawsze zasunięte i nie przepuszczające światła kotary. Za dostanie się do liceum dostał wieżę sanyo na pilota. Gdy go nie było, często przebywaliśmy w tamtym pokoju i w świetle lampki a la tiffany słuchaliśmy na tle plakatów z płonącymi kościołami kaset mayhem i burzum, co się wszyscy pozabijali, a Grisznak trafił do pierdla i wymyślaliśmy historie, zjadając całe opakowania paluszków słonych i popijaliśmy kakao. Fajnie było.
 
– A pana Gwizdka zmiażdży walec. Zgniecie mu głowę i zostanie kościotrup.
 
– Chihihihihihihihi!
 
– A ja pijakowi zmiażdżę twarz, temu z góry! A potem dam go na tory i go porąbie pociąg! Bo nic nie zostaje po pociągu! Tylko flaki!
 
– Jak te na stołówce, fuj!
 
– Ble! One tak śmierdzą! Jak gówno z pieprzem!
 
– Chichihihihihihi, bleee!
 
Dwa dni później szliśmy do lasu i z daleka widzieliśmy na torach coś czerwonego. Kasia pobiegła sprawdzić, co to jest. Zatrzymała się i podskakując zaczęła machać szybko dłońmi. Szybko odwróciła się i przybiegła rozdygotana, krzycząc niewyraźnie
 
– mama, mama.. mama, mama!!! Tam jest noga. I fllaaaaakiiii! – I w płacz.
 
– Adrian! Marcin! Ej! Raaafaaał!!! – Zawołałem.
Pobiegliśmy sprawdzić. Na torach leżały rozwałkowane zwłoki.
 
– Jaaaaawwwaaaaaa!
 
– Ja… tśśśeeee… – Pobladł Rafał i zwymiotował obok.
 
Marcin zabrał Rafała do domu.
 
Potem zbiegło się kilku gapiów. Nie pozwolono już nam podchodzić do znaleziska. Z dłonią przybliżoną do okolicy szyi powoli do torów podeszła pani Gwizdkowa. Pamiętam, że miała szarą spódnicę w kratę, biały sweter i papiloty blond. Zatrzymała się nad zwłokami. Usiadła i zaczęła uderzać dłońmi w ziemię, płacząc i krzycząc w niebo.
 
Potem przyjechały dwa radiowozy, karetka i karawan. A do nas przychodziła pani psycholog z kuratorium.
 
– A co widzieliście tam, na torach? – Zapytała mnie i Kasi.
 
– Taką krzywą buzię na pół głowy! I nogi osobno! Krew i flaki przy nodze, takie czerwone, białe i żółte! – Odparła Kasia –
 
– I różowe, chihihihihihihihi…
 
– Chihihihihihihihi!
 
– A kto to był? – Zapytała pani psycholog.
 
– Pani mąż! – Strzeliła śmiało Kasia.
 
– Chihihihihihihihi!
 
Nie śmieszyło nas to. Śmialiśmy się ze strachu i obrzydzenia. Wciąż byliśmy w szoku. Ale pani psycholog obruszyła się, wstała i wyszła.  
 
A my zaczęliśmy zgłębiać myśli o śmierci, o kościotrupach i o szatanie. Szatan był wszystkim, co związane było ze śmiercią. Śmierć, wypadki samochodowe oraz pani w zielonym płaszczu, która szczypała dzieci w autobusie nr 30 do Pogwizdowa były złe jak Szatan, więc Szatan czekał wszędzie. Szatan wpierw pachniał ziemniakami, kurzem i pajęczyną. Pajęczyna miała lekko słodki zapach, coś pomiędzy węglem i piżmem, bo tak pachniał diabeł z dużego fiata. Diabeł miał warsztat w piwnicy, podobnie jak dziad, ale po drugiej stronie. Dziad miał pomarańczową żarówkę, a diabeł – czerwoną. Zza desek światło sprawiało wrażenie otchłani, a czarny diabeł dzwonił jakimiś kluczami. A potem diabeł zajął nieużywaną pralnię. Pewnego dnia w całym bloku coś zaczęło cicho dudnić, trzaskać i dzwonić. A potem rozlegał się jakiś wrzask. Nie wiedzieliśmy wpierw, skąd te odgłosy. Kasia wiedziała.
 
