Publicystyka

Ósmy sakrament

Spread the love

Ósmy sakrament

MAREK ZAJĄC

Duszpasterz może przekonywać, że Bóg jako kochający ojciec chce naszego dobra. Ale co innego przyjąć tę naukę w duchu zawierzenia, a co innego wiedzieć, jak to jest, gdy dla własnego dziecka człowiek gotów jest wszystko poświęcić.

Św. Augustyn wskazywał na ponad trzysta sakramentów, wśród których wymieniał pokorne obmywanie nóg albo opiekę nad chorymi. Św. Bernard twierdził, że jedna godzina to za mało, żeby zdołał wymienić wszystkie sakramenty. Bo skoro Duch wieje, kędy chce, to niewidzialną łaskę może zsyłać poprzez różnorakie widzialne znaki. Katalog siedmiu sakramentów ustalony na Soborze Trydenckim jest dla człowieka gwarancją, że Boga w Trójcy Jedynego spotka w rytach chrztu, bierzmowania, Eucharystii, spo-wiedzi, małżeństwa, kapłaństwa i namaszczenia chorych. Jednak żadna lista Stwórcy przecież nie ogranicza. Dlatego mam głębokie przekonanie, że narodziny dziecka mogą być ósmym sakramentem.

Pożegnanie z wiarą

Wiele razy zastanawiałem się, skąd przed laty wziął się u mnie kryzys wiary. Przestałem chodzić do kościoła, chociaż nadal uważałem się za człowieka wierzącego, a chwilami nawet za szczególnie uduchowionego. Scenariusz mojego odejścia wydaje się wręcz banalny. Potwierdza równie gorzkie, co popularne sformułowanie: bierzmowanie było dla mnie sakramentem pożegnania z Kościołem. Tamten moment wyobrażam sobie dziś jak ziejącą pustką dziurę. Nie pozostał we mnie żaden znaczący obraz, słowo, emocja.

Poza ręką świadka położoną na ramieniu nie potrafię przywołać innego znaku. Nie wiem, czy coś Bogu obiecywałem – może przysięgałem – ani czy do czegoś się zobowiązałem. Nie pamiętam nawet, który biskup mnie bierzmował. Jedno wątpliwości nie ulega – następny raz do spowiedzi i Komunii przystąpiłem po jedenastu latach.

Przyczyn tąpnięcia było kilka, ale generalna diagnoza znowu wydaje mi się dość powszechna, dlatego też opowieść ta dotyczy nie tyle mnie, ile ogólnego problemu, z którym przychodzi borykać się zarówno zagubionemu grzesznikowi, jak i wspólnocie Kościoła, którą ów grzesznik opuszcza. Brzmi ona: skarbu w glinianym naczyniu często nie udaje się przenieść ze świata dzieciństwa do dorosłości. Rozbite skorupy trafiają na wysypisko rzeczy zdziecinniałych, bo Msza pozostała na poziomie obowiązku, a nie przepoczwarzyła się w świadomą potrzebę. Spowiedź wydawała się jednym z narzędzi opresji i ręcznego sterowania, od których koniecznie trzeba się uwolnić. Modlitwa nie wyrosła z krótkich spodenek wieczornego paciorka. Nic zatem dziwnego, że bierzmowanie przeżywa się jak szkolną akademię. Zresztą i tak czułem się lepszy od innych – większość kandydatów nie znała „Ojcze nasz”, a przez Credo przebrnęło zaledwie dwóch ministrantów.

Ale nawet późniejszy powrót syna marnotrawnego nie tyle pełen był radości ze spotkania z Ojcem, ile kryła się za nim dość chłodna kalkulacja. Utracjusz zrozumiał, że ma dość podkradania świniom odpadków. Do minimum nawrócenia nie trzeba wcale porywu skruszonego serca, wystarczy dopuścić do głosu nieco zdrowego rozsądku. Życie względnie uporządkowane, bez moralnych wstrząsów, jest lepsze od wewnętrznego rozedrgania, wiecznego niepokoju i uiszczania rachunków za kolejne błędy. Ale efekt był marny: wbrew pozorom dorosłości wiara na powrót się zinfantylizowała – miała po prostu przywrócić utracone wraz z dzieciństwem błogie poczucie bezpieczeństwa. Drogę do chrześcijańskiej dojrzałości ¬otworzyły dopiero narodziny mojej córki Zuzanny.

