"Tygodnik Powszechny"

To wszystko nie dla mnie

Spread the love

To wszystko nie dla mnie

KS. WACŁAW OSZAJCA SJ

Autor „Spieszmy się kochać ludzi” przestraszył się swojej katechizmowo-szkolnej wiedzy teologicznej i dlatego musiał stać się poetą.

Zaledwie kilka razy rozmawiałem z ks. Janem Twardowskim: raz czy dwa razy w zakrystii kościoła sióstr wizytek w Warszawie, towarzyszyłem mu też w podróży autem do Torunia, gdzie w Dworze Artusa prowadziłem jego wieczór autorski. A potem, potem już tylko razem z Hanną Gizą prowadziłem sprawozdanie z pogrzebu ks. Jana.

Kiedy więc go wspominam, widzę starszego pana, zawsze w sutannie, w jakimś skafandrze, w dość rozczłapanych butach. Uprzejmego, nie tyle uśmiechniętego, co melancholijnego, żeby nie powiedzieć: trochę smutnego, bywało zniecierpliwionego, bliskiego wybuchowi. Ot, jak się to mówi, proboszcz z Koziej Wólki, który stara się jak może, żeby owieczek do siebie nie zrażać. No i jeszcze ta mała peruczka, treska, niesforna, przekrzywiona na jedną stronę, niezbyt dokładnie wpasowująca się w resztki jego własnych włosów. Jednych ów detal śmieszył, innych denerwował, a jeszcze innym dawał do myślenia: „Uwaga, nie daj się zwieść czarnej sutannie, łagodnym słowom, melodii i rytmowi wiersza. Masz do czynienia z chytrym lisem, chirurgiem i anestezjologiem w jednej osobie, który zanim cię zacznie kroić, najpierw mocno znieczuli”.

Dlatego nie mogę się zgodzić z tymi, którzy chcą umieścić tę poezję w nurcie tzw. poezji franciszkańskiej. Tak zwanej, gdyż zachwyconej ino żłóbkiem, siankiem i aniołeczkami, a jednocześnie skrzętnie zapominającej o drodze krzyżowej i stygmatach, które raczej do przyjemności nie należą.

Czytam więc poezję Jana Twardowskiego (nie poprzedzał on swego nazwiska skrótem ks.), jak się odczytuje zapis z rejestratora danych/parametrów lotu, z rekordera awaryjnego, czyli zapis czarnej skrzynki. Na potrzeby tego artykułu wybrałem jedno pasmo, jedną ścieżkę, a mianowicie wątek Kościoła. Jak już wspomniałem, patrząc na Jana Twardowskiego, mogło się wydawać, że daleko mu do tego, by szukać dziury w całym i krytykować kogokolwiek, a zwłaszcza Kościół. Tymczasem w wierszu z 1968 r. (wszystkie cytaty pochodzą z: „Nie przyszedłem pana nawracać”, Wydawnictwo Świętego Wojciecha, Poznań 2009) czytamy, że Jezus

stanął w kącie załamał odjęte z krzyża ręce
i pomyślał
chyba to wszystko nie dla mnie.

Co tak przeraziło Zbawiciela? I o jaki kąt chodzi? Wiersz, z którego powyższy cytat pochodzi, nosi tytuł „Spojrzał”. Otóż Jezus spojrzał na kościół, zajrzał do wnętrza świątyni, a właściwie odwiedził wiele świątyń, gdyż poeta mówi o kościołach gotyckich, barokowych i osiemnastowiecznych. Zauważył w ich wnętrzach puszyste dywany, „pokutne klęczniki”, pyszniące się miękkimi obiciami, i żyrandole rozpychające się pod sufitem ponad wszelką przyzwoitość. Jego uwagę przykuła też czerwona lampka, gdyż w jej świetle nawet zielone „liście (…) wydają się czarne. Nic więc dziwnego, że

zgubił się Jezus na dobre
w kościele bogatym.

Jezus poczuł się źle i to tam, gdzie Mu przygotowaliśmy gościnę. Dlaczego? Odpowiedź znajdziemy w wierszu pt. „Ubogi”. Nie odbiega ona ani na milimetr od tego, co już wiemy z Ewangelii, z opisu sądu, gdzie osłupiali ze zdziwienia zbawieni pytają Jezusa: „ale zaraz, gdzie, kiedy, myśmy Ciebie widzieli?”. Poeta przenosi ten sąd w nasze czasy i umiejscawia wśród najbiedniejszych z biednych, w Afryce. To tam żyje Jezus, to tam ludzie Go pragną.

Skoro więc w Europie narzekamy, że Kościół idzie w ruinę, to może warto poszukać przyczyn w jego wnętrzu? Może właśnie nam przydarzyło się to, że tak gorliwie troszczymy się o Jezusa, tak staramy się Go ugościć, tak Mu się nastręczamy, tak wiele do Niego mówimy, tak bardzo Go wychwalamy i dziękujemy Mu „za bezmiar łask”, iż nie pozostało Jezusowi nic innego, jak zostawić nas samych, dopóki nie zmądrzejemy i nie zrozumiemy, że nawet najpiękniejsza procesja to jeszcze nie wszystko.

W tym miejscu przypomina się Norwid, który mówi, że jak trzeba, to trzeba ornat pociąć, byleby krew zatamować, czyli ratować uchodzące życie. Może więc to, co nazywamy kryzysem Kościoła, jest skutkiem tego, że Kościół, miast osłaniać, Chrystusa zasłania? Nie lekceważmy głosu poety, bo przecież przynajmniej raz poeci okazali się być bardziej pobożnymi od kapłanów, teologów i filozofów, przez co zasłużyli na pochwałę od samego Pawła Apostoła. Zainteresowanych tą kwestią odsyłam do Dz 17, 27-29.

