Simone Weil

Przemyślenia podsumowujące

Spread the love

PRZEMYŚLENIA PODSUMOWUJĄCE

1939

Simone Weil

Projekt artykułu, zatytułowany „Przemyślenia podsumowujące”, został prawdopodobnie opracowany po angielskiej decyzji o przeprowadzeniu po raz pierwszy poboru rekrutów (37 kwietnia 1939) i ukazuje niedwuznaczne zerwanie Simone Weil z tezami pacyfizmu. W tym okresie, gdy sytuacja międzynarodowa zmierzała szybko ku wojnie, Simone Weil zaznaczała, że pod pewnymi warunkami Francja mogła jeszcze odegrać historyczną rolę i objawić się „własnym obywatelom oraz światu jako nieustannie tryskające źródło wolności”. Był to nowy pogląd, który usiłowała później uzasadniać w pisanych na wygnaniu tekstach.

Każdy aż zanadto odczuwa, że Europa znajduje się obecnie w tragicznym momencie. Już od lat ci, którzy nie chcą tracić zimnej krwi ani oszukiwać się, powtarzają sobie z wysiłkiem, że każde pokolenie w ciągu wieków wyolbrzymiało zawsze wielkość i marność własnego losu oraz uznawało małe historyczne epizody za rozstrzygające. Ale im większy podejmujemy wysiłek, aby osądzać nasze czasy z umiarem, tym bardziej dostrzegamy wyjątkowy ciężar, jakim obarcza dzisiaj umysły całego świata gra stosunków sił. Aby znaleźć epokę, w której rozwój politycznej sytuacji w równym stopniu pochłonął uwagę umysłów ze wszystkich środowisk i na ogromnych przestrzeniach, trzeba sięgnąć pamięcią aż do momentu, gdy Rzym burzył Kartaginę i opanowywał Grecję. To moment tak rozstrzygający, że doświadczamy jeszcze jego następstw, nie potrafiąc zresztą ocenić ich znaczenia. Od tego czasu nie zdarzyło się nigdy nic podobnego. Najazdy barbarzyńców wiele zniszczyły i wiele przyniosły, ale jedno i drugie czyniły sporadycznie, w rozproszeniu, lokalnie, nie wytwarzając nigdy na świecie zbiorowego opętania. Wojna stuletnia nie miała żadnego materialnego ani moralnego wpływu na rozwój małego florenckiego cudu. Wojny religijne towarzyszyły rozkwitowi nadzwyczaj płodnych idei. W czasach Karla V, Ludwika XIV, Napoleona można znaleźć w Europie środowiska i ludzi, którzy rozwijali i swobodnie wykorzystywali własne zdolności, nie troszcząc się wcale o te głośne postaci. Dzisiaj nie tylko w Europie, ale być może w większej części świata ani wielkie, ani przeciętne umysły, ani środowiska ludowe nie bronią się przed opętaniem grą politycznych sił. Jest to, jak się wydaje, niewątpliwy znak, że wielka tragedia właśnie się dokonuje. Tragiczne momenty paraliżują przeważnie zdolności rozumowania, ale bardziej niż inne – i dla ocalenia, i dla honoru – narzucają obowiązek jasnej oceny całości sytuacji. Oto kilka przemyśleń spośród tych, które mogą pozwolić na ocenę obecnej sytuacji Francji, skoro jesteśmy zmuszeni dzisiaj myśleć w ramach narodu.

Wszystkich opanowało dzisiaj poczucie niebezpieczeństwa. Ale co do natury niebezpieczeństwa nie jesteśmy zgodni i nie staramy się, prawdę mówiąc, postawić jasno tego pytania. Najbardziej niespokojni mają mgliste przeczucie, że dla Francji oraz jej obecnych i możliwych sprzymierzeńców sam dalszy narodowy byt stał się wątpliwy. Aby zapobiec temu niebezpieczeństwu, pragną oni albo wojny, albo najchętniej wojskowych przygotowań, zdolnych narzucić przeciwnikowi jeżeli nie odwrót, to w każdym razie zatrzymanie działań. Niektórzy są gotowi raczej znieść nawet utratę narodowego bytu, niż uciekać się bądź do wojny, bądź do całkowitej militaryzacji kraju. Ich opinii można bronić lub można ją potępiać za pomocą jednakowo bezsprzecznych argumentów, jeżeli bowiem pokazują oni łatwo, że militaryzacja cywilnego życia i wojna zawierają w sobie równie dużo zła jak nakładane za granicą jarzmo, to tak samo łatwo można dowieść, że ujarzmiony kraj może ulec wojskowemu ustrojowi, zmuszającemu do udziału w wojnach panów. Tacy ludzie w każdym razie są jednak zbyt rzadcy i zbyt mało słuchani, aby zaliczać się do twórców polityki. W naszych czasach naród nie wyrzeka się obrony swojej niepodległości wskutek ideologii, lecz tylko dlatego, że słusznie czy niesłusznie uważa się za wojskowo bezsilny. Tezy całkowitego pacyfizmu można usunąć z badań nad obecną sytuacją.

Inni mówią, że niebezpieczeństwo zaniku kilku wielkich wolnych narodów jest fikcyjnym niebezpieczeństwem, wymyślonym przez wojennych podżegaczy. Przyzwyczajenie radzi im wierzyć, ponieważ od wieków, chyba od sześciu wieków Francja nie obawiała się o swój byt i Anglia tak samo. Przywykliśmy oglądać, jak spełzały na niczym próby wszechświatowego panowania. Karol V, Ludwik XIV, Napoleon wywołali tylko daremną i przejściową grozę. Ich przykład nie pozwala wierzyć, że człowiek może lokować ambicji powodzenia tam, gdzie oni ponieśli żałosną porażkę. Znamy tylko jeden przykład tego, co nazywamy – bardzo niewłaściwie, ponieważ wszechświat ani nawet ziemski glob nie może mu podlegać- wszechświatowym panowaniem: Cesarstwo Rzymskie. Zakrawa na ironię, że wszyscy lub prawie wszyscy wychwalają ten przykład i uważają Rzym za cywilizatora ludzkości, a wszyscy lub prawie wszyscy jedynie ze strachem wspominają o możliwości podobnego zjawiska w naszych czasach. I zachwyt, i strach wydają się nieuzasadnione, chyba że składniki oceny byłyby całkowicie odmienne. Ta sprawa dawałaby powód do długich dyskusji. Według mnie rzymskie podboje z ich okrutnym sposobem materialnego i duchowego unicestwiania całych społeczności były wielką historyczną katastrofą i z łatwością godzę się z powszechną opinią, że wszechświatowe panowanie Niemiec byłoby katastrofą. Rzymski precedens wystarcza, aby przynajmniej zadać sobie pytanie, czy podobne niebezpieczeństwo jest fikcyjne.

