Miesięcznik "Znak"

Ideały i twarde fakty demokracji

Spread the love

Ideały i twarde fakty demokracji

Tekst pochodzi z Miesięcznika "Znak"

Z Marcinem Królem rozmawiał Adam Puchejda

Demokracja od samego początku jest ideą zdumiewającą. Polega zaś na tym, że my jako lud, lud demokratyczny, sami bierzemy los w swoje ręce, sami chcemy o sobie decydować i czynimy to z pewnym upodobaniem. To najszczytniejsze powołanie człowieka!

Zdaniem Abrahama Lincolna demokracja to rządy ludu sprawowane przez lud i dla ludu. Czy ta definicja demokracji wciąż obowiązuje?

Nie ma co do tego wątpliwości. Demokracja to rządy ludu, czyli ogółu, rządy wszystkich. Oczywiście wszystkich uprawnionych, których skład zmieniał się na przestrzeni lat. Dziś obejmuje już wszystkie dorosłe osoby, bez względu na płeć czy kolor skóry.

Czy demokracja jako władza ludu nie jest jednak tylko metaforą władzy? Czy lud nie jest tu jedynie symbolem suwerena, który władzy nie sprawuje, a zaledwie przyzwala na jej sprawowanie komuś innemu?

Moim zdaniem bez rządów wszystkich demokracji w gruncie rzeczy nie ma. Powtórzę, warunkiem zaistnienia demokratycznej władzy są rządy ludu jako ogółu obywateli. Trzeba to traktować dosłownie, ale współcześnie oczywiście niezbędna jest reprezentacja ludu, co stwarza wiele problemów. Choć trzeba przyznać, że na świecie pojawiają się tendencje zmierzające w kierunku ograniczenia demokracji tak rozumianej, myślę tu o propozycjach np. Fareeda Zakarii, który za wzór podaje Singapur, zafascynowany jest też sukcesem Chin.

Filozofia polityki dopuszcza zatem, że lud pozostaje jedynie „w rezerwie”, jak twierdzi politolożka Margaret Canovan, a samą władzę sprawują wybrane elity?

To zawsze pytanie, co to znaczy, że rządzą elity, tzn., czy to opis stanu faktycznego czy też pewien filozoficzny postulat. Jeśli to pierwsze, to powiedziałbym, że rządy elit są czymś nieuchronnym, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie wszyscy mogą rządzić. Nie ma ustroju, który technicznie umożliwiałby rządy wszystkich, to niewykonalne, chociaż można sobie wyobrazić próby zwiększenia codziennego udziału obywateli w życiu publicznym. Takie próby są coraz częściej podejmowane. Jeśli natomiast mowa o postulacie rządów elit, to zupełnie inna historia, bo wówczas mamy do czynienia z elitaryzmem.

Mówiąc w znacznym uproszczeniu, demokracja to zawsze rządy pewnego rodzaju elit, pytanie tylko, co to za elity i czy są w jakiś sposób wybierane, kwalifikowane do rządzenia. Mało kto pamięta, że świetną ilustracją tego zagadnienia jest instytucja Kolegium Elektorów w Stanach Zjednoczonych. Ten dziwny system wyboru prezydenta, który przecież ciągle istnieje, dziś przypomina już jedynie swego rodzaju maszynkę do głosowania, powstał jednak z inicjatywy m.in. Madisona jako próba znalezienia przysłowiowych najlepszych. To udało się, powiedziałbym, tylko w pewnym stopniu, niezbyt wielkim, ale na początku rzeczywiście elektorzy byli wybierani jako stosunkowo najlepiej reprezentujący poglądy wyborców. Jednak rutyna i brak zainteresowania obywateli wzięły górę i teraz system ten działa tylko teoretycznie.

Z początku wydawało się też, że ci najlepsi będą rządzić w imieniu ogółu, ale szybko okazało się, że dbają jedynie o partykularne interesy. Według Josepha Schumpetera, twórcy realistycznej definicji demokracji, nie powinniśmy się jednak dziwić, jako że samo rządzenie sprowadza się do rywalizacji elit, myślących głównie o dobru elektoratów, które doprowadzą ich do władzy, a nie o dobru całej wspólnoty. Czy w ten sposób nie doprowadziliśmy do degeneracji samej idei rządów ludu?

