Miesięcznik "Familia"

Aniołowie z ulicy diabła

Spread the love

ANIOŁOWIE Z ULICY DIABŁA

Krzysztof Błażyca

Ulica wciąga, uzależnia. Oferuje swobodny dostęp do seksu, pieniędzy, narkotyków. Im więcej czasu na niej spędzają, tym trudniej ich stamtąd wyrwać. Zwłaszcza gdy zaczynają, mając… dziesięć lat.

Soweto market w Lusace to miejsce kontrastów. Brutalność splata się tu z czułością, a codzienność jest nieustannym kuszeniem śmierci. I choć do reprezentacyjnej Cairo Road – wizytówki stolicy – jest stąd zaledwie kilka minut, to Soweto, przesiąknięte fetorem rozkładu, sfermentowanego czibuku – lokalnego piwa, i palonych śmieci, przy których o poranku grzeje się grupa dzieciaków, sprawia wrażenie miejsca przeklętego. Jeszcze ten napis na murze: Welcome to Devil’s Street – witajcie na Ulicy Diabła…

Izaak, czyli nasz biały

Jacek Rakowski oswoił się z Soweto. Jest jednym z tych dobrych aniołów, które swą obecnością kreślą słowa nadziei na tutejszym marginesie życia. Lubi tych młodych z ulicy. Mówi o nich serdecznie: „te ciućmoki”. Na ulicy znają go i szanują. Posługuje się płynnie lokalnymi językami nianja i bemba. Nazywają więc Jacka mzungu watu, czyli ‘nasz biały’. „Tak zwane dzieci ulicy – Jacek nie lubi tego określenia – spotykają się z niechęcią społeczeństwa, są prześladowane.

Dużo czasu zajęło mi pozyskanie ich zaufania”. Jacek pochodzi z Krajenki w Wielkopolsce. Kiedy decydował się zostać misjonarzem – Ojcem Białym – przez myśl mu nie przeszło, że wyląduje na ulicy.

„Chciałem być księdzem, pracować w parafii. A potem zetknąłem się z ulicą…”. Po ekstremalnych doświadczeniach z kilku afrykańskich miast zdecydował się zostać nie księdzem, ale bratem. By móc całkowicie poświęcić się ulicy. „Znajomi mówili: «Brat?!». Co ty będziesz robił? A warto przełamać stereotyp, że brat to tylko ogrodnik czy mechanik. Potrzeba braci: pracowników socjalnych, prawników, lekarzy. To obszar wielkich potrzeb tu, w Afryce”.

Jest tam od 7 lat. Typ trapera: długa broda, cięty dowcip, a przede wszystkim klarowność w kontaktach z ludźmi. Wobec młodych przyjazny, wymagający i surowy. „Inaczej nie można. To w większości chłopcy w wieku od 10 do16 lat. Są sprytni. Jak znajdą słaby punkt, od razu to wykorzystają”. Tych z ulic Lusaki zna ponad dwustu. „Spotykam ich na stacjach benzynowych, w centrach handlowych, na wysypiskach śmieci. Większość żebrze, pewien procent uprawia prostytucję, hazard lub kradnie. Dziwią się, że pamiętam ich imiona”. Chłopaków z Devil’s Street Jacek odwiedza o świcie.

Opatruje im rany, grzeje się z nimi przy ogniu. Rano, kiedy są jeszcze w miarę trzeźwi, może z nimi porozmawiać. O sporcie, muzyce, samochodach – to sprawy, którymi żyją. „Aż w końcu zaczynają mówić o rodzinie i o tym, dlaczego znaleźli się na ulicy. Wtedy mogę zacząć działać, by ich stąd wyrwać. Niektórzy już o szóstej sięgają po woreczki z klejem”. Nazywają go Izaak – bo „Jacek” trudno im wymówić. Ufają mu. Gdy dzieje się coś złego, choroba, wypadek – dzwonią do niego. „Izaak to nasz przyjaciel” – mówią. Z myślą o nich prowadzi Dom Nadziei (Home of Hope), ośrodek dla chłopców zabranych z ulicy. Mieszka ich tam około czterdziestu. Jedni dochodzą, inni dają nogę. „Bo ulica lepsza…

Tam mają swobodę, a my im stawiamy wymagania: nie ćpać, nie pić, dbać o higienę, uczyć się” – tłumaczy Jacek. Jest w stałym kontakcie z policją. Niektórzy chłopcy to ofiary przestępstw. Czternastoletni Samuel z bliznami na głowie – po ojcu; 12-letni Mulenga, którego gwałcił wujek; 9-letni Evans, któremu matka kazała podawać tabletki usypiające nowo narodzonemu rodzeństwu. „Tych zabieramy do ośrodka bez pertraktowania” – zaznacza. Jest wciąż zadziwiony, że z taką łatwością porusza się w trudnym świecie ulicy… „Boża Opatrzność. Inaczej nie potrafię tego wytłumaczyć” – uśmiecha się szczerze.

