Adwent Wiecznego Tułacza.

 Od lat najgłębiej w trakcie Adwentu przemawia do mnie postać Ahaswera, Żyda wiecznego tułacza. Mógłbym powiedzieć, że w ciągu tych tysięcy dni poszukiwań przed moimi oczami przesunęła się cała wieczność. Byłem w miejscach, które odwiedził Bułhakowa Behemot. Byłem tam, gdzie duchem swoim obecny był Goethe wraz z jego faustycznymi prowokacjami. Widziałem wszystkie symbole zawarte w adekwatnym sobie czasowym kontekście. Od Zaratustry, poprzez Ahura Mazdę i Angra Mainju włóczyłem się po świecie, proponowaną przez nowotestamentowego afirmację materii w mistycznym świetle porównując z podejrzanie meontyczną Pustką wskazywaną przez podobnego Chrystusowi Bodhisattwę. Zastanawiałem się nad rozpustnym i okrutnym aktem wniesienia głowy Jana Chrzciciela. W końcu dotarłem do korzeni, od których odszedłem, przekonany o bezsilności paradygmatu Boga i wyczerpaniu się struktury chrześcijańskich memów. Powrót nie był jednak zwrotem o sto osiemdziesiąt stopni; obróciłem się o stopni pełne koło, a właściwie kolejne stadium spirali walki z Bogiem. Dzięki przegranym przez siebie potyczkom z niezrozumiałym przeze mnie absurdem nabrałem jednak sił, choć wzrok mój opustoszał i zapadł się, kiedy wypełniła go spiżowa patyna życia – jakże przeciwstawna światłu wiary – tej Bożej łaski, którą wbrew usilnym modłom ów litościwy na mnie nie nasłał. Adwent to również dla mnie czas refleksji – odwiecznych paulińskich ciemności, z których jednak nie zbudziło się i nie zbudzi już światło uśmierconego na moich oczach Boga. Nie wierzę. Nie jestem podatny na sugestię najbardziej nawet gorliwych mistyków, a język teologii łamie się na tautologiach, wobec których bezsilność okazuje nawet zwinięty już, bezowocny dyskurs filozofii.

Próbując – czasem z patosem, innym razem z pokorą miłości wzruszającą się nad bezsilnością ckliwych chochołów czczonych w pogańskich wciąż świątyniach – nawrócić się, modląc się o łaskę, nie nabrałem w usta wody ze źródła wiary. Język mój rozdwoimł się, zaostrzył. Jest językiem lucyferycznym, zbuntowanym dla samej zasady różnicy pomiędzy wyniosłym, Boskim majestatem i skończonym, cielesnym zwierzęciem, jakim jestem. Niczym zmęczone, stare dziecko, zacząłem burzyć babki z piasku, wszelkie mentalne konstrukcje, do jakich przywiodła mnie moja gorliwa niewiara. Zniszczyłem wszystkie wartości, wcielając w swoje życie niewczesność Nietzschego z mocą przewyższającą wiarę w Boga w sposób niewyobrażalnie bardziej rozległy – tym bardziej, z im większą tajemnicą śmierci Boga, bardziej nawet niż z tajemnicą Jego istnienia niewyrażalną. Nie wierzę w Boga. Nie potrafię zrozumieć swoich własnych poszukiwań, tej niepotrzebnie metafizycznej Idei Fixe, obciążającej połączenia neuronalne mojego materialnego i bezdusznego mózgu w sposób, którego sobie nie życzę, traktując swoją wiarę-niewiarę jako zbędny wirus zakłócający przepływ impulsów zwierzęcych, służących wyłącznie przetrwaniu w świecie brutalnie odczarowanym, acz na nowo zachwycającym w swoim braku uzasadnienia, w bez-gruntowności, w otchłanności. Bóg jest moim wrogiem, z którym toczę walkę dlatego, że sam stałem się wrogim Jemu istnieniem. Jak Ahaswer, Żyd wieczny tułacz.   

W powieści Jeana d’Ormessona wędrowiec Ahaswer z nudą i żałobą – niczym Lucyfer Micińskiego – wędruje przez dzieje Ziemian. Świadek historii, cyklicznej powtarzalności, tautycznej skończoności i ułomności obnażanej na każdym kroku. Ahaswer Para Lagerkvista w końcu umiera. Jego opustoszałe jeszcze za żywota oczodoły zwrócone były nienawistnie w stronę antytezy miłosierdzia, wciąż paradoksalnie Starotestamentowego Jezusa, który – przypomnijmy – za to, iż na mocy przesądu, wedle którego zmierzający na Golgotę łotr sprowadzał nieszczęścia na domostwo, o którego płot się oprze, ów bogobojny Żyd odpędził nieznanego mu Bogoczłowieka, skazał Ahaswera na tułaczkę zakończoną łaskawym uśmierceniem przez mściwego okrutnika, wykańczająco nieobecnego i zobojętniałego, torturującego człowieka "łajnem istnienia" jak onegdaj napisał Ks. Tischner o rzeczywistości wymykającej się Boskiemu uświęceniu. Całe łajno materialnego istnienia stało się łajnem wyłącznie dlatego, że Bóg swoją wieczną i okrutną nieobecnością był niczym mrzonka wieczności, w stosunku do której cykliczność ziemskiej czasowości została zdeprecjonowana jako pogańska i podksiężycowa, godna pogardy.
 