Ojciec do Ojca

Gdy jako dzieci odmawiamy Modlitwę Pańską, siłą rzeczy personalizujemy Adresata poprzez zwierciadlane odniesienie do własnego ojca i matki. Doskonale znamy nasze dziecięce uczucia, ale Odbiorca to milcząca abstrakcja – nie wiemy, jakich uczuć doznaje. Znamy wszelkie odcienie przywiązania do rodziców, ale próżno sobie wyobrażać, z jakich emocji kształtuje się miłość rodzicielska. Taka modlitwa to komunikacja wybitnie jednostronna. Katecheta czy duszpasterz mogą przekonywać, że Bóg jako kochający ojciec chce wyłącznie naszego dobra. Ale co innego przyjąć tę naukę w duchu zawierzenia albo posłuszeństwa, a co innego wiedzieć, jak to jest, gdy dla własnego dziecka człowiek gotów jest poświęcić wszystko. Nie tylko wiedzieć, co czuję jako zanoszący prośby, ale też pojmować, co przeżywa Ten, który próśb słucha.

Po narodzinach dziecka Modlitwa Pańska – trwająca nawet w dłuższej wersji z Ewangelii św. Mateusza zaledwie pół minuty – nabiera zupełnie innego smaku. To już nie jest komunikat płynący w jednym kierunku, w ciemną kosmiczną pustkę. Na każde wypowiedziane słowo słychać natychmiastową odpowiedź. Błagalny monolog zamienia się w dialog zaufania. Kończy się czas modlitewnego oblężenia w nadziei, że Boga można zamęczyć prośbami – a rodzi się przekonanie, że odpowiedzialny Ojciec nie może opuścić syna albo córki.

Spoglądając na matkę zapatrzoną w dziecko, zaczynamy rozumieć, jak potężna, przerastająca wyobraźnię i szokująca obietnica kryje się za słowami z 49. rozdziału Księgi Izajasza: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet, gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie”. Tu nie trzeba nic koloryzować ani trywializować, jak niektórzy kaznodzieje, błędnie tłumaczący aramejskie „Abba” z Ewangelii św. Marka i słodzący, że Chrystus zwracał się do Boga per „Tatusiu”. Słusznie w książce „Twarze Jezusa” zauważa Geza Vermes, że tej inwokacji nie musi się infantylizować, by zrozumieć, jak niepowtarzalna kombinacja czci i intymności kryje się za jednym słowem Chrystusa.

W 2001 r. ks. Stanisław Musiał kpił na łamach „Tygodnika” z przepaści, która dzieli kościelną tytulaturę – wielebny, przewielebny, najprzewielebniejszy, Jego Ekscelencja – od sposobu, w jaki zwracamy się do Boga, korzystając nieraz z nagiego wołacza. Jezuita pytał, czy nie powinno być przeciwnie – wszystkie honory dla Stwórcy, zero samochwały dla śmiertelników. Ale Ewangelia nie pozostawia wątpliwości: zamiast słuchać czołobitnych tytułów, metafor i porównań Bóg woli, byśmy rozmawiali z Nim jak z ojcem. Ten Boży wybór trzeba potraktować serio – ze wszystkimi jego konsekwencjami.

Jak dzieci

Rodzicielstwo uczy poważnego i dosłownego traktowania Ewangelii także w innym sensie. „Zaprawdę, powiadam wam: Jeśli się nie odmienicie i nie staniecie jak dzieci, nie wejdziecie do królestwa niebieskiego” – mówi Jezus. Co to znaczy? – zapytał ksiądz na kazaniu podczas chrztu Zuzanny. Otóż naszym chrześcijańskim obowiązkiem jest obserwować Zuzię, by odczytać, co przez nią Bóg chce nam przekazać.

To wcale nie jest prosta sprawa. Na razie odkryliśmy jedno – gdy wracamy z żoną do domu, Zuzia cieszy się całym ciałem. Tego inaczej nie da się opisać. To jest radość wprawiająca w wibrację każdą komórkę ciała. Nie ma nikogo i niczego poza rodzicami. To jest radość zawstydzająca, bo my się nie potrafimy tak cieszyć z żadnego spotkania, a już na pewno ze spotkania z Bogiem.

Tak oto słowo stało się ciałem. Pan strącił władców z tronu, a wywyższył pokornych. Dziecko, które jeszcze nie potrafi mówić, stało się nauczycielem wiary dla dorosłych. I każdego dnia mnie bierzmuje zamiast biskupa.

MAREK ZAJĄC

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code