Ten problem należy zbadać, ponieważ w obecnej chwili góruje nad wszystkimi problemami. Okres ograniczonych wojen jest dzisiaj przynajmniej chwilowo zamknięty. Często się o tym mówi i stało się to nawet komunałem, ale gdy prawda stała się komunałem, zapomina się przeważnie o wyciąganiu z niej wniosków. Wojna nieograniczona – ten termin jest lepszy, jak sądzę, niż używane przez specjalistów terminy „wojna absolutna” lub „wojna totalna” – to w Europie nowe zjawisko albo jeżeli być może występowało za czasów Rewolucji i Cesarstwa, i w 1914 roku, nowe jest to, że jej pojęcie weszło do powszechnego myślenia. Tutaj również, aby znaleźć precedens, należałoby niewątpliwie sięgnąć pamięcią aż do Rzymu pod warunkiem, że rozpatrujemy wojny polityczne, ponieważ wojny religijne należy zaklasyfikować oddzielnie. Nie chodzi o to, że wojny ograniczone z minionych wieków były zawsze mniej niszczycielskie i mniej okrutne. Mogły oczywiście obejmować rzeź całego miasta czy unicestwienie prowincji, ale rzezie i spustoszenia były jedynie przypadkami, częstymi zresztą, spowodowanymi okrucieństwem. Te wojny były ograniczone w tym sensie, że obejmowały w założeniu tylko ograniczone wysiłki i cele.

Dzisiaj powszechne myślenie uważa wojnę na wielką skalę za całkowitą katastrofę, która będzie wymagała od wszystkich największych wysiłków oraz najwyższych ofiar, a może skończyć się dopiero po zupełnych wyczerpaniu zwyciężonego i prawie takim samym wyczerpaniu zwycięscy. Być może zresztą ta opinia jest błędna, ale nie została faktycznie zakwestionowana. Stąd wynika, że nie mogą nadal istnieć wojenne zadania. W 1914 roku odczuwano już niejasno ten stan, ale panowała jeszcze stara, wielowiekowa tradycja i właśnie dlatego alianci mieli jeszcze albo deklarowali wojenne cele. Dzisiaj to pojęcie znikło. Dzisiaj cały lud bez żadnego wyjątku prowadzi wojnę – i nawet o ile jej nie prowadzi, wierzy, że to czyni – a cały lud nie mógłby mieć wojennych celów, ponieważ każdy cel jest dla niego marny w porównaniu z jego własną ofiarą. Nie mogą już istnieć dzisiaj inne wojenne zadania dla narodu niż jego własny byt, w każdym razie w wypadku wojny między wielkimi narodami.

Stąd wynika, że wojna nie tylko jest katastrofą, lecz jej następstwem może być tylko pokój, który stanowi sam przez się nową katastrofę. Jeżeli bowiem naród traktuje własny byt jako łączące się ze zwycięstwem zadanie, to może spodziewać się po zwycięstwie tylko gwarancji swojego bezpieczeństwa. Wydaje się to niewinne, ale oznacza w rzeczywistości usunięcie zagrożenia, które zmusiło go do wojny, a tym zagrożeniem jest inny naród lub kilka innych narodów. Jeżeli wojna światowa wybuchnie, to gdy Niemcy przystąpią do niej, ich zadaniem stanie się nieuchronnie wszechświatowe panowanie. Zadaniem demokratycznych mocarstw i ich sprzymierzeńców stanie się nieuchronnie unicestwienie Niemiec. Unicestwienie takiego kraju pociągnie za sobą albo zdobycie przez inny kraj „wszechświatowego panowania” – które nie byłoby lepsze w jego rękach – albo, co bardziej prawdopodobne, ponieważ żaden kraj nie wydaje się odpowiedni do odegrania tego rodzaju roli, całkowitą ruinę Europy, skazanej niewątpliwie odtąd na to, że stałaby się z kolei terytorium kolonialnym. Jeżeli przypadek doprowadzi do stosunkowo umiarkowanego pokoju, jak zdarzyło się w 1919 roku, to nie wiadomo, co może wykluczyć sytuację, która doprowadziła do tego, że wojna powtórzyła się, gdy minęło jedno pokolenie, więc powstają te same problemy. Według niektórych to wszystko rozstrzygnie się po kilku miesiącach lub kilku latach wojny dzięki upadkowi Hitlera i Mussoliniego, a później nastąpi powszechne zbratanie ludów. Rozpatrywanie tej opinii nie wydaje mi się pożyteczne.

Inny wniosek brzmi, że wojny nie można już zastąpić rokowaniami. „Wprowadzić pokój, zanim poprowadzi się wojnę” to znakomite, niedawno wymyślone hasło. Nieszczęśliwie dla ludzkości zostało wymyślone dopiero w chwili, gdy nie ma już żadnego sensu. Skoro nie ma już wojennych zadań, nawet najtrudniejszy międzynarodowy problem nie może pociągać za sobą zagrożenia wojną, dopóki nie wchodzi w grę byt wielkich narodów; zresztą to instynktownie odczuwane bezpieczeństwo występuje często wtedy, gdy zaniedbuje się rokowania. Gdy byt wielkich narodów wchodzi w grę, najłatwiejszy problem zawiera w sobie poważne zagrożenie wojną, ponieważ rokowania są wtedy uważane za fazę wojny, a najmniejsze ustępstwo oznacza utratę prestiżu, która zmniejsza dla przyzwalającego narodu szansę na obronę własnej niepodległości. Odkąd podobna sytuacja ma miejsce, nie można zarzucać rządom ich troski o prestiż, ponieważ prestiż jest naprawdę siłą, a być może nawet w ostatecznym rozrachunku istotą siły. Wielki naród, który poczyniłby wszelkie możliwe ustępstwa i pozostałaby mu już tylko obrona własnego bytu, stałby się prawdopodobnie właśnie przez to niezdolny do jego obrony. Toteż dlatego, że „nic nie jest warte powodowania wojny”, cokolwiek może ją spowodować.

