Miesięcznik " W drodze"

Kiedy zostanę tatą

Spread the love

KIEDY ZOSTAŁEM TATĄ

Mateusz Matyszkowicz

Kiedyś nie chciałem być jak własny ojciec. Teraz, po jego śmierci, zastanawiam się, czy zdołam być chociaż trochę tak dobry jak on.

Kiedyś, kiedy byłem jeszcze bardzo młody, bez zarostu i obciążonej hipoteki, usłyszałem od pewnego ukochanego księdza: „Ja to cię widzę u benedyktynów. Z książką w ręku”. Postanowiłem się przeciw temu zbuntować. Dziś odkrywam, że jako ojciec rodziny mogę być trochę benedyktynem, dominikaninem, franciszkaninem i jeszcze tomistą. Jako ojciec rodziny mogę być wszystkim i każdym. Nawet kolejką elektryczną się mogę pobawić.

Na ławeczce

Jakiś czas potem szliśmy z żoną ulicą Gołębią w Krakowie, wciąż jeszcze studenckie małżeństwo, kilkumiesięczne, nadal bez obciążonej hipoteki. Jedliśmy często tylko fasolkę z puszki, żeby więcej pieniędzy zostało na książki. Prawie wszystko wydawaliśmy na książki.

W czasie tego spaceru po Gołębiej spotkaliśmy moją koleżankę z dawnych lat. „O, słyszałam, że się pobraliście” – krzyknęła na całą Gołębią i przyległe uliczki. „A dzidziuś gdzie?”. No właśnie, gdzie dzidziuś? Spojrzałem na żonę, na koleżankę, na chodnik. Pełny obrót głowy i skupienie uwagi. A tak, przecież nie mamy dzidziusia, przypomniałem sobie. „Wszyscy mówią, że wy tak przez dzidziusia” – mówi koleżanka i śmieje się, nie wierzy mi, nie daje wiary w brak dzidziusia.

Tłumaczę się więc, wiję, obracam w żart. Na nic. Ludowych przekonań nie zmienisz. A małżeństwem jak na nasze czasy byliśmy rzeczywiście młodym. Idziemy dalej.

Mamy zdjęcia z tej samej Gołębiej, zrobione chyba dwa lata po opisanym spotkaniu. Obok naszej ulubionej herbaciarni, tej którą zamknął kapitalizm i niemądra polityka miejska, więc obok tej herbaciarni stała ławeczka. I na tej ławeczce sadzaliśmy naszą córkę. Wciąż żyliśmy trochę po staremu. Chodziliśmy po kawiarniach i księgarniach, ale teraz już z tak zwanym dzidziusiem.

Ojciec odkrywa metafizykę

Dzidziuś przyszedł wtedy, kiedy miał przyjść. Bez planu, bez upartego podejmowania prób. Dokładnie wtedy, kiedy postanowiliśmy, że przestaniemy się przejmować planami i tym całym instrumentarium, w które wyposażono nas na rozmaitych kursach. Osoby bardziej natchnione nazywają to ufnością w Bożą wolę i boskim zamiarem względem człowieka.

Zapewne tak było. Ja jednak wolę napisać o błogosławionym uwolnieniu od tego przekleństwa, które wynaturza pożycie małżeńskie i zgodnie z którym można się cieszyć sobą i robić wszystko, by to szczęście nie materializowało się i nie ucieleśniało. Innymi słowy, by nie było płodne. Albo na odwrót. Kiedy tak zwane parcie na dziecko, pragnienie dziecka – jak to się teraz mówi – staje się tak silne, że całe małżeństwo podporządkowane zostaje technice upartego produkowania potomka.

Te dwie skrajności, dwa przekleństwa, utrudniają pierwsze do-świadczenie ojcostwa, o którym chciałbym napisać. To doświadczenie metafizyczności. Albo i metafizyki samej, najbardziej klasycznej, bez dziwaczności. Tej właśnie, która przed sądami orzekającymi stawia sądy egzystencjalne, a przed istotą kładzie istnienie.

Zatem pierwsze i chyba najważniejsze doświadczenie ojcostwa i macierzyństwa zawiera się w zdaniu „Ono jest”. Nasze dziec-ko, to wymieniane z imienia i nazwiska, istnieje. Trywialność tego zdania i doświadczenia, które się z nim wiąże, sprawia, że pomijamy je często w opisach tego, czym jest ojcostwo, a szkoda, bo z tego jednego doświadczenia można wyprowadzić wszystkie inne.