Jestem przekonany, że sensowna rozmowa o demokracji i przede wszystkim sensowna wizja demokracji nie może sprowadzać się do oferty sprawnego zarządzania społeczeństwem. W demokracji, jak ją rozumiem, chodzi o coś zupełnie innego. Trzeba podkreślić, że demokracja od samego początku jest ideą zdumiewającą. Polega zaś na tym, że my jako lud, lud demokratyczny, sami bierzemy los w swoje ręce, sami chcemy o sobie decydować i czynimy to z pewnym upodobaniem. To najszczytniejsze powołanie człowieka! Oczywiście to wątpliwe, czy tak jest w praktyce, w życiu, ale tu chodzi o kierunek, czyli o pewne ogólne wytyczne, w którą stronę dążyć. W tym sensie demokracja to projekt bez precedensu, nadzwyczajny. Na marginesie, takie rozumienie demokracji nie ma nic wspólnego z demokracją ateńską, demokracja współczesna jest czymś zupełnie innym. To, co wiemy o demokracji ateńskiej z mowy Peryklesa, brzmi groźnie, występuje tam bowiem przymus uczestnictwa w życiu publicznym.

Spór o naturę demokracji toczy się zresztą od dawna. Obok poglądu, który nazwijmy tu filozoficznym, z ducha Rousseau, polegającego na tym, że społeczeństwo pragnie rządzić samo sobą, istnieje pogląd, reprezentowany m.in. przez Ágnes Heller, mówiący, że demokracja jest zaledwie pewnego rodzaju mechanizmem rządzenia i stabilizowania wspólnoty politycznej. Richard Rorty – inny reprezentant tej opcji – twierdził, że demokracja służy jedynie temu, by skutecznie zawierać kompromisy. Nawiasem mówiąc, gdyby nie ludzka słabość, to ostatnie stanowisko – jak sądzę – znalazłoby nawet pełniejsze ucieleśnienie w systemie oświeconego absolutyzmu.

Te dwa sposoby rozumienia demokracji to zatem w pewnym uproszczeniu albo metoda możliwie skutecznego unikania konfliktu, zwłaszcza wojny domowej, albo pewien filozoficzny i swoisty cel, polegający na realizacji bardzo szczególnego systemu politycznego. To są zupełnie dwie różne rzeczy i myślę, że warto je odróżniać, i to w sposób zupełnie zasadniczy.

Wydaje się jednak, że dziś ludzie bynajmniej nie interesują się sprawowaniem rządów, osiąganiem tego szlachetnego celu, o którym Pan mówi, a jedynie zaspokojeniem swoich prywatnych interesów, przyjmujących np. formę niczym nieograniczonej konsumpcji.

Demokracja zawsze będzie podszyta jakąś formą utylitaryzmu, tzn. dążenia do przyjemności i do dobrobytu. Nie ma w tym zresztą nic specjalnie złego, nie ma co ludzi potępiać z tego powodu. Według mnie odchodzi się natomiast od przekonania, że to konsumpcja jest największą przyjemnością. Chodzi mi o to, że przyjemności przyszłości, jeśli można tak powiedzieć, będą inne po prostu, nie mówię, że radykalnie odmienne, ale inne. Gdybym chciał to powiedzieć dobitnie, to posłużyłbym się lekturą, która jest tu niesłychanie cenna i nie dość jak myślę szanowana, a mianowicie Kulturą jako źródłem cierpień Freuda. Jeżeli czytamy Freuda dzisiaj, po 100 latach, to zgadzamy się, że zasada, którą ten pesymistycznie opisuje – że całe nasze życie spędzamy na próbach unikania cierpienia, a nie na dążeniu do przyjemności – ciągle funkcjonuje, choć cierpienia i przyjemności, jakich dziś doznajemy, są już zupełnie inne. To też przyczyna, dla której być może dojdzie do zmiany. Utylitaryzm jest przy tym wygodny dla rządzących, bo rządzonym nie chce się uczestniczyć w życiu publicznym.

Zatem wraz ze zmianą naszych potrzeb odrzucimy partykularne interesy i wrócimy do demokratycznego ideału, tego swoistego powołania człowieka?

Odpowiem nie wprost. Mówiliśmy już o tym, że według niektórych teoretyków demokracja jest pewnym mechanizmem organizacji wspólnoty politycznej. W gruncie rzeczy demokracja jest sposobem unikania konfliktów wewnętrznych, a przede wszystkim wojny domowej. Proszę jednak zwrócić uwagę na to, że filozofowie polityki, którzy rozpoczęli ten wątek rozważań, wśród nich najważniejszy jest zaś Hobbes, w ogóle nie myśleli o demokracji. Uważano po prostu, że tego rodzaju konflikt da się zażegnać bez jej wprowadzania.