„Wykop swojego ojca”

„Kocham ubogich, bo oni częściej się śmieją” – napisała matka Teresa. Te słowa oddają klimat Misisi, jednego z największych slumsów Lusaki. Osiedle-śmietnisko, w pobliżu którego znajduje się Dom Nadziei, zamieszkuje ponad 60 tysięcy osób. Dwie trzecie to dzieci. Hałdy odpadów i spalone wraki samochodów, po których skaczą maluchy, gwarne uliczki przesiąknięte przykrą wonią palonych śmieci, stragany pełne suszonych rybek kapenda, a wokół wychudłe psy, kozy oraz świnie… I twarze ludzi pełne uśmiechu i życzliwości. Ot, koloryt lokalny, codzienność. Tu po raz pierwszy spotykam Vasco.

Prowadzi ośrodek Źródło Nadziei (Fountain of Hope). Ceni Jacka. „Izaak ma serce do dzieci. I pokorę w tym, co robi”. A Jacek przyznaje: „Niewielu znam ludzi, którzy tak się angażują w pracę na ulicy jak Vasco”. Dlatego współpracują. Sevelino Vasco wie, co to życie na ulicy. Spędził na niej 7 lat. Stępiła mu duszę, pokiereszowała ciało. „Matka zmarła, gdy miałem 7 miesięcy. Ojca straciłem jako dwunastolatek. Przybrana rodzina nie była dla mnie dobra. Gdy poprosiłem: «Poślijcie mnie do szkoły», usłyszałem: «Wykop swojego ojca z grobu»”.

Vasco uciekł na ulicę. Wędrował. Livingstone, Kitwe, Ndola, w końcu Lusaka. „Ciągła walka, kradzieże, alkohol, seks – wylicza. – Wszystko, co wtedy czyniłem, było złe”. Pokazuje blizny: złamane od bójek żebro, szrama po nożu na klatce piersiowej, blizna po postrzale na nodze. „Kiedyś miałem marzenia. Na ulicy straciłem nadzieję. Nie potrafiłem się śmiać. Serce przepełniała mi gorycz. Kupiłem truciznę. Na ulicy o nią nietrudno”. Przeżył dzięki przyjaciołom, którzy poinformowali streetworkerów. Zabrali Vasco do szpitala, a potem do Fountain of Hope. Uciekł.

„Nie umiałem zaufać komukolwiek «z zewnątrz»” – przyznaje. Ci „z zewnątrz” nie odpuścili. Odwiedzali go na ulicy. W końcu wrócił. Sfinansowali mu naukę. Jako pierwszy ukończył szkołę.

Dziś to on jest motorem ośrodka. Inni odeszli. Brakuje pieniędzy, dlatego Vasco od pół roku nie dostaje wypłaty. Ale trwa. I kilka razy w tygodniu chodzi na ulicę. „Te dzieciaki są dla mnie jak rodzina. Pochodzę z ulicy, wiem, czym ona jest. Pomagam, bo wierzę, że każdy ma szansę”. Ma dwóch synów, jeszcze z czasów ulicy. Mieszkają z matkami. Utrzymuje z nimi kontakt.

„Gdybym mógł cofnąć czas… Chciałbym mieć normalną rodzinę” – wyznaje. I dodaje półgłosem: „Bóg zmienił moje serce. To On uzdalnia do troski o innych. Jemu zawdzięczam, że wciąż żyję”.

„Uważaj, CarO”

Caroline McBrady, energiczna Amerykanka, znana na ulicy jako Mama Caro, nie ma w Lusace łatwego życia. Jej determinacja w zaangażowaniu na rzecz dzieci zjednuje jej tyleż miłości wśród młodych, co kłopotów u oficjeli. Bo Caro mówi, co myśli. A czasem myśli i mówi za dużo. I reaguje gwałtownie, gdy widzi, że dzieje się krzywda. Albo gdy pieniądze przeznaczone na pomoc dzieciom nie trafiają tam, gdzie trzeba. „W Zambii sprawy trzeba rozwiązywać spokojnie. Gniewem, nawet słusznym, nic nie osiągniesz” – wyjaśnia Jacek.

