Polska

Nie taką Polskę obiecywali

Spread the love

Nie taką Polskę obiecywali

Repatrianci AD 2010 to już nie tylko wzruszeni, wdzięczni rodakom i losowi emeryci na podobieństwo pani Stasi z serialu „Klan”.
Wielu z nich kraj rodziców wyobrażało sobie inaczej.
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI
E
ugenia Macedon – łamana polszczyzna, ponad 60 lat, krzepka – gładzi po głowie siedzącą na wózku inwalidzkim staruszkę. W trzyosobowym pokoju stoją szafa, stół, zasłane kocami w kolorową kratę łóżka i telewizor – standard schludnego domu studenta. Wiera Gawłowska, przykuta do wózka matka Eugenii – zgarbiona, nieobecny wzrok – za półtora roku skończy sto lat.
– W Polszy urodzona – uśmiecha się Eugenia.
– Na Ukrainie – Wiera na moment podnosi głowę, by poprawić córkę.
Urodzona w polskiej rodzinie w Kamieńcu Podolskim, przeżyła XX-wieczne zakręty historii: carską Rosję, Sowiecki Sojuz, ukraińską biedę i kazachstańskie mrozy. Na starość dostała w przydziale od Rzeczypospolitej pokój w depeesie z kaloryferem i ciepłą wodą (tego w Kazachstanie nie miała).
Czy czegoś brakuje? A czego ma brakować: regularne jedzenie, ciepły pokój, emerytura 700 zł z okładem i polskie kościoły. Wszystko po latach marzeń o powrocie. – Złego nic, wszystko dobre – powtarza Eugenia, a siedząca na wózku Wiera potakuje.
Emeryci z DPS:
mowa w czarnej jamie
Budynek Domu Pomocy Społecznej przy Sołtysowskiej w Krakowie ufundował filantrop Władysław Godyń. Przekazał go Urzędowi Miasta dla potrzebujących, w szczególności repatriantów. To jedyny dom w Polsce, który w takiej liczbie przyjmuje samotnych repatriantów. Wśród ponad trzydziestki pensjonariuszy jest wielu takich jak rodzina Eugenii Macedon: wdzięcznych, zadowolonych, wzruszonych i religijnych.
Są też niezadowoleni.
Sygnały o tym, że repatrianci z Sołtysowskiej narzekają, pojawiły się w marcu, kiedy Najwyższa Izba Kontroli opublikowała raport, a w nim m.in. wyniki ankiet przeprowadzonych wśród prawie stu przyjezdnych. Wynik w DPS: pensjonariusze nie są zasymilowani, „czują się jak ludzie II kategorii”, „odczuwają wokół siebie nienawiść”.
Kierownictwo domu nie kryje żalu do kontrolerów NIK. Sondaż przeprowadzono bez wiedzy dyrekcji, mówią, po godzinach pracy. Tylko że NIK nie miał obowiązku zgłaszać przybycia ankietera – pensjonariusze to pełnoprawni obywatele RP.
Monika Łojek, kierowniczka Działu Terapeutyczno-Opiekuńczego DPS, przyjmuje na trzecim piętrze. Pokazuje zdjęcia: uśmiechnięci staruszkowie na zabawach, podczas wyjazdów, powitań, wizyt biskupów. I wylicza: pomoc w załatwianiu spraw urzędowych, kursy polskiego i adaptacyjne, imprezy, wycieczki. – Jesteśmy z nimi na co dzień – mówi. – Z raportu wynika, że cała nasza praca nie miała sensu.
Ankiety? – Część mieszkańców rzeczywiście jest rozczarowana – przyznaje Łojek. – Ale nie wszyscy zrozumieli pytania. Niektórzy na drugi dzień przychodzili do nas po pomoc. Ankieta nie oddaje ich prawdziwych opinii.
Jednak sami repatrianci potwierdzają wersję NIK.
Sala terapii zajęciowej. Za stołem osiem kobiet. Oglądają przez satelitę serial „Cyganie” w rosyjskiej telewizji. O warunkach w DPS mówią dwie. Pozostałe od czasu do czasu potakują.