Moi filozoficzni oponenci, ci, którzy dają etyce prym przed metafizyką, powiedzą, że perspektywa metafizyczna – ta, która kładzie nacisk na samą wartość istnienia – nie jest najważniejsza. Że o wiele ważniejsza jest kwestia odpowiedzialności.

Decyzja o poczęciu dziecka – powiedzą – jest bardzo poważna, wymaga namysłu, rozmowy i rozumności. Nasza odpowiedzialność, ta pierwotna powinność człowieka względem bytu, zobowiązuje nas do poczynienia stosownych przygotowań, zapewnienia warunków materialnych, odbycia właściwych kursów, zapoznania się z technikami wychowawczymi.

Wreszcie, ci bardziej sentymentalni powiedzą, że odpowiedzialność jest czymś, co się czuje. Aby począć dziecko, należy czuć się wystarczająco odpowiedzialnym. (Tu następuje dziwne pomieszanie poczuwania się do odpowiedzialności z odczuwaniem odpowiedzialności – a przecież to nie jest to samo).

Dość tego, że w wyniku etycznego rygoru, tych wszystkich odpowiedzialności i odczuwania odpowiedzialności, człowiek siada na progu domu, patrzy żonie w oczy i mówi, że nie są jeszcze gotowi, że poczęcie teraz byłoby aktem nieodpowiedzialnego egoizmu, że winni są dziecku wspaniały świat, więc poczekają, aż ten lepszy świat nastanie i aż oni sami poczują gdzieś głęboko w środku, że wreszcie są odpowiedzialni.

Być może to szaleństwo z naszej strony i okrutna herezja, ale kierowało nami z żoną przekonanie zupełnie inne, a mianowicie, że nasze podstawowe zobowiązanie ma charakter metafizyczny, samo jest metafizycznym zobowiązaniem do tego tajemniczego udziału w dziele stworzenia, kiedy to człowiek sam nie stwarza, ale pozwala być jego narzędziem.

I że cała etyka, odpowiedzialność i poczuwanie się, że to wszystko rodzi się w odpowiedzi na byt już istniejący. Idzie więc za istnieniem i nigdy go nie wyprzedza. Początkiem nie jest zatem nasza myśl i pytanie, czy jesteśmy gotowi, ale wszystko zaczyna się dopiero, gdy nowe istnienie siedzi sobie na tej ławce przy ulicy Gołębiej w Krakowie i wymachuje nogami, a my zastanawiamy się, co robić dalej.

Tu jeszcze pewna uwaga dotycząca aktu stwarzania i twórczości, która ma przejawiać się w wydawaniu potomstwa na świat. To prawda, że w rodzeniu i wychowywaniu dzieci dajemy najlepszy i najwspanialszy upust naszym twórczym potrzebom, ale efektem wszystkich zabiegów nie jest coś, co możemy nazwać naszym dziełem. Jesteśmy jak artyści, którzy niby tworzą, ale tak naprawdę nic nowego nie wychodzi spod ich pędzla czy dłuta, żadne nowe dzieło. Efektem ich pracy twórczej nie są dzieła sztuki, ale kolejni artyści.

Tak to wyglądało tam, na ulicy Gołębiej, na ławeczce. Od tego czasu minęło kilka lat. Dziś pewnie nie zmieścilibyśmy się wszyscy razem na tak małej ławce. Zresztą do kawiarni chodzimy też nieco rzadziej i już nie w Krakowie. To, kim jesteśmy teraz – jako mąż i żona, ojciec i matka – ma źródło w takim siedzeniu na ławeczce i uświadamianiu sobie prawdy najprostszej i najważniejszej, czyli tej, że jesteśmy.
Tyle o metafizyce, czas na kulturę.

Nie chodzę na warsztaty

Powiadają niektórzy, że mamy w naszych czasach do czynie-nia z kryzysem ojcostwa, że jego pozycja jest zagrożona przez technikę, przemiany obyczajowe, obciążenie pracą itd. Mądry człowiek do takich spraw nie powinien przywiązywać ogromnej wagi. To, czy podołamy życiowemu wyzwaniu, zależy w dużej mierze od nas i wielkie narracje kulturowe nie powinny nas terroryzować.

Trudno wszelako od tych uwarunkowań uciec całkowicie. (Chociaż, owszem, mamy pewną pokusę, do której można przyznać się jedynie w tym nawiasie. A mianowicie myślimy czasem o kupieniu stu leśnych hektarów w Kanadzie i zamieszkaniu tam w drewnianej chacie. Póki tego nie zrealizowaliśmy, niech ta uwaga pozostanie w nawiasie).

