Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina?

Normal
0

21

false
false
false

PL
X-NONE
X-NONE

/* Style Definitions */
table.MsoNormalTable
{mso-style-name:Standardowy;
mso-tstyle-rowband-size:0;
mso-tstyle-colband-size:0;
mso-style-noshow:yes;
mso-style-priority:99;
mso-style-qformat:yes;
mso-style-parent:””;
mso-padding-alt:0cm 5.4pt 0cm 5.4pt;
mso-para-margin-top:0cm;
mso-para-margin-right:0cm;
mso-para-margin-bottom:10.0pt;
mso-para-margin-left:0cm;
line-height:115%;
mso-pagination:widow-orphan;
font-size:11.0pt;
font-family:”Calibri”,”sans-serif”;
mso-ascii-font-family:Calibri;
mso-ascii-theme-font:minor-latin;
mso-fareast-font-family:”Times New Roman”;
mso-fareast-theme-font:minor-fareast;
mso-hansi-font-family:Calibri;
mso-hansi-theme-font:minor-latin;}

Dużo ostatnio zastanawiałem się nad kolektywizmem. Nad tym, jak bardzo go nienawidzę i jak zaskakująco bardzo brakowało mi go i nadal brakuje. Z perspektywy kanadyjskiej Polska to kraj totalnego kolektywizmu. Jest on tam obecny na każdym poziomie – w przestrzeni rodzinnej, przyjacielskiej, zawodowej, obywatelskiej.

Zacznijmy od jego wydania rodzinnego. Struktura jest prosta – nauka, narzeczona, narzeczony, praca, małżeństwo, dzieci plus rodzinne spotkania. To tak najogólniej. Jakiekolwiek odstąpienie chociażby od jednej z powyższych wraz z kolejnością ich wstępowania wprowadza konsternację. Receptą jest przemilczenie. Popularyzowanie złamanej zasady stosuje się tylko w sytuacji wzmocnienia własnej pozycji, podkreślenia swoich kolektywistycznych zalet. Tak jak to czynił podczas kampanii wyborczej obecny Prezydent Polski. Na każdym kroku powtarzał, że jako głowa rodziny ma większe predyspozycje do wykonywania roli głowy Państwa. Szydził w ten sposób z wyboru życiowego Jarosława Kaczyńskiego – z kolektywistycznym poklaskiem.

Mi też nie było łatwo przełamać się przez ulepiony z polskiej gliny rodzinny czop. Chyba nadal nie czuję się do końca dobrze w mojej rodzinie – i to raczej mój problem, bo zdaje się, że oni ze mną czują się świetnie. Tylko, że ja mam ten kolektywistyczny wyrzut sumienia, a oni mimo wszystko swoją kolektywistyczną rzeczywistość, którą ja od czasu do czasu naginam. Uczymy się siebie nawzajem – staramy się być otwarci do siebie, wspieramy się, kontaktujemy się, mamy ciekawe rozmowy, ale zawsze coś wisi w powietrzu – może zbyt dużo wymagam. Planując swój pobyt w Polsce ponad połowę czasu poświęcę na podróże rodzinne. Z tych 20 dni pobytu nie licząc przelotu do Europy  – około 4 spędzę w samolocie, autobusie, pociągu, w dworcowych i lotniskowych kolejkach i poczekalniach. Tu w Montrealu mam od nich wszystkich święty spokój, ale też bardzo mi ich wszystkich brakuje. Żałuję codziennie, że nie widzę dorastających dzieci, siwiejących włosów, boję się, że nie będę miał okazji się pożegnać. Od czasu do czasu zastanawiam się z Sergio przy kolacji co będzie z rodzicami, jak to wszystko pogodzić, odległość, czas, naszą niezależność, ich potrzeby i możliwości.

Praca. Jak ja nie znosiłem tej polskiej wszędobylskiej wścibskości. Tego zaglądania w moją robotę. Tego spoglądania na zegarek po mojej godzinnej przerwie na lunch. Tych pytań: czy już, na kiedy, co jeszcze, jak idzie. Nawet jak miałem własną samodzielną robotę zawsze był ktoś z boku, kto chciał wiedzieć, spojrzeć, pomóc, być. W Montrealu, jako wolontariusz dostałem po prostu informację czym się tutaj zajmujemy i to wszystko. To jaką rolę zajmę w zespole miało wyniknąć z moich własnych predyspozycji, określonych przeze mnie. Żadnych pytań z zewnątrz. Jeśli chciałem sam o coś zapytać – zawsze mogłem. Tylko, że musiałbym pytać non-stop. O streszczenie spotkania, którego w połowie nie zrozumiałem, o rozwinięcie kontekstu zadania, jak działa to urządzenie, dlaczego robimy to w ten sposób. Głupio mi było pytać o wszystko. Nie pytasz znaczy jest ok – widocznie nadajesz się tylko do noszenia walizek – nikt nie będzie wymagał więcej. Zatęskniłem za tym cholernym wszędobylstwem z polskiego podwórka.