I tu pojawia się drugi nurt, który przedstawia demokrację jako pewien bardzo ambitny plan. Sam zaliczam się do jego zwolenników. Dzieje się tu rzecz dość interesująca. Otóż od wielu lat współcześni filozofowie, od Schmitta przez Straussa, Oakeshotta, Sartoriego, aż po Manent, czytają tego samego odrzucającego demokrację Hobbesa i znajdują w nim wiele cennych także dla nas, demokratycznego ludu, idei. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że Hobbes podsunął nam rozwiązanie, które jest całkowicie sprzeczne z demokracją; mianowicie, zastanawiając się nad tym, jak utrzymać stan polityczny, czyli wewnętrzny spokój w reakcji na wojny religijne, zaproponował wprowadzenie pewnej formy władzy oświeconej i absolutnej zarazem, władzy pilnującej obywateli, tak by ci nie robili rzeczy nierozsądnych po prostu, zakazującej im np. niedotrzymywania umów. Obecnie odnajdujemy u niego jednak myśli, które mogą się nam przydać w pogłębieniu naszej refleksji o współczesnej demokracji. Chodzi mi tu przede wszystkim o szukanie nowych korzeni wzajemnych zobowiązań lub – by wyrazić się nieco bardziej ryzykownie – korzeni pewnych filozoficznych podstaw zasady solidarności społecznej, już nie całkiem pragmatycznych, jak do tej pory, ale zakładających, że świadczenie wzajemne jest zasadą życia społecznego, tzn. wszyscy rozumieją, że działanie zbiorowe przysparza wszystkim dodatkowych korzyści.

Innymi słowy, gdy dziś obserwujemy nawrót do koncepcji demokracji deliberatywnej, to czerpiemy właśnie z idei mówiącej, że wszyscy będziemy lepiej się wzajemnie rozumieli, że osiągniemy większą korzyść, jeśli zaczniemy ze sobą rozmawiać, że wówczas z tej rozmowy wyniknie jakiś skutek. Ten pogląd jest niesłychanie szlachetny, tkwi w nim tylko jeden problem, tj. kwestia ludzkiej racjonalności. Idea demokracji deliberatywnej i idea demokracji filozoficznej w ogóle, takiej jak ją sobie wyobrażał Rousseau w jednej z wersji, a w innej Hannah Arendt, są oparte na założeniu, że ludzie będą działali z pobudek racjonalnych, że są rozumni i że dobrze rozumieją interes własny i interes ogółu. No, to niestety nie jest pewne, to jest tylko założenie i nic więcej.

Zatem w filozoficznym ideale demokracji zawiera się także uzasadnienie jego sensowności? Choć żyjemy w demokracji elit, grup interesu i konsumpcjonizmu, to w pewnym momencie zrozumiemy, że bardziej się nam opłaca, by jednak wziąć udział w rządzeniu?

Tak, na przeszkodzie stoją tylko – jak moglibyśmy powiedzieć – siły nieracjonalne i brak wizji. Często dziś wyszydzany tekst Fukuyamy o końcu historii, w którym ten przepowiadał, że tendencje nacjonalistyczne i fundamentalizm religijny znikną, okazał się oczywiście nietrafny, niemniej wyliczał te elementy nieracjonalne, które uniemożliwiają nam zrealizowanie ideału demokracji. Fukuyama miał nadzieję, że uda się nam skasować te składniki naszego życia politycznego, które odsuwają nas od tego celu.

Kiedy dziś śledzimy to wszystko, co się dzieje w Polsce wokół katastrofy smoleńskiej, to sami rzeczywiście przyznajemy, że emocje biorą absolutnie górę nad jakimkolwiek racjonalizmem, ale czy to jest rzeczywiście tendencja, która dominuje na dłuższą metę? Myślę, że nie. Powstała tylko paradoksalna sytuacja, w której zwolennicy demokracji filozoficznej nawet jeżeli osiągają pewne sukcesy, boją się być potraktowani jako idealiści i wobec tego skrywają się za maską politycznego pragmatyzmu. To był casus de Gaulle’a, który doprowadził do ustabilizowania demokracji we Francji i zrobił to właśnie wbrew wielu emocjom. Nie przedstawiał tego jednak jako pewnej idealnej wizji, ale jako szereg pragmatycznych kroków.