W tej sytuacji naród, który chce prowadzić wojnę o własny byt i nie chce jej prowadzić o nic innego, staje przed problemem, czy taki a taki przedmiot konfliktu ma, biorąc pod uwagę wszystkie czynniki, a szczególnie prestiż, bezwzględnie życiową doniosłość. To problem nierozstrzygalny, gdyż granica między ustępstwami, które można poczynić – i dlatego należy poczynić – i ustępstwami, których nie można poczynić, nie istnieje. Tak tłumaczy się obecnie bezustanna chwiejność demokracji, a zrozumiałe, że rządy, dla których przyłącza się do wszystkich tych względów wewnętrzna potrzeba prestiżu, przejmują stale inicjatywę. Lecz również one, nawet pomijając tę potrzebę, nie mogą przez swoją zgodę na rokowania wykluczyć raz powstałego niebezpieczeństwa wojny. Odkąd bowiem jakiś naród jest uważany za niebezpieczny dla bytu innych narodów, właśnie ten fakt naraża na niebezpieczeństwo jego własny byt. Toteż ów naród ma równie żywą, równie stanowczą potrzebę prestiżu jak ci, którym zagraża, a ponieważ zajmuje pozycje ofensywną, zachowanie prestiżu polega dla niego na tym, aby zdobywać, jak dla innych polega na tym, aby nie tracić. Nawet zdobywanie nie może mu wystarczyć, jeżeli nie zdobywa tak, aby wydawało się, że narzucił swoją wolę, a nie skorzystał z czyjejś dobrej woli. Toteż odkąd występuje niebezpieczeństwo wojny, rokowania nie mogą już temu zaradzić, ponieważ przedmioty rokowań tracą całkowicie wszelką istotną wartość, licząc się już tylko jako symbole i ubocznie jako strategiczne korzyści. Rokowania mogą wraz z upływem czasu, w którym mają miejsce, zmieniać szanse zwycięstwa jednej i drugiej strony, ale nie przyniosą pokoju. Czujemy to instynktownie i stąd nasza obawa.

Wydaje się zatem, że przy obecnych warunkach wojny istnieją dwa odrębne stany rzeczy: stan pokoju oraz – używając niemieckiego terminu– stan zagrożenia wojną. W stanie pokoju problem polega na zreformowaniu międzynarodowych stosunków w taki sposób, aby ten stan był trwały. W stanie zagrożenia wojną można powiedzieć, że nie ma już problemu, jeżeli naprawdę wyjściem może być tylko pewna forma wprowadzonego bez wojny „wszechświatowego panowania” albo wojna eksterminacyjna, po której nastąpi bądź takie panowanie, bądź jakieś równorzędne nieszczęście. Przyzwyczajenie zachęca jeszcze do posłuszeństwa dawnej lojalności, przy czym dla większości ludzi jest to lojalność wobec narodu. Wówczas jedyny problem to problem osobisty, a nie polityczny i polega on na odkryciu, jak cierpliwie znosić wszystko, co może przynieść los. Do takiej sytuacji świetnie odnoszą się ciekawe słowa, które pewien Pers skierował do jednego z przyjaciół Herodota przed bitwą pod Platejami: „Najdotkliwszym bólem dla człowieka jest to, że choć wiele rozumie, niczego nie może zdziałać”. 1 Oczywiście jednak między stanem pokoju i stanem zagrożenia wojną, chociaż są one odrębne, istnieje pośredni stan, który jest nietrwały z natury, ale przypadek może go niekiedy dosyć znacznie przedłużyć, aby znikły kładące kres stanowi pokoju przyczyny. Z tą nadzieją trzeba zawsze, gdy znajdujemy się w pośrednim stanie, starać się o jego przedłużenie, ponieważ możliwe korzyści przewyższają nieskończenie ryzyko. Rokowania, niezdolne już z wyżej wskazanych przyczyn przywrócić stanu pokoju, powinny teraz jedynie zmierzać do przedłużenia tego nietrwałego stanu aż do dnia, w którym rozgrywka innych czynników umożliwi na nowo uspokojenie. Ta polityka zakłada niewątpliwie, że dostrzeżono istnienie takich czynników.

