"Zeszyty Karmelitańskie"

Jak być tym, kim chce się być

Spread the love

Jak być tym, kim chce się być

Marta

Nieodebrane połączenie w aparacie telefonicznym. Pozostawiona wiadomość tekstowa napełniła mnie radością. Uwielbiam codzienne powroty mojego męża z pracy. Jedna z najpiękniejszych dla mnie chwil to ta, w której mogę wtulić się w kochające mnie ramiona. Przez uchylone drzwi dziecięcego pokoju nasycam się cudnym widokiem naszej córeczki. Pięknie już śni. Kolejny dzień poznawania świata za nią.

To wszystko dzieje się naprawdę? Dziś? Teraz? Przecież niedawno to ja byłam małą dziewczynką bawiącą się godzinami swoimi ulubionymi lalkami. To było jak wczoraj, gdy pełna ekscytacji siedziałam na kolanach Świętego Mikołaja odwiedzającego moje przedszkole.

Wiele razy jako dorosła kobieta pytam się siebie o tę małą dziewczynkę, czasem szukam jej w sobie i pragnę ją przytulić. Wiem i czuję, że wiele z tej malutkiej istotki żyje do dziś we mnie. Dziś trzeba mi zmierzać się z wszystkimi sytuacjami, które po drodze zdeformowały moje rozumienie świata, moje relacje z innymi, wreszcie moje rozumienie samej siebie.

Często zatrzymuję się nad lękiem, który uaktywnia się w momencie wyrażenia na rodzinnym forum własnego (tj. odmiennego) zdania. Zastanawiam się, skąd on we mnie? Może stąd, że nikt nigdy nie pytał się mnie o moje zdanie – odmienne zdanie. Nie dawano mi prawa, bym mogła je wypowiedzieć. Miało być tak, jak to odgórnie zostało ustalone. Bez kontrowersji z moimi odczuciami. Nie znałam słowa „nie”. „Nie, w ten sposób nie chcę chodzić ubrana”, „w tej sprawie mam zupełnie inne zdanie”, „mnie się nie podoba, gdy”…”.

Szybko uruchomił się we mnie schemat myślenia: jeśli innym coś się „podoba”, jest było oczywistym, iż „podoba się” i mnie – nawet jeśli nie zdążyłam się nad tym zastanowić. Po jakimś czasie zaczęłam odczuwać, jak bardzo się duszę, jak ścierają się we mnie moje pragnienia, moje potrzeby, moje stanowisko – z „rodzinnymi” oczekiwaniami.

Ale… ten paraliżujący nade wszystko lęk. Przed czym? Że zostanę odrzucona, przecież gdy ma się inne zdanie jest to równoznaczne z dyskwalifikacją z jednomyślnie działającego zespołu. Zespołu funkcjonującego według ściśle utkanego schematu, który zwie się: dostosowanie, nie wychylanie się, reagowanie w jeden możliwy sposób – by nie dotknąć innych, by „wstrzelić się” w oczekiwania i przekonania innych.

„I przecież ja tak bardzo zranię najbliższych odrzucając ich pogląd, nie spełniając ich oczekiwań względem mnie. Nie, nie mogę im tego zrobić, nie mogę zrobić bliskim mi osobom takiej przykrości! Zacisnę zęby, może skompromituję się przed innymi, uśmiechnę się, choć nie mam na to najmniejszej ochoty, bezmyślnie przytaknę, byleby tylko w pełni wyjść naprzeciw oczekiwaniom innych, byleby tylko nie być… sobą!”.

Działałam tak, by w żaden sposób nie urazić nader delikatnej konstrukcji. Na jej naruszenie, a często i zburzenie, nie trzeba było czekać zbyt długo. Wystarczyło wyrazić swoje niezadowolenie, swoje stanowisko, które nie było tożsame z ich stanowiskiem. Trawiące mnie poczucie winy nakazywało od razu odrzucić, tj. wyprzeć się tego, co przed chwilą się wypowiedziało. „Niech inni mnie ranią, najważniejsze bym to ja w najdrobniejszy nawet sposób nie uraziła drugiego”.