– My się urodziły na Ukrainie, to znaczy w Polsce, a inne już w Kazachstanie – mówi pierwsza. – Tam byliśmy obcy, tu miało być inaczej. A jest gorsze! Konsul obiecał, że będziemy mieli spokojną starość. I co jest? Przemieszali nas z elementem. Patrzeć się na nich każdy dzień to brytko. Jak widzimy, jak oni pijane, to nam ciężko. Oni na korytarzu stoją i na nas jak na obcych spode łba patrzą. U mnie na piętrze jest sześciu. Oni by mnie na części rozerwali. Jedna kobieta powiedziała: „Ty złodziejko z Kazachstanu, ty kradła tam, i tu chcesz kraść”. >
> – Raz idę do kuchni, a oni po schodach – zaczyna druga z kobiet. – Zobaczył jeden, że idzie „kazachstańska”, i zaczął krzyczeć: „Ta k… idzie!”. Oni powinni być w innym domu. My nie chcemy osobno, ale żeby dali nam takich, którzy by z nami jak z ludźmi.
Pierwsza: – Z emerytury 70 proc. idzie na dom. I o to nie mamy pretensji. Ale dostajemy jeszcze do ręki 153 zł dodatku pielęgnacyjnego. I z tego też musimy 114 zwrócić! Dlaczego jak ja dostała pieniądze do ręki, to ja mam ich oddawać?
Druga: – A jak nie płacisz, to po trzy razy chodzą i mówią: „Daj pieniądze”. I mówią, że z tego sąd będzie, jak nie damy.
Pierwsza: – A jedzenie? Taka kasza jęczmienna, jaką dzisiaj dostaliśmy na obiad, to by u mnie na gospodarstwie w Kazachstanie prosię nie zjadło. Dają to, co najtańsze, najgorsze. Bo stary nie będzie protestował. Każdego dnia idziemy do sklepu po jedzenie.
– Jak przyjechaliśmy, dali starą pościel. Powinni nam dawać ubrania, a prawie nie dają. Dawali proszek, mydło, pastę do zębów, butelkę wody na tydzień. Po trzech latach musimy sami kupować, bo wodę dają dwa razy na pół lata.
– Personel tak mówi: „Po co wy z tego Kazachstanu przyjechali, skoro tu się wam nie podoba?”. Zgłaszaliśmy wszystko wiele razy, ale nasza mowa poszła do czarnej jamy.
– Niektórym trudno się dostosować – odpowiada Monika Łojek. – Spędzili lata na kazachskiej wsi. Często mają luźny kontakt z polskością. Z kursów adaptacyjnych i językowych większość nie chce korzystać. Nie wszyscy chcą nawet jeździć na wycieczki. Z drugiej strony, zdarzają się przypadki niechęci do nich. Jak kobiety od nas idą do sklepu, upał nie upał, mają na głowach chusty. Bywa, że słyszą: „Ruska idzie”.
Łojek tłumaczy też, że każdy mieszkaniec musi oddawać 70 proc. dochodu.
– Jest tu pewna niezręczność, bo część emerytury spływa na konto DPS, i oddajemy repatriantom pozostałe 30 proc., a dodatek pielęgnacyjny muszą dostać do ręki, i potem oddać część nam – mówi. – Takie przepisy wprowadził ZUS.
Dlaczego jednak repatrianci zostali wymieszani ze „zwykłymi” klientami opieki społecznej, bywa, że z rodzin patologicznych, nadużywającymi alkoholu?
– Na alkohol staramy się reagować – odpiera. – Ale wszystkiego upilnować się nie da. Są tu różni ludzie: z noclegowni i spod mostów też. Repatrianci traktują siebie trochę jak elitę, ale my nie możemy wybierać mieszkańców.
Zapytana, co zrobić, by zaoszczędzić repatriantom upokorzeń, Monika Łojek rozkłada ręce: – Wola darczyńcy była taka, by wszystkich kierować do tego domu.
Aleksandra Ślusarek, prezes Związku Repatriantów RP, od 1990 r. samorządowiec w gminach małopolskich: – Ludzie niby wiedzieli, gdzie jadą. Ale prawda jest taka, że nie dostali pełnych informacji w konsulacie. Mają prawo czuć się oszukani.
Autorzy raportu NIK piszą, że lepsze efekty adaptacyjne dałoby osiedlenie mniejszej liczby repatriantów w różnych DPS. „Urząd powinien systematycznie zasięgać opinii repatriantów dotyczących ich potrzeb i w miarę możliwości podejmować działania” – piszą.
Jakie to mają być działania, nikt jednak nie potrafi odpowiedzieć. Jak mówi Józefa Grodecka, dyrektorka krakowskiego MOPS-u, rozproszenie repatriantów w różnych domach to nie najlepsze rozwiązanie, bo mogą się w nowych miejscach czuć nawet bardziej wyobcowani. – Jeszcze gorsze byłoby ich izolowanie – dodaje. – Jedynym rozwiązaniem jest zwiększenie skuteczności działań integracyjnych. Nie będzie to łatwe, bo wielu pensjonariuszy nie wykazuje chęci integrowania się z pozostałymi mieszkańcami.
