Wiadomości KAI

W Bieszczadach

Spread the love

ROZMOWA KAI

W Bieszczadach na co dzień żyjemy w ekumenii

Z ks. Andrzejem Żurawiem, proboszczem greckokatolickiej parafii w Komańczy rozmawiała Jolanta Roman-Stefanowska

Za rok odbędą się w Krakowie Światowe Dni Młodzieży. Na spotkanie z Papieżem już zgłaszają się młodzi ludzie z całego świata. Młodzież greckokatolicka także się wybiera?

– Oczywiście. Z samej tylko Komańczy i Rzepedzi mamy już chętnych na przynajmniej jeden autokar. A będzie jeszcze więcej. Przygotowujemy się do tego wydarzenia od kilku miesięcy. Mamy swojego koordynatora, księdza Grzegorza Nazara z Gorlic. On organizuje wyjazd młodzieży greckokatolickiej, łemkowskiej z całego kraju, bo przecież ta młodzież mieszka nie tylko w Bieszczadach. Będzie nas dużo, będziemy widoczni, chcemy ubrać specjalne koszulki, chcemy zamanifestować naszą wiarę i cieszyć się razem ze wszystkimi.

Z jakimi oczekiwaniami jedziecie na spotkanie z Franciszkiem?

– Franciszek nas zaprasza, to jedziemy do Niego. Żartujemy sobie, że już bliżej do nas raczej nie przyjedzie. Młodzież nie może się doczekać. Im potrzebny jest taki widoczny znak, żywe słowo. Ojciec Święty, którego zobaczą i usłyszą, będzie takim właśnie znakiem. Oni bardzo szukają takiego kontaktu, chcą, żeby Papież powiedział coś specjalnie do nich. Chcą poczuć się w tej wielkiej wspólnocie, bo przecież są jej częścią. Częścią tego samego Kościoła. Ale chcą też pokazać swoją odrębność, z której są dumni, bo to korzenie i wielopokoleniowa tradycja.

Katolicy obrządku wschodniego nie mieli po wojnie łatwego życia: były przesiedlenia w ramach Akcji „Wisła” i kolejne fale emigracji nawet za ocean… Ale wiara pozwoliła im przetrwać.

– To silni ludzie, bardzo pobożni. Tak – wiara dała im siłę. Ale i ci, którzy wyjechali, wracają. Ja to obserwuję każdego dnia. Wracają na chwilę, na wakacje, ale wracają też na starość. Takich przykładów jest wiele. Moi dziadkowie zostali wywiezieni w Akcji „Wisła” do Legnicy. Ułożyli sobie tam życie, pracowali, dzieci się urodziły. Jednak każda sekunda ich życia była przesiąknięta tęsknotą i marzeniem, by wrócić. I wrócili. A dziś również i ja – ich wnuk – jestem tu i służę tej społeczności.

Ale są i tacy, którzy nigdy już tutaj nie przyjechali, bo serce bolało. Przyjechały za to ich dzieci lub wnuki. Spotykam ich, przychodzą, robią fotografie dla dziadków, pytają, idą śladami swoich przodków. I choćby przyjechali z daleka, nawet z Ameryki, to – widzę to w ich oczach – odkrywają, że tu jest ich dom, te połoniny. Tu się dobrze czują.

Są zainteresowani miejscem pochodzenia rodziców i dziadków?

– Bardzo. Organizujemy takie trochę religijne obozy. Wędrujemy po górach, pokazujemy cerkiewki. Widzę, że budzi się w nich ten bieszczadzki duch. Nawet jak mało wiedzą, bo tylko z opowiadań. Ale bywa, że dziadkowie nie mówili, bo przeżywali wygnanie, bo bali się ujawniać, by za komuny nie mieć kłopotów. A my tu w Bieszczadach czekamy, serdecznie ugościmy. I wystarczy wejść do każdego domu w Komańczy. Nieważne, czy to dom łemkowski, katolicki, czy prawosławny. My tu w ekumenii żyjemy każdego dnia. I to nie jest jakieś udawane.