Nasza kultura wymaga od ojców wszystkiego i niczego zarazem. Niczego, bo podobno wychowa-nie jest obowiązkiem, któremu może podołać sama kobieta i żadnego mężczyzny jej nie potrzeba. Wszystkiego zaś, bo kiedy ten ojciec jest, to wywiera się na nim ogromną presję, że powinien być bardziej niż to możliwe.

Dawna rodzina funkcjonowała z o wiele mniejszym udziałem ojca na co dzień. A przynajmniej w wielu epokach i wielu warstwach społecznych rodzinie wystarczały tylko te chwile, które ojciec spędzał w domu w przerwie między wojaczkami, wyprawami i pracą o wiele cięższą od tej, z którą mamy do czynienia w dzisiejszych korporacjach.

Rodziny funkcjonowały, były o wiele liczniejsze i nikt nie mówił o kryzysie ojcostwa, o wycofywaniu się i nieobecności taty ani o tym, że brak intensywnej więzi psychicznej między małżonkami doprowadził do jej rozkładu.

Wiele można oczywiście zwalić na rozpsychologizowanie naszych czasów, na tę przykrą skłonność do częstych autoanaliz i na oderwanie się świadomości od świata. Ale to będzie tylko część prawdy.

Niezależnie od tego, jak bardzo będziemy się starali ignorować współczesną kulturę i uodparniać dzieci na wpływ jej szkodliwych elementów, to i tak przyjdzie nam się zmierzyć z być może jej największym zaniedbaniem. Bo myślę, że to nie tyle domom i rodzinom brakuje ojca, ile kulturze. To przede wszystkim w kulturze jest mało ojca i to ona jest najbardziej osierocona. Przez to zadanie mężczyzny w rodzinie staje się tym ważniejsze. Musi on sobą wypełnić kulturowy brak.

Taki urok porzucenia kul-tury patriarchalnej. Jeśli kultura nie dostarcza wzorców i nie można z niej czerpać tożsamości seksualnej, to takie zadanie spada na ojca. Co złe, ma zawsze także dobre strony. Mamy, po pierwsze, za-danie godne mężczyzny, czyli szarpanie się ze światem. Po drugie, każde zmaganie – a więc także to – uszlachetnia. I wreszcie, jeśli mamy sami stać się wzorcami, to tym lepiej dla naszych dzieci, że otrzymają wzorzec może ułomny i pełny naszych osobistych niedoskonałości, za to żywy, kochający i na wyciągnięcie ręki.

Te słowa są oczywiście abstraktem i rzadko w ten sposób myślimy w naszym codziennym życiu. A to, co najbardziej odradzam, to przejęcie się nimi tak bardzo, że zapiszemy się natychmiast na 120 rozmaitych kursów i warsztatów (tak, warsztaty są teraz w modzie) – wszystkie pod jednym wezwaniem: jak być dobrym ojcem w tak trudnych czasach. Na takich warsztatach siedzielibyśmy w kółeczku i zwierzali się sobie, co przeczy ja-koś charakterowi mężczyzny.

Niektórzy w takich chwilach zwierzeń mają skłonność do płaczu. Inni wzdychają głośno. Dokonują autoanalizy. Czytają rozmaite książki. W tym czasie nasze dzieci wypatrują w oknie powrotu ojca z warsztatów.
Nasze ojcostwo w ogóle staje się jakoś w gombrowiczowskim sensie upupione, to znaczy wyuczane i pouczane – za mało twarde i uparte.

Ojcostwo to bowiem przede wszystkim nasza męskość, którą możemy dać światu nawet w chwilach rozdrażnienia, zdenerwowania, głupiego błądzenia. Ojcostwem jest to wszystko, co robimy jako mężczyźni, to wszystko, co kobieta zrobiłaby inaczej – ani lepiej, ani gorzej, po prostu inaczej.
Tyle o kulturze. Czas na praktykę.

Pora na elektryczną kolejkę

To dość przerażająca myśl: co o nas będą sądzić nasze dzieci za jakiś czas. Co z naszej męskości im pozostanie. Innymi słowy: czego je nauczymy i w jaki sposób pokażemy im świat – taki przetworzony przez nas, odzwierciedlony w naszych słowach i w działaniu.

Czy moje córki stwierdzą, że nie będą miały męża, bo mężczyzna to jedna wielka zaraza? Czy syn powie, że rodziny zakładać nie warto, bo skończy jak jego własny ojciec? Gdzieś w środku ufam, że będzie inaczej. Kiedyś nie chciałem być jak własny ojciec. Teraz, po jego śmierci, zastanawiam się, czy zdołam być chociaż trochę tak dobry jak on.