Relacja z Mężem – pierwsza w życiu, która dała mi pełne poczucie bezpieczeństwa – to dziś dla mnie życiodajna moc mobilizująca do poszukiwania mojego utraconego „ja”. Ta rodząca się we mnie siła – z dnia na dzień coraz większa – nakazuje mi poczynić rozrachunek ze strachem, nakazuje żyć wreszcie swoim życiem. Jasne artykułowanie swoich (tj. odmiennych) myśli, nazywanie ich i wypowiadanie przed drugą osobą to moje aktualne przekraczanie siebie, walka nowego człowieka ze starym. Stwarzanie własnych granic, poruszanie się na swoim terytorium czyni mnie osobą pewniejszą siebie. A co w tym wszystkim jest najważniejsze i najtrudniejsze równocześnie?

Fakt, iż stopniowo pozwalam sobie na rozluźnianie dotychczasowych „więzi”. Intencjonalnie pozwalam dokonywać rodzinie wyboru – czy „chcą” mnie taką jaką dziś się staję, czy też będą mną zdegustowani i w konsekwencji zostanę odrzucona z grona ich „wybrańców”. Żyjąca we mnie mała dziewczynka, kurczowo trzymająca się ręki swoich opiekunów, musi ustąpić miejsca osobie wolnej, nie uzależnionej od sposobu myślenia i przeżywania innych, osobie nie będącej odpowiedzialną za konkretne uczucia innych i będącą winną za ich powstawanie. Smakuję, jakie to wyzwalające, a nade wszystko oczyszczające.

„Przepraszam” – to Ty Mężu nauczyłeś mnie wypowiadać to słowo. W moim rodzinnym domu nie używano go. Złagodzeniem nieprzyjemnej ciszy po burzliwych chwilach było pytanie choćby o chęć wspólnego wypicia herbaty. Najbardziej skutecznym sposobem na zażegnanie wszelakich konfliktów i nieporozumień było jak najszybsze zapomnienie o nich. Jakiekolwiek stanięcie twarzą w twarz z problemem nie istniało.

Dziś trudno jest mi powiedzieć „przepraszam” osobie, która nigdy nie wypowiedziała tego słowa względem mnie. Każdorazowe „wyduszenie” go z siebie – mimo sporego trudu – kształtuje we mnie odpowiedzialność za swoje czyny, zachowania. Trzeba mi dziś często mówić „stop”, „dość” niewyjaśnionym sytuacjom, duszącym mnie i coraz bardziej zniekształcającym moją relację z drugim. Doświadczenie wewnętrznego oczyszczenia napełnia moje wnętrze szczerą radością.

Córeczko… jakże nie umiem opisać miłości, którą mam dla Ciebie. Ale dlaczego tak dziwnie nienaturalnie było mi (i wciąż jest!) wypowiedzieć na głos (tak, na głos!) to najprostsze i to najbardziej naturalne w świecie słowo „kocham, kocham cię…”. Może dlatego, że nigdy nie usłyszałam go od mojej mamy? Owszem, rozbrzmiewało ono w wielu sytuacjach w jakiś przedziwnie niewerbalny sposób. Ba! Na tyle dobitnie, iż mogłabym przysiąc, że tak właśnie jest: mama mnie kocha. Ale… nigdy, nigdy to słowo nie zostało wypowiedziane!…

Ja też wolałabym dziś wypowiedzieć je do swej córeczki w ten znany, wyuczony i bezpieczny mi dotychczas sposób; łatwiej przytulić, szepnąć najczulej jak to tylko możliwe, posłać pełen ciepła i miłości uśmiech. To przecież to samo…

Każdego dnia uczę się przekraczać w sobie tę nienaturalną granicę, której na imię… zażenowanie, wstyd. I obym żadnego dnia nie straciła na nie wypowiedzenie „kocham cię”. Do tej pory wiedziałam, że trzeba sobie solidnie zapracować na taką formę okazywania miłości. Dziś wiem, że kocha się osobę, nie zaś akceptuje się jedynie jej czynów… Odważne zmierzenie się ze wstydem prowadzi mnie do wolności. Za każde „kocham” jestem dziś szczególnie odpowiedzialna.

***

Czy odnalazłam swoje „ja”? Nie, z pewnością nie. Jeszcze nie. Jak długo będę go szukać? Zapewne tak długo, jak moje serce będzie wrażliwe na prawdę . Prawdę o sobie samej – czyli rzeczywistość, choć wciąż nie odgadnioną, z dnia na dzień coraz bardziej uchwytną. Rzeczywistość coraz bardziej m o j ą.

Marta

Tekst pochodzi z “Zeszytów Karmelitańskich” 2 numeru (59/2012)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code