– Oni tam robią czarną mszę!
 
– Jaaaawaaa… – Odparłem. A co to jest czarna msza?
 
– Oni tam zapalone mają czarne świece i kadzidła i kręcą głowami, żeby mieć moc i grają muzykę, co wywołuje duchy, i te duchy przychodzą i wchodzą im do głowy, i oni potem mają tak moc, że mój brat potrafi miażdżyć, no naprawdę, on mi pokazał jaką ma silną rękę, nikt nie pokona mojego brata, bo on jest szatanistą! 
 
– I Pan Bóg go ukarze?
 
– Nie ukarze, bo go Szatan ochrania.
 
Zeszliśmy do piwnicy. Na ciemnym korytarzu rozlegały się bardzo głośne dźwięki i zapach taki jak w kościele, pomieszany z zapachem ziemniaków. Jeden dźwięk, jakby ktoś wiercił i stukał. Zbliżyliśmy się do drzwi pralni. Kasia nacisnęła na klamkę. Wzmożony ryk ogłuszył mnie. Przez szczelinę drzwi wśliznęliśmy się do środka. Było bardzo głośno, aż zaczęło mi piszczeć w uszach i zabolałą głowa. W pomieszczeniu było czarno i bardzo się bałem. Żarzyło się kadzidło i płonęły czarne świece. Zobaczyłem w ich świetle, że brat Kasi grał na czarnej gitarze. Przestałem się bać, bo brat Kasi zawsze często się do mnie uśmiechał i pytał: „Co u ciebie słychać, Bacio?”. Tym razem miał trochę inną twarz, pomalowaną na biało i z czarnymi kołami dookoła oczu. Instrumenty zapiszczały, talerze zadzwoniły i muzyka ustała.
 
– Co ty tu robisz, Kasia, co? – Zapytał brat Kasi, uśmiechając się.
 
– Pokazuję Baciowi czarną mszę.
 
– Checheche, ty lepiej idź mała do domu na obiad. Jadłaś coś dzisiaj?
 
– Nie.
 
– To bierz Bacia i idźcie zjeść obiad.
 
– Ale ja chcę słuchać!
 
– Teraz jesteś na to za mała, uszkodzisz sobie uszy. No, idź już, Kasiu – uśmiechnął się brat Kasi.       
 
Po obiedzie poszliśmy na podwórko, lecz Kasia poszła z koleżankami na budowę. Kilkaset metrów dalej, pod innym zagajnikiem i bliżej polifarbu budowali nowy blok, do którego przed komunią się przeprowadziliśmy. Mijały godziny, słońce leniwie, pośród cichego szumu rzeki, przesuwało się po niebie.
 
– Bartoszku, widziałeś Kasię? – Mama Kasi podeszła do mnie razem z moją mamą.
 
– Tam leży. – Odparłem spokojnie, wskazując palcem na budowę.
 
– Jak to leży, gdzie leży?! – Mama Kasi podniosła dłoń w kierunku szyji.
 
– No tam, w dziurze z wystającymi drutami – rzekłem niby od niechcenia.
 
– Jezus, Maria… – Ciocia odwróciła się i pobiegła z mamą na budowę.
Po chwili wróciły z Kasią, która tak naprawdę była obok pod wierzbą i skakała z Moniką na skakance.
 
– Bartosz. Do domu. Za karę będziesz stał w kącie aż dotrze do ciebie, że takich rzeczy nie można mówić. Ciocia bardzo się wystraszyła, bo martwiła się o Kasię, a ty tak jej nakłamałeś. Wstydź się!
 