Wizje idealistyczne są dziś niezwykle negatywnie traktowane, nie tylko przez opinię publiczną, ale przede wszystkim przez opinię intelektualną, ponieważ natychmiast są kojarzone z pojęciem ideologii i ze wszystkimi złymi rzeczami, które się z tym wiążą. Zupełnie niesłusznie, w moim przekonaniu, bo bez wizji nie ma czego wcielać w życie. Zatem ludzie głoszący zwycięstwo pragmatycznej demokracji, śmierć filozofii politycznej, śmierć filozofii w ogóle nie tylko się mylą, ale bardzo utrudniają formułowanie w demokratycznych kategoriach planów, które miałyby służyć – mówiąc dumnie – zmianie oblicza świata, a taka zmiana jest niezbędna, co wszyscy czujemy.

Niemniej wizja polityczna zwykle zakłada także emocje. Ciągle żyjemy w demokracjach narodowych, a te mobilizują obywateli przez odwołanie do grupowych namiętności, np. poczucia krzywdy, niesprawiedliwości, ale też dumy czy ambicji. Charles de Gaulle miał wizję wielkiej Francji, która staje się mocarstwem po przegranej wojnie, dziś próżno szukać podobnych przykładów.

Jest tak, bowiem politycy nie podejmują wielkich wyzwań i nie myślą w perspektywie wieloletniej.A wynika to z „menedżerskiego” charakteru polityki, której zupełnie brakuje wizji. Niektórzy uważają to za zaletę, bo wizje mogą być groźne, jednak brak wizji to w istocie brak demokracji, gdyż demokracja też jest wizją.

Kiedy jednak spojrzymy na historię polskiej demokracji, historię ostatnich 20 lat, i skonfrontujemy ją z tym, co powiedział Pan o demokracji filozoficznej, pojawia się od razu pytanie o metody, których należałoby użyć, by ta została zrealizowana.

Tu polska demokracja się różni, bo choć od pewnego, dość wczesnego, momentu rzeczywiście wystartowała z takim zamysłem filozoficznym, to niesłychanie szybko ten projekt został zarzucony na rzecz czystego pragmatyzmu. Innymi słowy, polska demokracja w zasadzie na samym początku przyjęła – dotyczy to zresztą większości demokracji postkomunistycznych – kierunek zaspokojenia pewnych oczekiwań, takich jak względnie znośny poziom życia społecznego, poziom dobrobytu. Oczywiście jest wiele wyjaśnień takiego stanu, choć nie wszystkie mogą satysfakcjonować. W Polsce była – jak się wydaje – pewna szansa postsolidarnościowa, którą celowo i świadomie moim zdaniem rozbito. Wałęsa rozwiązujący Komitety Obywatelskie i deklarujący wojnę na górze rozpoczął ten proces, choć nie chcę na niego zrzucać całej winy, ta ma charakter bardziej powszechny. Jedynym przywódcą politycznym we współczesnej historii Polski, który zachował tę wizję demokracji filozoficznej, o której mówię, był, jak mi się zdaje, Tadeusz Mazowiecki, ale nie zdążył wiele tu zdziałać.

Dlaczego jednak ten filozoficzny cel demokracji został w Polsce zarzucony?

Po prostu ten cel jest swoistym luksusem i może być realizowany w społeczeństwie, które ma jednak pewne podstawy dobrobytu. Myślę, że w Polsce wygrała trochę taka przyziemna walka o dostatek. Poza tym dominacja, przez siedem lat, władz postkomunistycznych, a i post-solidarnościowe rządy nie były dużo lepsze, do tego się przyczyniła. Myślę, że jedynym człowiekiem w Europie, który rzeczywiście chce inaczej myśleć o demokracji, choć myśli o niej zupełnie źle, bo tylko z punktu widzenia państwa, jest Victor Orban na Węgrzech. Problem w tym, że on nie zmierza w gruncie rzeczy do demokracji filozoficznej, ale do jakieś formy oświeconego absolutyzmu, wierząc w swoją inteligencję i inteligencję swoich współpracowników, ufając przy tym, że to właśnie oni zapewnią społeczeństwu węgierskiemu najlepsze warunki życia.