W którym z trzech tak określonych stanów znajdujemy się obecnie? To kwestia podlegająca częściowo intuicyjnej ocenie. Można jeszcze ostatecznie utrzymywać, że pozostajemy w stanie pokoju, że wszechświatowe panowanie to mit, a upiory wojny – straszydła na wewnętrzny lub zewnętrzny użytek. Ta opinia stała się jednak prawie nie do utrzymania od czasu przemiany angielskiej polityki. Jesteśmy wobec tego świadkami wydarzenia, którego zasięgu nie potrafimy zmierzyć, a gdybyśmy zmierzyli, nie ucieszyłoby nas to wcale, lecz wycisnęłoby nam z oczu łzy. Ciesząc się z angielskiego poboru rekrutów, ulegamy takiemu uczuciu jak studenci drugiego roku Politechniki, którzy dręczenie nowych uznają za słuszne, skoro ich też to spotkało. Anglia była dla Europy czymś nieskończenie cennym, jedynym krajem, w którym wolność rozrastała się jak roślina, właściwe nie powstrzymywana w swoim rozwoju przez obce rządy i absolutystyczne usiłowania, w którym dzisiejszy wolny obywatel dzięki prawie nieprzerwanemu następstwu troszczących się przede wszystkim o wolność ludzi łączy się z najodleglejszym średniowieczem. Samo istnienie takiego kraju powiększało wartość świata. Dzisiaj „ten szczęsny naród, ten w treści świat cały, kraj dusz tak dzielnych, ten drogi kraj”, 2 jak mówił Szekspir, zniża się do naszego poziomu i wchodzi w system wojny nieograniczonej, którego uniknął nawet w 1914 roku. Jedynie w tym kraju wojskowy mundur do dzisiaj był uważany za odzież, która deklasowała noszącego ją człowieka i na którą godzili się tylko ludzie przegrani w cywilnym życiu. Teraz młodzi Anglicy poznają bierne posłuszeństwo i koszarową zbieraninę, i stracą przy tym cechy, które ich odróżniały od każdej innej młodzieży. Skoro ten kraj zgodził się na coś budzącego w nim tak głęboką odrazę, musi naprawdę wierzyć, że chodzi o jego byt. Problem wszechświatowego panowania stanął więc przed opinią publiczną, choćby nawet nie istniał w rzeczywistości i nie ma już stanu pokoju.

A czy jest już stan zagrożenia wojną? Albo sformułujmy jasno pytanie: czy nie ma żadnej szansy uniknąć zarazem wszechświatowego panowania i wojny? Nie można tutaj podać pewnej odpowiedzi. Angielski rząd nadal zastanawia się, czy wolności Europy zagraża żądza panowania jednego narodu. Dopóki pozostawia on znak zapytania, możemy go również pozostawić. W dniu, w którym stwierdzałby zamiast pytać, choćby nawet stwierdzał niesłusznie, sprawa zostałaby rozstrzygnięta, ponieważ jego stwierdzenie równałoby się krótkoterminowemu lub długoterminowemu wypowiedzeniu wojny. Przyjmijmy zatem, że znajdujemy się w pośrednim stanie. Trzeba zbadać, jakie czynniki pozwolą nam ewentualnie wyjść z niego w dobrym kierunku, to znaczy w kierunku pokoju. Do tych czynników niesłusznie zaliczylibyśmy dzisiaj samą osobę Hitlera. Wielu ludzi traci czas na rozważanie, czy Hitler chce całkowicie zapanować nad światem, czy też można się z nim porozumieć, proponując mu rozsądne rzeczy i grożąc w razie potrzeby, gdyby się tym nie zadowolił. Pytanie jest źle postawione. Nie mamy żadnego powodu uważać Hitlera za dotkniętego manią wielkości szaleńca, ale sami bylibyśmy szaleńcami, uważając go za zrównoważonego człowieka. Żądza nawet wszechświatowego panowania jest szaleństwem tylko pod warunkiem, że brak możliwości panowania. Gdy ktoś widzi, że otwierają się przed nim drogi ku panowaniu, to niezależnie od tego, czy jest świętym, czy człowiekiem niewielkiej miary, nie powstrzymuje się przed pójściem naprzód, nawet jeżeli musi postawić na szalę swój byt i byt swojego narodu. Jeżeli pójdzie naprzód, to choćby nawet mimochodem zdeptał moralność, podjęte przez siebie zobowiązania i wszystko, co zasługuje na szacunek, nie mamy prawa wyciągać wniosku, że jest barbarzyńcą, szaleńcem lub potworem. Ateńczycy, ci twórcy całej naszej zachodniej cywilizacji, mówili do ludzi z nieszczęśliwej wysepki, którzy wzywali pomocy bogów przeciwko ich niesprawiedliwej napaści: „Sądzimy bowiem, że zarówno bogowie zgodnie z naszym o nich wyobrażeniem, jak i sami ludzie z powodu wrodzonych sobie cech, całkiem jawnie, wszędzie i zawsze rządzą tymi, od których są silniejsi”. 3 Mówili do nich również:

„Przecież jak wy, tak i my wiemy doskonale, że sprawiedliwość w ludzkich stosunkach jest tylko wtedy momentem rozstrzygającym, jeśli po obu stronach równe siły mogą ją zabezpieczyć; jeśli zaś idzie o zakres możliwości, to silniejsi osiągają swe cele, a słabsi ustępują”. 4 Te naprawdę zachwycająco precyzyjne sformułowania były o tyle mało zabawne, że Ateńczycy zabili na wysepce wszystkich mężczyzn w wieku wojskowym, a całą resztę sprzedali jako niewolników. Hitler nie jest oczywiście nowym wydaniem Sokratesa, Marka Aureliusza lub świętego Franciszka z Asyżu, ale również daleko mu do przeciętności. Zarządza krajem o maksymalnie napiętej sytuacji, ma żarliwą, niestrudzoną i niewzruszoną wolę, której nie może zatrzymać żaden wzgląd na innych ludzi, został obdarzony wyobraźnią, która zgodnie z wagnerowską estetyką fabrykuje sięgającą daleko poza teraźniejszość historię o monumentalnych rozmiarach i jest urodzonym graczem. Jest zatem jasne, że nie zmarnuje on choćby w najmniejszym stopniu możliwości, które się przed nim otworzą i ani propozycje, ani groźby nic już tutaj nie mogą zdziałać. Jeszcze niedawno idea wszechświatowego panowania mogła być dla niego tylko abstrakcyjną ideą, toteż można ją było chyba skierować na inne drogi, ale dzisiaj czyny i słowa pokazują, że międzynarodowa opinia uważa wszechświatowe panowanie za konkretną możliwość, a wskutek tego jest to nieuchronnie również w oczach Hitlera konkretna możliwość. Dopóki tak będzie, osoba Hitlera nie musi liczyć się jako odrębna przesłanka międzynarodowego problemu. Pozostaje tylko pytanie, czy czas zdoła sprawić, że możliwość takiego panowania zniknie z ludzkich umysłów jako rzeczywiste i bliskie niebezpieczeństwo.