I wreszcie dylemat największy. Wiem, że nasze dzieci są nam dane jedynie na wychowanie, że mają własne światy i do własnych światów odejdą. Ile je nauczę, tyle nauczę, ale nie będą takie, jakbym chciał, bo nie są z plasteliny, nie są moimi dziełami sztuki. Coraz bardziej cieszę się z tego, że są takie, jakie są. Z drugiej strony denerwuje mnie, że inni próbują wchodzić w moje role, że wychowawcą staje się każdy, byle nie ojciec.

Pomimo swojej niechęci do teorii bycia ojcem i warsztatów, na których ćwiczy się, jak być ojcem, jestem głęboko przekonany do pewnych trwałych i niezbędnych elementów ojcostwa, a przynajmniej jego funkcji.
Jedną z najważniejszych funkcji jest rola nauczyciela. I jest to rola, przyznaję, którą nie lubię się dzielić. Zwłaszcza gdy widzę, jak inni chętnie po nią sięgają i postanawiają wychowywać moje własne dzieci. To ten moment, w którym ojciec stwierdza: wara od moich dzieci. Wydaje mi się, że miłość rodzicielska daje więcej wolności niż odgórny i nakazowy system wychowawczy, który serwuje nam chociażby nasz system oświaty.

Z tego buntu – buntu, który ma źródło także w moich młodzieńczych buntach przeciwko szkolnym Pimkom, noszeniu kap-ciuszków i wielkiej systemowej stymulacji, którą nazywa się edukacją publiczną – zrodziła się chęć podjęcia samodzielnego uczenia dzieci. Tak, jesteśmy z żoną tzw. homeschoolersami: dzieci nie posłaliśmy do szkoły świadomie i zgodnie z prawem. Nasze dzieci mają dwoje nauczycieli: matkę i ojca. Dzielimy się nie tyle przedmiotami, ile charakterem i osobowością.

Tak realizuję się jako ojciec. W zeszłym tygodniu czytaliśmy Odyseję i malowaliśmy na kolorowo drzewa w ogrodzie. W tym będziemy robić greckie maski. Pracuję dużo – jak większość współczesnych ojców – tym bardziej więc cenię czas, który mogę spędzać z dziećmi, i chciałbym go dobrze wykorzystać. Chociażby malując drzewa.

Marnowanie czasu

I tu kolejny punkt ojcostwa praktycznego, punkt głęboko chrześcijański. Jako ojcowie mamy szansę odkryć w sobie dziec-ko. Przebywając z dziećmi, sam czuję się dzieckiem, może tylko nieco wyższym i bardziej stanowczym. Ukrywam się z tym, bo dzieci chciałyby widzieć we mnie ojca właśnie, a nie brata czy kolegę, ale gdzieś tam w środku śmieję się, że mogę robić rzeczy, które dla innych dorosłych, dorosłych nieojców, są niedostępne. To jedyne chwile, kiedy mogę powiedzieć: cała reszta mnie nie obchodzi, jestem nieodpowiedzialny, nie poczuwam się do niczego poza tym światem, w którym się właśnie znaleźliśmy, światem dziecięcym.

Przede wszystkim, marnuję czas. Bycie z dziećmi nie przynosi ani dochodu, ani nie poprawia naszej sytuacji towarzyskiej. Z punktu widzenia spraw przyziemnych – czyli dorosłych właśnie – jest to aktywność niepotrzebna, próżna i niegodna mieszczucha.

I w tym właśnie, w tym antyfilisterstwie, tkwi największa jej wartość. W ten sposób rozumiem też słowa Jezusa, że mamy stać się jak dzieci. W takim to wyzwoleniu z tego, co konieczne i praktyczne, odkrywamy, że nasze człowieczeństwo wykracza znacznie poza to, co proponuje nam świat i jego interesowność.

Ta sama chęć bezinteresowności i niekonieczności kierowała Arystotelesem, gdy opisywał naukę nazwaną później metafizyką. Ona w sposób doskonały nie znajduje żadnego zastosowania, a przez to staje się najwłaściwsza ludziom.

Jako ojciec nie chcę zatem odgrywać dziejowej roli. Chcę uprawiać metafizykę. Taką, która pozwala cieszyć się samym istnieniem otaczających nas osób i rzeczy. Od metafizyki zaczęliśmy i na metafizyce zakończmy.

MATEUSZ MATYSZKOWICZ – ur. 1981, filozof, publicysta „Teologii Po-litycznej”, wydał tłumaczenie i komentarz traktatu De regno św. Tomasza z Akwinu. Ostatnio ukazał się zbiór jego tekstów Śmierć rycerza na uniwersytecie (Teologia Polityczna 2010). Jest żonaty, ma troje dzieci, mieszka pod Warszawą.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code