Fidikowie:
system nie zadziałał
Wnioski z zasadniczej części raportu NIK na temat opieki, jaką małopolskie gminy otaczają repatriantów, są pozytywne: cztery – Rzezawa, Kłaj, Wolbrom i Kraków – wywiązują się z ustawowych obowiązków (lokale, wypłacanie zasiłków itd.), a nieprawidłowości – zwłaszcza opóźnienia w przyznawaniu środków – wynikały z zaniedbań MSWiA.
Jednak w wielu przypadkach pomoc gminy okazała się nieskuteczna.
Anatol, Walentina i Dmitrij Fidikowie mieszkają w trzypokojowym, dobrze utrzymanym mieszkaniu na krakowskim Bieżanowie. Nowe meble, telewizor. Anatol i Walentina – on ma polskie korzenie, ona jest Rosjanką – są po pięćdziesiątce. Dmitrij niedawno przekroczył dwudziestkę. W Polsce są od pięciu lat.
Zgodnie chwalą Kraków: – Siostra, która studiowała tu wcześniej, prosiła o zaproszenia dla nas w wielu gminach – mówi Dmitrij, jedyny swobodnie mówiący po polsku. – Tylko Kraków się zgodził. Dostaliśmy mieszkanie, pomogli załatwić urzędowe sprawy, zarejestrowali w urzędzie pracy. Kupowali nam nawet na początku jedzenie.
Tyle że w przypadku Fidików – i innych rodzin – „system nie zadziałał”. Według ankiet, organizowane przez MEN kursy polskiego okazywały się często nieskuteczne (repatrianci, bywało, trafiali na nie rok po przyjeździe, a godzin lekcyjnych było zbyt mało), oferowana przez gminy aktywizacja zawodowa nie przyniosła skutku, a kursy adaptacyjne się nie przydały. Trudno ocenić, czy i w jakim stopniu było tak z winy samych repatriantów.
U Fidików legalną pracę – pół etatu jako sprzątaczka w szkole – ma tylko Walentina. Anatol, kierowca ciężarówek, pobiera zasiłek, a młody Dmitrij musi dorabiać na czarno. – Urząd dawał oferty, ale nic nie wyszło – rozkłada ręce siedzący na sofie Anatol: silny, postawny chłop o ostrych rysach twarzy. – Jak słyszeli ruski akcent, rezygnowali.
Na kurs polskiego chodziła Walentina: – Było tego niewiele, poza tym dali mamę do grupy z młodszymi – tłumaczy Dmitrij. – Nauczyciel mówił tylko po polsku i angielsku.
Dziś polskiego już się nie uczą, choć jest taka możliwość. Ona twierdzi, że nie pozwala jej na to praca. On, że musi się skupić na szukaniu pracy.
Dmitrij – bystry, dowcipny, kontaktowy – ma znajomych w pracy i na osiedlu. Anatol i Walentina są skazani na swoje mieszkanie. W kazachskiej wiosce znali się wszyscy, ciągle ktoś wpadał z wizytą. A tu? Anatol poszedł¬by do osiedlowej pizzerii, piwo wypił, zagadał, ale jak człowiek słabo zna język, to co mu z pizzerii?
Siedzą więc w swoim M3 i czekają na weekendowe wizyty córki.
– Jakoś sobie radzimy – uśmiecha się Dmitrij.
Państwo Piwcajkin:
pięć lat stresu
Gmina Rzezawa koło Bochni. Do wsi Borek prowadzi wąska, podziurawiona szosa. Dom państwa Piwcajkin jest na początku wioski.
Od szosy wyremontowany taras z anteną satelitarną, od drugiej strony spod elewacji wystają cegły. Na podwórzu wbite w błoto dwa stare fordy sierra.
Mikołaj Piwcajkin z córką Tatianą i jej mężem Denisem przyjmują w kuchni. Mikołaj – szpakowaty, korpulentny (dziadowie mieszkali przed wojną w Kamieńcu Podolskim) – wyciąga teczkę z papierami. Kwity, podania, prośby, zawiadomienia, decyzje.
Wersja rodziny jest taka: do Polski przyjeżdżają w 2004 r. Dostają w pobliskich Okolicach – tymczasowo – jeden pokój na czwórkę. – Pomogli we wszystkim. Dowód osobisty, tłumaczenie dokumentów. Dostaliśmy zapomogi i zwroty kosztów. Ale z domem cisza. Czerwiec, lipiec, wrzesień: wszyscy, z dorosłymi córkami, siedzimy na kupie.