Wieczność Boska, przyłożona do wieczności, na którą skazał Jezus Ahaswera, wzbudziła u Wędrowcy niechęć głębszą od tej powtarzającej się w kółko skończoności, robaczywych, ludzkich losów wraz z ich wojnami, rozlewem krwi, głupotą – nieskończonym morzem głupoty i nikczemności. W sercu zamiast miłości rozgorzała wpierw nienawiść, pełna resentymentu zawiść w stosunku do osób uświęconych łaską wiary. Nie zrozumiałem ani jednego słowa wierzących. Walczyłem. Walczyłem. Walczyłem. Poddałem się. Przegrałem. A jednak choć z tych dziwnych, paulińskich ciemności nie wybłysnęło żadne światło wiary, a życie moje stało się dowodem na nieistnienie Boga, wpadłem po czasie na pomysł, aby spojrzeć gdzieś indziej. W morowym powietrzu zawiesistym od pyłu upadających konstrukcji widniały wpierw tylko połamane krzyże dachów kościołów, które spaliłem. Z rozpaczy wojny, z beznadziejności Boga, którego zasztyletowałem wbijając nóż niewiary w swoje własne serce wypłynął wpierw niewyraźny kształt. Musiałem otrzepać się z pyłu, w który upadłem, aby kształt ów wydobyć.
 
Spojrzałem w lustro. Wziąłem prysznic – katharsis. Zdjąłem okulary filisterskich abstraktów. Wzrok mój, choć zmęczony i pusty jak oczy Ahaswera, ma w sobie czarną głębię. Niewyrażalną i apofatyczną, być może mistyczną głębię, dla której określenia brakuje słów. Czy pustka może być pełnią i głębią? Spjrzałem na swoje coraz bardziej muskularne ciało, na szczupłą, lecz coraz bardziej mocną sylwetkę. Oto jest nagie, żylaste ciało. Oto mięso, krew i kości. Oto śmiertelne zwierzę, niewiele różniące się od pozostałych zwierząt. Jestem mały i skończony, nikczemny, głupi i bezsilny. Jestem bezwartościowym płachciem skóry i flaków pośród kuriozalnego absurdu kosmicznej, martwej przestrzeni. W bezbożnym świecie obdartym ze złudzeń, pośród okrutnej, zimnej i nie stworzonej dla uprzyjemnienia człowiekowi życia przyrody, w okrutnej pustce egzystencjalnego bólu, że oto nic więcej poza owym ciałem nic już mi nie pozostało, zwyciężyłem. Powstałem z pyłu. Otrzepałem się. Spojrzałem na siebie. Pozostała mi tylko akceptacja, jakaś forma miłości.
 
Powinnaś, moja Boska metaforo, nazwać moje zwycięstwo wiarą, a ową niewyrażalną miłość do każdej żyjącej istoty, samą sobą – Bogiem. Byłaby to jedna z najbardziej mistycznych intuicji świata, wciąż niewczesnych, wciąż niezrozumiałych, ale takich, które po ich zapisaniu odkryją niegdyś własną światłość. Pozostaję jednak dłużny słowom w ich najbardziej pierwotnym znaczeniu. Ten dotychczasowy Bóg, rozumiany tak jak rozumiany jest teraz, jest martwy. Mój Nietzsche, miałeś rację, że my, filozofowie, zabiliśmy go, tracąc wiarę na rzecz intelektualnych roszad; Chrześcijanie wciąż uśmiercają Ciebie, pisząc o Tobie, filozofując, próbując rozwikłać. Bóg dziecinnej, naiwnej wiary odchodzi w niepamięć, ponieważ wiara przestała być wiarą i straciła swój blask. Teraz już nikt nie uratuje Boga. Najbardziej światły kapłan, najmądrzejszy mędrzec. Parafrazując Heideggera, który za Holderlinem stwierdził, że tylko jakiś Bóg jest w stanie nas uratować – tylko Bóg jest w stanie uratować samego siebie przed upadkiem, który rozegrał się w moich – naszych oczach. Oczach Ahaswera – Żyda wiecznego tułacza. 
 
 
http://www.youtube.com/watch?v=9FBSBHMF0yM
 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code