Jeżeli ta możliwość jest złudna, samo złudzenie jest zasadniczą sprawą, ale można by wtedy mieć nadzieję, że w krótkim czasie usunie się tę sprawę, rozpowszechniając rozsądniejsze poglądy i opierając się przy tym w razie potrzeby na zręcznie dobranych działaniach. Zachodzi obawa, że ta możliwość nie jest złudna. Siła Niemiec we współczesnej Europie jest bezsporna i datuje się już od dawna. Jeżeli posiadany w najwyższym stopniu instynkt organizacji, skutecznej pracy i państwa pociąga za sobą nadprzyrodzone prawo kolonizowania innych – a czy kiedykolwiek inaczej uzasadniano kolonizację? – to dużą część europejskiego terytorium można uważać za przeznaczoną w nadprzyrodzony sposób do niemieckiej kolonizacji. Dotyczy to szczególnie Włoch, Hiszpanii i Europy Środkowej. Przypadek Francji jest odmienny, lecz mniej, niż pragnęlibyśmy sądzić. Spośród tych terytoriów Hiszpania i Włochy zostały już chyba doprowadzone do wspomnianego stanu, odtwarzając w ten sposób dla Hitlera, pozbawione wprawdzie Flandrii i Ameryki, imperium Karola V. Tak metodyczny i tak pełen oddania kraj, ogarnięty mistycznym uniesieniem woli mocy, kierowany przez przywódcę, który wykorzystuje na wpół histeryczne zachowanie, a zarazem w najwyższym stopniu nieustraszoną i przenikliwą polityczną inteligencję, może zajść daleko.

Niewątpliwie, jeżeli porównujemy Mein Kampf i Pamiętnik ze Świętej Heleny, nie możemy wyobrazić sobie, że autor jednej z tych książek potrafi odnieść sukces, podczas gdy drugiemu się nie powiodło. W rzeczywistości jednak Karol V, Ludwik XIV i Napoleon nie posiadali istotnego narzędzia rozległego panowania, państwa w jego skończonej postaci i znali sztukę panowania jedynie w zarysach. Sztukę panowania, jedyną, w której przodowali Rzymianie („Ty władać nad ludami pomnij, Rzymianinie” 5) i która od tego czasu na szczęście zaginęła, odnalazły współczesne Niemcy. Między okolicznościami, które szczególnie w II wieku przed naszą erą towarzyszyły wzrostowi rzymskiego panowania i okolicznościami, które towarzyszą wzrostowi hitlerowskiego panowania, znajdujemy naprawdę pewne zdumiewające podobieństwa nawet pod względem tego, co wydaje się nam najnowocześniejsze. Rzymianie osiągnęli chyba w swoich metodach najwyższy stopień zarazem okrucieństwa i skuteczności, a nigdy nie mieli lepszych uczniów niż dzisiejsi Niemcy, jeżeli w każdym razie chodzi o naśladownictwo, a nie o wymyślanie na nowo wykorzystywanych już sposobów.

Podobieństwa są zwodnicze. Jeżeli jednak wykorzystujemy je uważnie, pozostają jedynym przewodnikiem. Oto podobieństwo, które zawiera w sobie coś budzącego obawę, ale również uspokajającego. Trzecia Rzesza nie przypomina bowiem republikańskiego Rzymu z II wieku pod względem wewnętrznego ustroju. Jeżeli chodzi o wewnętrzny ustrój, mogłaby raczej przypominać Cesarstwo Rzymskie i nawet bardzo je przypomina, ale Cesarstwo zachowało zdobycze, a samo niewiele zdobyło. Nie stanowiło już szkoły panów świata, a utrzymywało mechanizm, za którego pośrednictwem jakikolwiek szaleniec, zanim został zamordowany, mógł bardzo wygodnie odgrywać rolę pana świata.

Nie wiemy, jakie mogły być jego zdolności ekspansji. Lecz pod względem wewnętrznego ustroju przychodzi do głowy inne, zupełnie nam bliskie podobieństwo i właśnie ono całkowicie uspokaja. To podobieństwo z Rosją Radziecką. Jesteśmy zapominalscy i wśród wielu innych spraw zapomnieliśmy, jaką grozę budziła przed niewieloma laty w tak zwanych środowiskach burżuazyjnych nazwa Rosji. Wtedy Rosja miała zdobyć świat. Nie mówiono o zdobywaniu, mówiono o światowej rewolucji, ale ponieważ było to państwo, które miało wszechwładnie kierować tą rewolucją przez propagandę, dyplomację, intrygi, pieniądze, a w razie potrzeby nawet przy użyciu swojego wojska, naprawdę chodziło o niebezpieczeństwo wszechświatowego panowania. Ogromne surowcowe bogactwa Rosji, jej ludzkie zasoby, mogące prowadzić aż do zdrady stanu poparcie, jakie posiadała wśród robotników oraz intelektualistów wszystkich krajów – wszystko czyniło to niebezpieczeństwo pozornie groźnym. I może było ono groźne. Któż jednak dzisiaj obawia się Rosji z wyjątkiem chyba paru graniczących z nią państw? Liczy się ona w polityce międzynarodowej już tylko jako uzupełniająca siła, a większość Francuzów chciałaby zapewne teraz, aby była groźniejsza. Zasadnicze wady ustroju doprowadziły z czasem do tej zmiany. Niewątpliwie Niemcy stanowią w istocie o wiele większą siłę niż Rosja, ponieważ Niemiec jest w pracy, na wojnie i w polityce człowiekiem działającym o wiele skuteczniej niż Rosjanin. Ale obydwa ustroje są tak podobne, że w obydwóch wypadkach wady mogą niewątpliwie spowodować takie same skutki. Jeżeli tak jest, można mieć nadzieję, że za dziesięć lub piętnaście lat, jeżeli Francja i Anglia zdołają zachować do tego czasu bez wojny swoją narodową niepodległość i minimum prestiżu, Niemcy nie będą już oczywiście dla nikogo niebezpieczne. O ile inne niebezpieczeństwo nie pojawi się w międzyczasie, co nie jest prawdopodobne, Europie zostanie przywrócony stan pokoju i znowu będzie można swobodnie badać oraz stosować zasady trwałej organizacji pokoju. Ale te dziesięć lub piętnaście lat będzie ciężko przetrwać.