Wracając jednak do kwestii polskiej – ta polegała także – moim zdaniem – na pewnej sytuacji społecznej, tzn. na tym, że zmiana demokratyczna w Polsce, o czym mówiono już wielokrotnie, była związana ze zmianą społeczną, która polegała na uobywatelnieniu – wreszcie – olbrzymiej warstwy chłopskiej. Ona nie została nigdy włączona do społeczeństwa politycznego, nawet wojna tego nie zrobiła, a wtargnięcie tej wielkiej warstwy do życia publicznego musi mieć swoje konsekwencje. Z początku zawsze jest to warstwa silnie egoistyczna, nastawiona na awans własny, taka klasycznie nuworyszowska, tyle że we Francji nuworysze byli opisani przez Balzaka, a w Polsce nuworyszy mamy dziś. To powody, dla których bardzo trudno mówić w Polsce o demokracji w sensie filozoficznym.

Na ile jednak nowe ruchy społeczne, takie jak Ruch Oburzonych, a w Polsce ruchy feministyczne, ruchy protestu przeciw ACTA itp., tworzą nową uważną publiczność, jak powiedziałby Robert A. Dahl, na ile należący do nich ludzie mogą zrealizować ideał demokracji filozoficznej? Czy Pańskim zdaniem ta masa krytyczna powstaje?

Jeszcze nie powstaje, natomiast bardzo wiele już się zdarzyło, zapewne będą dalsze tego konsekwencje. Niestety, dziś nie potrafimy wiele na ten temat powiedzieć. To są objawy nowych zjawisk społecznych, które nie nabrały jeszcze potęgi, ale – jak to jest zwykle – myśl spóźnia się tu wobec rzeczywistości, ciągle odnosi się zjawiska nowe do tego, co stare, nie próbując znaleźć w nich elementu nowości. To jest niewątpliwie wpisane w naszą skłonność do myślenia, że nic tak naprawdę się nie stało. Z tym sobie poradzić jest strasznie trudno.

Ktoś mógłby jednak wyjść na forum i powiedzieć: król jest nagi – nasza demokracja całkiem odeszła od ideału.

Powiadam – tu niezbędne są próby z zakresu filozofii demokracji, pragmatyki demokracji, próby, które by odchodziły od pewnego stanu, jaki panował na Zachodzie w latach 70. XX w., stanu pewnego zadowolenia. Wtedy ukazywały się najważniejsze książki Dahla, które opisywały demokrację jako jakiś twór gotowy, wymagający oczywiście korekt, ale w gruncie rzeczy skończony, który daje się dobrze opisać. Pojawiło się wówczas przekonanie, że osiągnęliśmy pewien stan demokratyczny i niewiele więcej może się wydarzyć. Problem w tym, że kiedy przejrzymy warunki demokracji, o których on, ale też inni teoretycy wtedy mówili, warunki niezbędne do działania demokracji, to okaże się, że one już dzisiaj nie są spełniane, choćby niezbędna debata publiczna i niezbędne zróżnicowane stanowiska, żeby ludzie wiedzieli, między czym a czym decydują.

Zmianie uległa też sama – powiedziałbym – istota związku między demokracją a wolnym rynkiem – to kluczowa sprawa dla całej naszej rozmowy. Jeżeli się sądzi, że podstawą związku gospodarczego jest zasada wolnego rynku, co nawet potwierdził papież w Laborem exercens, i uważa się to za pewną zasadę polityczną stosowaną co najmniej od czasów Benjamina Constanta, to wówczas szanse demokracji filozoficznej będę nikłe. Trzeba dopiero – i obym był złym prorokiem – upadku konsumeryzmu nie na skutek tego, że namówi nas do tego Kościół czy ktokolwiek inny, ale upadku polegającego na tym, że nie będziemy mieli za co konsumować.

Dopiero wtedy – i tutaj przychylałbym się do zdania Martina Malii – jakaś forma rewolucji stanie się nieuchronna. Nie sądzę, by to miała być rewolucja społeczna podobna do rewolucji francuskiej, ciągle nam w oczach stoi ten jeden wzór, ale rewolucja jako pewna radykalna zmiana naszych wzorów zachowań. Prędzej czy później do tego dojdzie, już dziś pojawiają się np. myśliciele, którzy kwestionują ideę wzrostu gospodarczego. Moim zdaniem zakwestionowanie idei wzrostu byłoby fundamentalnym ciosem – być może zbawczym – dla współczesnej wizji życia politycznego.

MARCIN KRÓL – historyk idei, publicysta, profesor UW, wieloletni redaktor naczelny „Res Publiki”

Z Marcinem Królem rozmawiał Adam Puchejda

Tekst pochodzi z Miesięcznika "Znak"

Źródło: Miesięcznik „Znak”(Nr. 04. 2012)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code