Po pół roku dostają należący do szkoły dom w Borku. Na początku nie ma centralnego, tylko piecyk. Podczas deszczu po ścianach leje się woda. Zalega pleśń. – O, jeszcze widać ślady – Mikołaj Piwcajkin energicznie dźwiga leżący na łóżku w sypialni materac i prezentuje plamy. – Jedna z córek musiała wyjechać. Lekarz powiedział, że w takim miejscu jej dzieciak mieszkać nie może.
Urzędnicza niemoc w sprawie Piwcajkinów jest trwalsza niż gminna władza: w 2006 r. wójtową zastępuje wójt, Józef Słonina, a dach Piwcajkinów jak przeciekał, tak przecieka. – Wójt był mniej kontaktowy – mówią. – Nie chciał słuchać naszych skarg.
Piszą prośbę o remont dachu i ogrzewanie. Odpowiedź: „Informuję (…) że budynek (…) został przydzielony w 2004 r. w stanie dobrym (…) Stan dzisiejszego obiektu jest fatalny nie tylko ze względu na czas eksploatacji, lecz przede wszystkim na eksploatację bez dbałości”.
Mikołaj Piwcajkin sięga do teczki. Wyjmuje zdjęcia z 2004 i 2005 r.: odrapane ściany, wystające rury. – Zresztą, po co ja bym swoje mieszkanie niszczył? – pyta.
Na remont czekają przez kolejny rok, więc Piwcajkinowie postanawiają ściągnąć do Borku lokalną telewizję. W końcu na jesieni ubiegłego roku przychodzi ekipa remontowa.
Urzędnicy gminy nie zaprzeczają, że remont się przedłużał. Ale ich wersja wygląda inaczej.
Józef Słonina: – Zaproszono tych państwa, bo na gminę naciskali ich krewni. Zresztą, nie za mojej kadencji. Państwo Piwcajkin myśleli, że w Polsce jest Zachód Europy. Wiele gmin takim standardom nie może sprostać. Dostali domek jednorodzinny. Potraktowaliśmy ich znacznie lepiej niż innych. Ojciec rodziny pracuje – dzięki naszemu radnemu – w Stalprodukcie.
Jak gmina pomagała w poszukiwaniu pracy?
Wójt: – Pan Piwcajkin był początkowo na zasiłku. Dawaliśmy mu propozycje pracy, ale ich nie przyjmował, bo skoro miał zasiłek, to po co?
– Szukaliście? – pytam Piwcajkinów.
– Nie, bo gmina zatrudnienie obiecała. Potem, jak nie było pracy, szukałem z ogłoszeń. Ale jak mówiłem, że słabo u mnie z polskim i że mam 45 lat, rezygnowali.
– Nie poszliście na kurs polskiego, zajęcia z aktywizacji zawodowej?
– Przez pierwsze półtora roku nikt nam o takich kursach nie powiedział!
Z ankiety NIK: „Pomimo że po przyjeździe pracę podjęło 21 osób (44 proc.), to ankietowani podali, że z pomocy starosty w zakresie aktywizacji zawodowej skorzystały jedynie 2 osoby (4 proc.), co może świadczyć o słabej współpracy starostów z zapraszającymi gminami oraz o braku wiedzy repatriantów, że mogą z takiej pomocy skorzystać”. Może też, dodajmy, świadczyć o niechęci samych repatriantów do doszkalania.
Dom przekazany Piwcajkinom pod wynajem miał być początkowo przeznaczony na przedszkole. A jedna z lokalnych gazet w 2007 r. napisała, że repatrianci dostali go na własność. – Ludzie uwierzyli – wspomina Mikołaj. – Mówili, że tak jak my to żaden miejscowy nie ma. Mówili: „imigranty, obcy”.
Dziś Piwcajkinowie czują, że coś się zmienia. – Dobrze żyjemy z ludźmi, ale to było pięć lat stresu – wzdycha Mikołaj. – Dziwię się, że zdrowie nie siadło.
A gdyby decyzję o przyjeździe przyszło podjąć po raz drugi?
Tatiana, bez wahania: – W Polsce lepiej. Na wszystko wystarcza, a tam były problemy.
Mikołaj chwilę się zastanawia: – Jakbym wiedział, co mnie czeka, wróciłbym do Kazachstanu.  
PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code