Widzimy, że stopniowe osłabienie Niemiec pod wpływem ich własnego ustroju rozpoczyna się na naszych oczach w tym samym czasie, gdy ich potęga wzrasta. Powodujące je wewnętrzne wady wynikają wszystkie z tej samej przyczyny. Olbrzymi dynamizm sprawia, że takie ustroje są przerażające i on również osłabia je z latami. W takich ustrojach wszystko, co zapewnia sile trwałość, poświęca się na rzecz tego, co powoduje postęp. Gdy zatem postęp osiągnął pewną granicę, przychodzi paraliż.

Podstawową cechą takiego ustroju jest na przykład to, że sam siebie bez przerwy niszczy. Dostatecznie wiadomo od czasów Machiavellego, że podbój lub rewolucja musi oprzeć się po odniesieniu sukcesu na pierwiastkach, które ją zwalczały i wyeliminować te pierwiastki, które jej sprzyjały. Rewolucje totalitarne, jeżeli można się tak wyrazić, przestrzegają w pewnej mierze tego prawa, ale ponieważ ustrój, który wprowadzają, podtrzymuje stale rewolucyjną atmosferę, ten sam proces powtarza się tam bez przerwy w stłumionej postaci. Z jednej strony solidne pierwiastki narodu, poważni, aktywni i gotowi służyć jakiemukolwiek ustrojowi obywatele są upokarzani, prześladowani albo nawet usuwani jak w najostrzejszym okresie rewolucji, a z drugiej strony zapaleńców, którzy po części są tym, co w ruchu najszczersze, a po części tym, co najbardziej godne pogardy, eliminuje niełaska, więzienie albo śmierć jak podczas reakcji następującej po rewolucji. Wiele niewyróżniających się osób, które dostały się między te dwie klasy ludzi, dzieli ich los. Straconych zastępuje się innymi, ale proces trwa. Każdy wie, że tak dzieje się w Rosji, a za sprawą kilku faktów, które dotarły do publicznej wiadomości, możemy stwierdzić, że to samo dzieje się w Niemczech, choć dotychczas nie w tych samych rozmiarach. Przykład Rosji każe sądzić, że chodzi o mechanizm, który z czasem odgrywa coraz większą rolę. Prowadzi on do niemocy, ponieważ możliwość wielkich czynów opiera się zawsze i wszędzie na istnieniu solidnego zespołu.

W dziedzinie techniki zasadnicza słabość tych ustrojów jest szczególnie wyraźna. Manipulują one bezlitośnie ludzką materią, ale w zamian ludzie tracą bodziec, który czerpią ze świadomości przewagi nad materią. W takim ustroju jedyny bodziec do codziennych zajęć to strach i żądza władzy, ale władza bywa przyznawana tylko mistrzom polityki, a strach jest wystarczającym bodźcem tylko dla najniższych form pracy. Już Niemcy zaczynają tracić uprzywilejowaną pozycję, jaką zapewniały im niezwykłe oddanie i sumienność robotników. Pewne narodowo-socjalistyczne czasopismo gospodarcze skarży się, że „wymigują się oni od roboty” pod wpływem fizycznego i moralnego zmęczenia. Gdyby chodziło o Rosję, mówiłoby się o „rosyjskiej duszy”, ale w odniesieniu do niemieckich robotników to coś niesłychanego i prawie niewiarygodnego. Jednak to, co dotyczy specjalistów, jest jeszcze poważniejsze. Ustrój w Niemczech podobnie jak w Rosji pozbawia ich społecznego uznania, mimo że ich wyraźnie potrzebuje i chyba jest to bardzo istotna konieczność. Nawet jakość pracy tych, którzy są już wykształceni i przygotowani, nie może się przez to nie zmniejszać, ale zwłaszcza problem rekrutacji staje się prawie nie do rozwiązania. Wiadomo, jak bardzo obniżyła się już liczebność szkół inżynierskich od 1929 roku. Wreszcie nawet jeżeli chodzi o cele, zaniedbuje się to, co zapewnia ciągłość gospodarczego mechanizmu. Wydaje się, że w Niemczech podobnie jak w Rosji transport stanowi najsłabszy sektor mimo autostrad i rozwoju przemysłu samochodowego, jeżeli naprawdę tabor kolejowy jest mniejszy niż w 1929 roku wobec podwojonego ruchu. Ta ostatnia sprawa wydawałaby się drugorzędna, gdyby nie była jeszcze jednym znakiem, że takie ustroje niszczeją pod własnym ciśnieniem.

Ale dzieje się tak zwłaszcza w odniesieniu do znoszących je ludzi. Z czysto politycznego punktu widzenia zasadniczą cechą totalitarnych ustrojów jest to, że latami utrzymują sytuację naturalną tylko przy entuzjazmie. Wszystkie narody są zdolne przeżywać, jeżeli można tak powiedzieć, totalitarne momenty. Wówczas jednomyślne tłumy przyklaskują, a bierna część ludności, włączając tych, którzy byli wcześniej nieprzychylni temu, czemu się przyklaskuje, wyraża pewien podziw i czuje się szczęśliwa. Niektórzy aktywni przeciwnicy są szkalowani i uśmiercani, na co nikt nie zamierza się oburzać. Inni, choć sami nie wiedzą, w jaki sposób, są doprowadzani do bezsilności. Te momenty są bardzo przyjemne. Totalitarne ustroje zaczynają się mniej więcej w tego rodzaju atmosferze i dlatego właśnie cudzoziemiec wcześniej dostrzega ich despotyczny charakter niż ci, którzy je znoszą. Następnie mijają lata, a wszystko musi codziennie w całym kraju odbywać się tak, jak gdyby wciąż trwała entuzjastyczna atmosfera.