W domu dostałem klapsa, ale po godzinie histerii mama obłaskawiła mnie pomarańczą. Pierwszy raz w życiu widziałem pomarańczę. Usiadłem na stole przy oknie i zbliżywszy się do parapetu, patrzyłem przez lupę na jej skórkę. Słońce też było już pomarańczowe. Było tak bardzo spokojnie. W zalewie zieleni pomarańczowy kolor był moim ulubionym obok czerni kolorem dzieciństwa. Śmieciarki były pomarańczowe, autobusy czerwone, pociągi zielone i żółto-niebieskie oprócz tych czeskich po drugiej stronie rzeki. Było dużo czerni. Spozierała zza krzaków. Wylewała się całymi strumieniami z lasu. Kładła cienie podobne filarom światła. Właściwie to liczyło się tylko światło i czerń. Jaskrawa zieleń liści prześwietlonych przez Słońce była soczysta, ciepła i kojąca tak jak pomarańcz błyszczącego poloneza Pana Małyszka. Ale to czerń była tajemnicą.
Po chwili zjedliśmy z mamą pomarańczę, zachwycając się jej smakiem i śmiejąc bez przerwy.
 
– Mamuś, ale to dobre, mniam mniam!
 
– Mhhhmmm, przepyszne!
 
– Mmmm!
 
– Mmmm, mmmm! – Uśmiechnęła się mama.
 
– Chihihi! – Cały opryskałem się sokiem z pomarańczy.
 
Pomarańcza stała się jednym z punktów odniesienia w życiu. Zapach, kolor i smak pomarańczy nie został przezwyciężony przez nic na świecie oprócz czerni. Zieleń, czerń i pomarańcz oraz głęboki błękit nieba. Tak wyglądało moje wczesne dzieciństwo, zanim nadeszły mgły. Dookoła bloku było mnóstwo zieleni. Plac zabaw otaczał las liściasty, a za nim płynęła rzeka. Po drugiej stronie rzeki był czeski las. Śmigały przez niego czeskie pośpieszne do Ostrawy. Po drugiej stronie bloku było wzgórze z bukowym rezerwatem.
 
Jaskrawa zieleń pełna witraży Słońca i cienia również zdominowała dzieciństwo. Moje dzieciństwo było piękne i pełne, tak obfite jak mało kto mógł to sobie wymarzyć. Było słońce i był reżim. Pachniała przyroda z całych sił, ptaki śpiewały. Straszono czarną wołgą. Czerń wylewała się więc nie tylko z przyrody. Czarne wołgi miały biały napis na drzwiach: „sb”, „ub”, „wop”. Kilka razy przyjechała taka na ul. frysztacką. Były też czarne wueski żołnierzy strzegących granic.       
 
– Bałtos, a ty jeteś chuj! Jeteś chuj – Krzyknął mały Mateuszek i zaczął się histerycznie śmiać. Po pomarańczy zbiegłem jeszcze na dół. – Chuj! Pista! Chihihihihihihihihihihi!
 
– Pan Bóg cie ukarze! – Krzyknęła Kasia. – Szatanem!
 
– Chuj! – Odparłem i zacząłem się śmiać z czteroletnim Mateuszkiem.
 
– Prosze paniiii! Prosze paniiii! – Kasia stanęła pod oknem. Mama Mateuszka wyjrzała przez okno na drugim piętrze. – A Mateuszek mówi brzydko!
 
– Chuj! Chihihihi! Pista! Ooo! Mamusia!
 
– Mateuszku, nie wolno… Nie wolno mówić takich brzydkich słów – powiedziała spokojnie mama Mateuszka. Mateuszek zaczerwienił się i rozpłakał.
 
– Nie płacz, bo po ciebie przyjadą, wiesz? Czaaarną wołgą przyjaaadą!.. 
 
– Buuuuuuuu! – Rozpłakał się Mateuszek i pobiegł do domu.
 