Jan Twardowski – tak, on sam, gdyż w jego poezji nie ma jak oddzielić autora od podmiotu lirycznego – w wierszu pt. „Tam gdzie procesja” po jej przejściu usiłuje odnaleźć Tego, ku czci którego była odprawiona. Niestety, znajduje tylko rozdeptane zasuszone kwiaty i zioła, zamiatane bezwiednie przez czarne sutanny. Widzimy też ceremoniarza, z nudów kiwającego palcem w bucie. Wszystko to odchodzi poza czasoprzestrzeń z wyjątkiem Jezusa, który mówi, że nie chce

złotego baldachimu
tylko bandaża z grubego płótna.

Nie ma więc Jezus łatwego życia w swoim Kościele, w swoim ciele. Można powiedzieć, że jeśli już coś jest Jezusowym krzyżem, to jest nim z całą pewnością Kościół i to wcale nie dlatego, że jesteśmy aż tak, z całą świadomością, podli względem Jezusa. Przeciwnie: trudzimy się niezmiernie, żeby Jezusa przedstawić tym, którzy Go jeszcze nie znają, a tym, którzy już Go poznali, chcemy pomóc, by jeszcze mocniej Jezusowi zaufali.

Okazuje się jednak, że w pewnym momencie ten wielki wysiłek obraca się przeciwko nam i przeciwko Bogu. Otóż w wierszu „Westchnienie” poeta nawiązuje do „Gorzkich żali”. Zapewne nie bez powodu, wiele bowiem pieśni wielkopostnych i nabożeństw pasyjnych jest tak skonstruowanych, że ma się wrażenie, iż jeśli ktoś jest winien śmierci Jezusa, to na pewno nie my. To inni zabili nam naszego Pana Jezusa. Żydzi, Rzymianie, Kajfasz, Annasz, Piłat, Herod, bezmyślny tłum, wreszcie Judasz – to oni złożyli Go w ofierze na ołtarzu swoich interesów politycznych, patriotycznych, religijnych.

Tymczasem poeta mówi, że to, co działo się z Jezusem dawniej, wtedy, dzieje się również teraz, że to przez nas Jezus jest wciąż

Na uczelniach teologicznych operowany
przez docentów piłowany
wierzącym udowadniany
przez katechetki lukrowany
w ręce apologetów wydany
Boże mój kochany.

Nie, Jan Twardowski mówiąc to, co powiedział, wcale nie ma zamiaru pochwalać nieuctwa i potępiać, odsądzać od czci i wiary wszystkich teologów. Chodzi mu o coś zupełnie przeciwnego, a mianowicie o to, by teologia wreszcie przyznała ludzkiemu ciału należne mu prawo do bycia równie ważnym jak dusza. Dopomina się więc poeta, nieomal w co drugim wierszu, by nie odzierać człowieka z ciała i kości, by nie więzić Jedynie Świętego w jakimś nieczułym na nic sacrum, by nie krzywdzić ziemi, nazywając ją profanum, gdyż tak postępując, zamykamy sobie drogę do swojego własnego wnętrza, do duszy właśnie. Dzieje się tak, gdyż

To tylko oczy co chcą widzieć dalej
to tylko uszy co pochwycą ciszę
ręce tak smutne jak skrzydła za małe
serce jak kogut zatrzymany w klatce
zmysły co kryją sekret przed poznaniem

Trzeba mieć ciało by odnaleźć duszę.

Mówiąc w ten sposób, poeta wskazuje teologom drogę, na której znajdą ratunek dla tego typu teologii, który w ostatecznym rozrachunku sprawił, że Bóg stał się odludkiem całkowicie obojętnym na dolę i niedolę, i człowieka.

Jan Twardowski skierowuje więc wzrok teologów ku człowiekowi, ku antropologii, a jego poetycka teologia jest teologią oddolną i może dlatego tak czytelną, tak podnoszącą na duchu. Można powiedzieć, że Jan Twardowski przestraszył się swojej katechizmowo-szkolnej wiedzy teologicznej i dlatego musiał stać się poetą. Jego pretensje, gorzkie słowa skierowane pod adresem tak prezentowanej doktryny rodzą się z troski o Boga i Jego los pośród ludzi i z ludźmi.

W tym samym mniej więcej czasie, ale w innym miejscu, co dzisiaj już prawie nic nie znaczy, pisarz Moredcai Roshwald pisał: „Jak okrutny musiał być człowiek, tworząc ideę samotnego i samowystarczalnego Boga żyjącego wiecznie. Dlaczego skazał Boga na samotność? Dlaczego mnie skazał na samotność?”. Można by jeszcze wiele napisać o poetyckiej teologii Jana Twardowskiego, Jana od Biedronki. Rzecz to jednak na książkę. Cokolwiek by więc napisać, wspólnym mianownikiem dla jego wierszy będzie jedno – losu człowieka nie da się oderwać od losu Boga i odwrotnie, gdyż jeden bez drugiego nie potrafi żyć szczęśliwie. Obydwaj czekają na wolną sobotę.

Poproście Matkę Bożą abyśmy po śmierci
w każdą wolną sobotę chodzili po lesie
bo niebo nie jest niebem jeśli wyjścia
nie ma.

KS. WACŁAW OSZAJCA SJ

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code