Prawdziwej przeszkody dla ustroju nie stanowi odczuwana przez ludzi duchowa potrzeba niezależnego myślenia, ale jest nią ich fizyczna i nerwowa niemożność utrzymywania się, z wyjątkiem kilku młodzieńczych lat, w stanie ciągłego entuzjazmu. W związku z fizyczną niemożnością pojawia się problem wolności, ponieważ człowiek w tego rodzaju ustroju czuje się wolny dokładnie o tyle, o ile jest entuzjastą. Gdy ma to szczęście, nie ma powodu niczego zmieniać, bo pomijając brak wolności, takie ustroje mogą być pod wieloma względami wspaniałe. Lecz entuzjazm automatycznie słabnie i wówczas odczuwa się przymus, a odczucie przymusu wystarcza, aby stworzyć mieszaninę uległości i niechęci, czyli właściwy niewolnikom stan duszy. Do tego dołącza się lekki niesmak, jakiego doznaje wśród trochę pijanych ludzi człowiek, który pił tylko wodę. Dławiąca konieczność udawania sprowadza w końcu nienawiść i odtąd wszystkie doświadczane nieszczęścia, straty lub upokorzenia podsycają tę nienawiść, nawet jeżeli ustrój nie jest za nie bezpośrednio odpowiedzialny. Nadchodzi wreszcie moment, w którym wielkie masy ludności, z wyjątkiem młodzieży, pragną nie zwycięstwa, nawet nie pokoju, lecz wojny i porażki, aby pozbyć się swoich panów. Kraj, który do tego dochodzi, przestaje aż do odwołania liczyć się jako niezależny czynnik w międzynarodowych kombinacjach. Rosja osiągnęła, jak się wydaje, ten punkt około 1932 roku, Włochy od pewnego czasu prawie do niego doszły, a Niemcy są obecnie w bardzo odmiennej sytuacji, ale ich ustrój istnieje dopiero od sześciu lat.

Co spowodowałyby te czynniki rozkładu w wypadku bliskiej wojny? Co spowodowałyby, gdyby Niemcy zdołały zapanować nad Europą, zanim zostałyby dotknięte paraliżem? Nie można tego przewidzieć. Być może ich osłabiający wpływ zostałby powstrzymany lub zneutralizowany. Być może nie, lecz ryzyko jest zbyt wielkie, aby móc się na nie narażać. Moglibyśmy, licząc na ukrytą słabość Niemiec, zajmować dwa przeciwstawne stanowiska. Jedno to zaryzykowanie wojny z nadzieją, że będzie krótka i zakończy się dzięki zmianie ustroju u przeciwnika. Ale strategiczne, techniczne i polityczne warunki współczesnej wojny, wliczając nawet wartość i wykorzystanie różnych wojsk, są nieznane do tego stopnia, że żadna przepowiednia w tej sprawie nie może mieć znaczenia niezależnie od tego, czy dotyczy czasu trwania, czy też rezultatów. Wiadomo jedynie z doświadczenia, że aby polityczny system rozpadł się w ciągu wojny przed wyczerpaniem kraju, musi być już słaby, gdy wojna wybucha. Inna pokusa to pozwolenie, aby rozrost niemieckiej potęgi doszedł aż do swojej naturalnej granicy, jakakolwiek mogłaby ona być i nienarażanie się nigdy na ryzyko wojny, aby go opóźnić lub zatrzymać w nadziei, że potem wewnętrzne czynniki rozkładu ustroju przy minimalnych szkodach doprowadzą do odwrotu. Pokusa jest wielka, ponieważ byłoby pięknie, gdyby po raz pierwszy w historii przygoda na wzór napoleoński rozpoczęła się, odniosła sukces, spaliła na panewce i dobiegła końca w punkcie wyjścia, a wszystko całkowicie bez wojny.

Ale ryzyko jest również wielkie, jeżeli odwrót nie nastąpi. Jest ono jeszcze większe niż dwadzieścia jeden wieków temu. Niewątpliwie za sprawą Rzymu nuda, jednostajność i monotonia egzystencji zniszczyły wszystkie źródła świeżości, oryginalności i życia na dużej części globu. Istniały jednak jeszcze niezależne cywilizacje i istnieli dzięki Bogu barbarzyńcy, którzy po kilku wiekach twardo wprowadzili do świata różnorodność i życie, źródła nowej cywilizacji. My nie możemy spodziewać się niczego od barbarzyńców, gdyż ich skolonizowaliśmy. Skolonizowaliśmy również wszystkie cywilizacje różne od naszej. Prawie cały dzisiejszy świat wchłonęła albo podporządkowała sobie Europa. Gdyby Europą wraz z posiadanymi przez nią terytoriami zawładnęła na kilka pokoleń taka sama ślepa tyrania, straty ludzkości nie dałyby się zmierzyć. Wbrew bowiem temu, co często się twierdzi, siła znakomicie zabija wartości duchowe i usuwa nawet ich ślady. Czy w przeciwnym razie ktoś oprócz podłych ludzi troszczyłby się tak bardzo o politykę?

Stanowczo narzuca się wobec tego obowiązek wytrzymania okresu, gdy niemiecki system zawiera w sobie jeszcze wewnętrzną siłę ekspansji. W tej sprawie zresztą zgadzają się praktycznie wszyscy. Wytrzymywać to nie znaczy nie ustąpić. Rygorystyczne postanowienie, aby nie ustąpić w ciągu dziesięciu najbliższych lat, pociągnęłoby prawdopodobnie za sobą wojnę. Wytrzymywać to raz pozostać w miejscu, raz ustąpić, a raz nawet przesunąć się trochę naprzód tak, aby nie wywołać u partnera ani poczucia przeszkody, którą mógłby obalić tylko rozpaczliwą przemocą, ani poczucia słabości, wobec której na wiele mógłby sobie pozwolić. Do niedawna zwłaszcza pierwsza trudność była lub wydawała się być ważna do uniknięcia. Teraz dotyczy to zwłaszcza drugiej z powodu obawy, aby przeciwnicy nie byli skłonni dojść do takiego punktu, że nie będziemy mieli wyboru między zgodą na niewolę i wojną. Taka polityka jest w istocie intuicyjna i bardzo przypomina żeglowanie między dwoma rzędami podwodnych skał. Jeżeli kiedykolwiek polityka stanowiła sztukę, to jest tak teraz. Obecna sytuacja prawie uniemożliwia krytykę rządowej polityki, pomijając bardzo poważne błędy, ponieważ trudno krytykować intuicje, zwłaszcza gdy nie wie się, jak musi być w tym wypadku, z jakich informacji one wynikają. Przede wszystkim jednak wszelka krytyka w imię takiej czy innej zasady staje się niedorzeczna. Zasady wyszły z obiegu aż do odwołania.