Przeciętny Polak ma nieco inne wyobrażenie o tych wzajemnych relacjach. To historyczna zaszłość. I efekt komunistycznej propagandy, by ludzi nastawić do siebie wrogo.

– Ma pani rację. I ja widzę to zdziwienie, gdy na przykład przyjeżdżają wycieczki do klasztoru Sióstr Nazaretanek w Komańczy, gdzie internowany był prymas Wyszyński. Potem przyjeżdżają do mnie. Są zaskoczeni, że my żyjemy w przyjaźni. A ta symbioza jest wielka. Nigdy tu nie było podziałów na Łemków, katolików, prawosławnych. Odwiedzamy się w święta, które przecież obchodzone są w innych terminach. Jest bardzo wiele mieszanych małżeństw. Taka jest niepisana zasada, że jak pierwszy umrze małżonek, który był Łemkiem, to jest pochowany na greckokatolickim cmentarzu, a żona jest potem chowana obok niego. Jak pierwszy katolik umrze, to Łemko na katolickim cmentarzu jest grzebany.

Ale są i tacy, którzy choć życie spędzili z dala od Bieszczad, tutaj właśnie chcą spoczywać.

– Mamy w roku kilka takich przypadków. Pamiętam, jak w Kanadzie umarł dawny mieszkaniec Jawornika, niedaleko Komańczy. To moja parafia. Wieś już nie istnieje, droga zarosła bieszczadzkim lasem, dojść jest trudno, a co dopiero dojechać. Ale tutejsi ludzie wiedzą, że ostatnią wolę spełnić trzeba, więc się we wsi gromadzą, biorą traktor – taki do pracy w lesie – i się przedzieramy te parę kilometrów w góry, na jawornicki cmentarz. Wiosną i latem jest łatwiej. Ale zimą przez śnieg w lesie to prawdziwa mordęga, żeby trumnę dowieźć. Jednak zawsze dajemy radę.

Na ten cmentarz idziemy też się modlić parę razy w roku. Na przykład w Wielkanoc, żeby zmarłym powiedzieć: Chrystus zmartwychwstał. Zawsze tam modlimy się za żyjących gdzieś w świecie mieszkańców tej nieistniejącej, wysiedlonej wioski. Modlimy się za tych, których groby są z dala od Bieszczad, i tych, którzy tu leżą. Dbamy o ten cmentarz. I cerkiewkę tam małą ludzie wybudowali. Na ramionach deski i blachę nosili i wybudowali.

A dawne cerkwie? W jakim są stanie?

– Cerkwie, które przeszły po wojnie na obrządek łaciński, bo grekokatolicy zostali wysiedleni, są ładnie odremontowane. W poszanowaniu tradycji. Wierni bez względu na obrządek składają się na to i oczywiście odbudowuje państwo. Przyjedźcie, zobaczcie. To nasze wspólne dobro i cieszymy się, gdy ludzie chcą je oglądać.

W utrzymaniu cerkwi wspiera nas Ministerstwo Kultury, dobrze współpracujemy z konserwatorami. Piszemy projekty, udaje nam się uzyskiwać środki. Teraz remontujemy polichromię w Rzepedzi. Zajedźcie tam, zobaczcie. Przekonajcie się, jakim dobrem jest ta nasza różnorodność. I zobaczcie naszą silną wiarę, która pozwoliła nam przetrwać. I jeszcze jedno: tak jak wy jesteśmy obywatelami najjaśniejszej Rzeczpospolitej…

Z ks. Andrzejem Żurawiem, proboszczem greckokatolickiej parafii w Komańczy rozmawiała Jolanta Roman-Stefanowska

Tekst pochodzi z Wiadomości KAI

Zaprenumeruj ekai-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code