Kilkakrotnie musiał interweniować, by wyciągnąć Caro z opresji. Co roku razem organizują Christmas party dla dzieci żyjących na ulicy. Caro po raz pierwszy przybyła do Zambii dziesięć lat temu jako wolontariuszka jednej z katolickich organizacji. „Po powrocie do Stanów czułam, że to dopiero początek mojej misji” – mówi. Wróciła więc do Lusaki na własną rękę. Kupiła dom na obrzeżach miasta. Nazwała go Home of Salvation (Dom Zbawienia). Mieszka w nim z około trzydzieściorgiem chłopców i dziewcząt zabranych z ulicy. Sieroty, inwalidzi, ofiary molestowania. Posyła je do szkoły, uczy zaradności, zabiera do kościoła. „Chcę pomóc tym dzieciom odnaleźć sens życia. Niektóre zostały odtrącone przez rodzinę. A proces wewnętrznego uzdrowienia jest długi”. Parę dni po naszej rozmowie Caro została pobita.

Pracownikom ośrodka prowadzonego przez państwo (w Lusace jest tylko jeden taki ośrodek, reszta to inicjatywy organizacji pozarządowych) wytknęła propagowanie przemocy. „Dzieci stamtąd uciekają. Wychowawcy zachęcają starszych do bicia młodszych” – tłumaczy. Powiedziała za dużo, więc wychowawcy pobili Caro. Zgłosiła sprawę na policję. Ale i policja nie zawsze jest przyjazna. Były naloty na Dom Zbawienia. Kazano Caro przerwać działalność, a dzieci zabierano z ośrodka. A one i tak wracały do „mamy”. Bo nigdzie indziej nie chciały.

No i w końcu ten SMS w nocy: „Jestem w więzieniu. Proces jutro. Poinformujcie ambasadę”. Oskarżono Caro o… lekceważenie sądu. Miesiąc wcześniej nie stawiła się na rozprawę. „Spotykałam się z różnymi absurdalnymi zarzutami, łącznie z tymi, że wykorzystuję dzieci. To personalne rozgrywki ludzi, którym przeszkadzam” – mówi Amerykanka. Sędzia nie znalazła w niej winy. „Nie wiem, ile jeszcze wytrzymam – przyznaje Caro. – Czasem czuję się tym wszystkim zmęczona. A przecież mi chodzi tylko o dzieci”.

Przy nadziei – śmierć

To miało być radosne popołudnie z wychowankami Home of Hope. Wszystko zmienia telefon z Devil’s Street. Chodzi o 16-letnią Hope (ang. Nadzieja). Jedziemy. Na miejscu otacza nas grupa chłopców, kilka dziewcząt. Mają od kilkunastu do dwudziestu paru lat. W dłoniach woreczki z klejem. Pytają, kim jestem. Izaak ni mzanga – odpowiadam, co w nianja znaczy przyjaciel Izaaka. Skutkuje. Zyskuję „przyjaciół”. Czternastoletnia Grace bierze mnie za rękę, 19-letni Jackson pokazuje mi roczną Bright (ang. Jasna). „To moja córka. Jaka przyszłość ją tu czeka?” – mówi, patrząc czule na dziecko. Jacek idzie do Hope. Wystraszona siedzi pośród śmieci. Od kobiet dowiadujemy się, że niedawno miała aborcję. Była w piątym miesiącu.

Aborcja… plaga zambijskich ulic i slumsów. „Na ulicy, gdzie 90 procent stanowią chłopcy, dziewczyna jest zawsze na przegranej pozycji. Jeśli będzie «grzeczna», to jej zapłacą. Jeśli stawia opór, to ją po prostu zgwałcą” – Jacek daje Hope tabletki przeciwbólowe. Zawozimy ją do szpitala. Tego dnia w izbie przyjęć czeka już kilkanaście dziewcząt z komplikacjami poaborcyjnymi. Hope zostaje przyjęta. Wymóg – ktoś musi przy niej czuwać, przynosić jej jedzenie, pomagać w pielęgnacji. Zostaje przyjaciółka, a Jacek dowozi jedzenie. Po trzech dniach dziewczyna opuszcza szpital. Wraca na Ulicę Diabła… Czy jest jeszcze dla niej nadzieja?

Krzysztof Błażyca

Teksty pochodzi z miesięcznika „Familia&#8221 (lutowy 2011)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code