Znajomi – nie powiem, moja warszawska drużyna to w większości ludzie z bardzo indywidualistycznym zapędem. Nie ma to tamto. Jednakże pewne podstawowe niewidoczne zasady kolektywizmu funkcjonowały. Przykładowo – mój przyjaciel czy przyjaciółka „nie mógł/mogła” przyjaźnić się z osobami, których nie akceptowałem. To była raczej nie pisana zasada – taka, którą wszyscy uznawali za naturalną. Mącenie relacyjne było dyskutowane zawiłymi zdaniami – nigdy wprost – i ostatecznie znajomy/znajoma albo ukrywał/ukrywała taką „nieakceptowaną” znajomość albo z niej rezygnował/rezygnowała. Nie do pomyślenia było pominięcie kogoś podczas okolicznościowego spotykania z danej grupy znajomych. Jak się zaprasza na imprezę to wszystkich – nawet jak to mi nie do końca pasuje. W Montrealu, jakoś daję sobie radę z tą rozsypką znajomościową. Mamy tutaj wiele znajomych, przyjaźnie wypracowujemy i idzie to powolutku. Budujemy je na nowych zasadach – bez kolektywistycznego obrządku. Z jednym wyjątkiem. Jeśli nie zostajemy zaproszeni na jakieś party, lub nasze zaproszenie nie zostaje przyjęte i dotyczy to osób z kręgu słowiańskiej kultury – wskakują wypracowane w Polsce wnioski i interpretacje. 

To tylko kilka takich najbardziej oczywistych przykładów. Obie te kultury są po prostu inne. W Polsce żyje się we wspólnocie, w której często jednak jest się samemu. Każdy z nas jest w jakiś sposób specyficzny – ale rzadko w Polsce jest przestrzeń, aby można było się tym podzielić. Tutaj z założenia człowiek jest sam ze sobą. Może realizować się w taki sposób, jaki mu odpowiada. Sam wie co jest dla niego najlepsze. Jak znajdzie ludzi, którzy będą podzielać jego zdanie – generalnie może liczyć na ich wsparcie. Jeśli nie – po nim.

 

Komentarze

  1. lucja

    Tomku, tak ze smutkiem czyta

    Tomku, tak ze smutkiem czyta się Twój post. A ja trochę też z przymrużeniem oka, bo miałam podobne refleksje gdy porównywałam kulutrę życia codziennego w Polsce i Azji… Tam jest pełen kolektywizm, choć i to się zmienia w stronę zachodniej indywidualizacji. W Montrealu mieszka się cudownie, pamiętam. Zazdroszczę troszeczkę. Montreal ma swój specyficzny klimat, trochę go jakoś odnalazłam w KL (Kuala Lumpur, Malezja), w czasie wakacji.

     
    Odpowiedz
  2. rzusto

    Lucjo,
    rzeczywiście nasz

    Lucjo,

    rzeczywiście nasz polski kolektywizm w porównaniu z tym azjatyckim to nic takiego. Nigdy nie byłem w Azji (wybieram się), ale z różnych prywatnych kontekstów domyślam się tego. W Koreii np. mój przyjaciel nigdy nie mógł zjeść lunchu sam, nawet jak miał taką ochotę – nikt tego nie rozumiał. Każda rzeczywistość jest smutna czasami – Montreal też nie jest zawsze wesoły 🙂 zwłaszcza jak się wyrosło w Polsce i na odwrót. Zazdroszczę podróży.

     
    Odpowiedz
  3. lucja

     podróże kształcą ….

     podróże kształcą …. kiedyś poszłam w HCMC (Saigon) do fryzjera, by odświeżyć kolor włosów i … nie było, więc kierowani gościnnością gospodarze zaproponowali mi darmowy masaż głowy i rąk. Po ok. pół godziny dowiedziałam się, że niestety blondu nie mają, ale za to mają kolor czarny. I nie był to żart. Zaoferowali to, co mieli. Jakoś udało mi się wybrnąć z sytuacji, która wtedy zabawna mi się nie wydawała. Ale teraz już tak . Pozdrawiam serdecznie

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code