Byłem na chwilę znów w domu. Po chleb z masłem. Okno było otwarte. Mama malowała wzór na sukience. Wciąż była zachwycona pomarańczą. Było późne popołudnie. Promienie słońca wpadały prostymi do środka. Snopy pomarańczowego światła przebijały pył topól. Opadały przez otwarte na oścież okno. Firana z przezroczystego jedwabiu lekko falowała. Świerszcze głośno świerszczały. Koledzy ciągle gdzieś tam krzyczeli. Echo. Czasem słyszałem trzask blachy na zjeżdżalni. Uśmiechałem się, ponieważ było pięknie i mama też szeroko się uśmiechała. Tata był na delegacji. Mama była spokojna. W domu pachniało kaszą gryczaną.  
Zapatrzyłem się w mamę. Była cisza.
 
Ćrzyz! – ktoś z echem kopnął w rozrusznik motocykla, bryrrrrrydmym… – przez chwilę silnik próbował zaskoczyć
 
– Chuj! – dobiegł męski głos, odbijając się od ściany domu i lasu
świrs, świrs, świrs! Łuburymś! – usłyszałem głuche uderzenie. Wyjrzałem szybko przez okno z widokiem na rzekę. Pod schodami leżała wueska, obok żołnierz. Drugi żołnierz próbował podnieść wueskę, ale co rusz się zataczał.
 
– Thhhyyy! Wzdawaj! – Krzyknął. Drugi żołnierz z krzywą czapką na oczach machnął ręką.
 
Ćrzyz, drrrryyyym! drym drymdrym… – Wueska zaskoczyła. Żołnierz wsiadł i dodał gazu. Czarna wueska ruszyła szybko. Żołnierz przejechał krawężnik i przewrócił się w kałuży błota pod lasem.
 
– Khuuurwwaaa!
 
Drugi żołnierz podniósł na chwilę głowę, lecz tylko machnął ręką i znów się położył. Kierujący motocyklem, co chwilę potykając się podbiegł do kompana i przewrócił się obok.
 
– Łeeeej! Wzdawaj, khuwa! Wzdawej, trza do bazzzy!
 
– Zphiedhalaj…
 
– Co tam się dzieje? – Zapytała mama.
 
– Ci żołnierze są pijani tak jak pan Gwizdek jak go pociąg przejechał.
 
– Bartosz! Nie można tak mówić! Należy szanować zmarłych! – Mama podeszła do okna i wychyliła się. – Jezus, Maria… Trzeba zadzwonić po milicję chyba?
 
Mama nie zadzwoniła, ale przyjechał zielony uaz. Inni żołnierze wsadzili pijanych wopistów do samochodu, jeden odjechał wueską. Od tamtej pory czerń kojarzyła mi się z czymś dziwnym albo powodującym, że ludzie dziwnie się zachowują. Jedni głupną, a drudzy – tak jak brat Kasi – mają więcej mocy. 
 
Oprócz cieni, czarnych wuesek i wołg był też czarny Diabeł. Był zupełnie inny od Diabła myjącego twarz wódką. Mógł, ale nie musiał być ubrany na czarno. Wystarczyło, że miał czarne brwi i czarne oczy. Czerń wylewała się z niego tak jak światło z reflektorów. Takim Diabłem był Pan Małyszek. Był nim też tata chłopca z czeskiego filmu o wesołym diable. Nie sam wesoły diabeł. Wesoły diabeł nie był dla mnie żadną postacią, choć w filmie wyglądał jak czarne yeti. Miał trójzęba z jednym zębem zgiętym w pół. Widły odwracały od diabła uwagę. Był przez to jakby samym cieniem w lesie, w którym mieszkał chłopiec z tatą. Cień przychodził i odchodził. Cień stał się esencją diabła. Nie herbatą, ale esencją herbaty. Postaci Diabła kojarzyły mi się dwuznacznie.
 
Był Diabeł głupek – pijak, lecz był też Diabeł mądry, ładny i miły, lecz tajemniczy. Diabeł był bardzo ciekawy. Powodował ciarki na plecach, poruszał coś i zmieniał. Diabeł po czasie stał się samą esencją, po którą zacząłem chadzać do lasu, aby usyskać leśną moc, taką jak mama po pomarańczy.
 
– Mamo, a prawda, że Diabeł jest dobry?
 
– Baaaartosz!…
       

 

(martolea)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code