Kilkoro z nas 6 zaangażowało się bardzo w przemyślenie zasad polityki międzynarodowej, starając się je odnaleźć gdzie indziej niż w podstępach, przemocy i obłudzie, którymi byliśmy zmęczeni. Nie możemy łatwo wyrzec się rezultatów naszych przemyśleń, ale nie mają one już obecnie żadnego sensu. Nie znaczy to, że źle myśleliśmy, a nawet wprost przeciwnie. Cnota jest sama w sobie ponadczasowa, ale należy ją praktykować w określonym czasie, a gdy mając możliwość oddziaływania na daną sytuację w mądry i słuszny sposób, ktoś powstrzymuje się od jej praktykowania, często zostaje ukarany utratą tej możliwości. Właśnie to przytrafia się Francji. Jeszcze przed dziesięcioma laty mogła podejmować w Europie szlachetne działania, jeszcze przed trzema laty mogła przynajmniej okazać się rozsądna, a nie może już uczynić ani jednego, ani drugiego, ponieważ nie jest już dostatecznie silna. Aby Francja dała Europie poczucie, że to, na co się zgadza, jest oznaką szlachetności lub w każdym razie umiaru, Europa musiałaby uwierzyć, że mogłaby się nie zgodzić, a to aż do zmiany sytuacji jest niewykonalne. Dopóki tak się rzeczy mają, znikła wszelka nadzieja na wielkie czyny, na ogólne rozstrzygnięcie trudności, na stworzenie nowego porządku. Jedyną wskazówką dla rokowań może być już tylko dostosowanie się do okoliczności, a będą one dobre, o ile sprawią na partnerach i obserwatorach wrażenie zarazem siły i elastyczności. Prowadzona z dnia na dzień polityka, która była dotychczas błędem i zbrodnią, staje się przejściową koniecznością. Ci, którzy wciąż używają w polityce zewnętrznej tego samego języka co przed rokiem, zapominają w tym wypadku, że człowiek powinien dostosowywać się do czasu.

Polityka wewnętrzna zależy poniekąd od polityki zewnętrznej i w tej mierze tam również dostosowanie się do okoliczności stanowi chwilowo wskazówkę. Czujemy to instynktownie, co sprawia, że od kilku miesięcy Francja jest pogrążona w rodzaju snu. Ci, którzy nadal tradycyjnie wyrażają swój sprzeciw wobec rządu, czynią to ze zdradzanym przez ich ton ukrytym brakiem przekonania. Nie wiadomo, jak weszliśmy w narodową jedność, w stopniową militaryzację cywilnego życia, w rodzaj przytłumionej i umiarkowanej dyktatury, więc wszyscy jesteśmy tym zdziwieni. Wcale nam się to nie podoba. Dogadujemy się z własnym sumieniem mówiąc, że nam się to nie podoba, ale zbyt łatwo jest w ten sposób być odważnym. W głębi duszy bardziej lub mniej skrycie cieszymy się, że nie możemy z tego wybrnąć. Bardzo niewielu ludzi dzisiaj, gdyby mogła spocząć na nich odpowiedzialność, poniosłoby ją dla zrobienia czegokolwiek, aby Francja sprawiała jeszcze mniejsze wrażenie pewnej siły.

Jeżeli o mnie chodzi, wolę przyznać, chociaż nie sprawia mi to przyjemności, że życzenia, które możemy formułować w sprawach politycznych lub społecznych, międzynarodowych lub wewnętrznych, aby były rozsądne, muszą być odtąd ograniczane przez sprytnie prowadzoną politykę zewnętrzną, która została nam narzucona jako kara za nasze błędy. Nie wynika stąd jednak wcale, że tę politykę wraz ze związanymi z nią wewnętrznymi uwarunkowaniami trzeba uważać za wystarczającą. Przeciwnie, ona nie może być samowystarczalna. Stanowi taktykę obronną, a wiadomo, że prosta obrona, jeżeli się przedłuża, jest mało skuteczna i zabija odwagę. Sama zatem ma bardzo mało szans na powodzenie. Gdyby nawet zresztą powiodło się jej cudem, to jakie moglibyśmy wyciągnąć z tego korzyści? Musielibyśmy stopniowo upodobnić się do Niemiec i w najlepszym wypadku, gdyby mianowicie niemieckie niebezpieczeństwo wygasło bez wojny, mielibyśmy za dziesięć lub piętnaście lat Europę materialnie prawie tak wyczerpaną jak przez wojnę, a duchowo prawie tak pustą jak pod niemieckim panowaniem. Ale nawet tak żałosny sukces prawdopodobnie nie nastąpiłby. Pewna forma ataku jest dla nas niezbędna i my również musimy posiadać siłę ekspansji. Ale nie na obszarze przemocy i żądzy władzy, bo na tym obszarze jesteśmy z góry przegrani. Słusznie wymaga się od Francji szlachetnej polityki. Nie może ona jednak już być szlachetna wobec Niemiec ani wobec ich klientów, bo nie bywa się szlachetnym wobec silniejszych od siebie. Bywa się szlachetnym, jeżeli się bywa, wobec tych, którzy pozostają na naszej łasce.

Tak samo słusznie chcemy, aby Francja była oficjalnie rzeczniczką wolności. W razie wojny zamiar reprezentowania wolności, prawa i cywilizacji wydaje się od 1914 roku odrażającą hipokryzją i słusznie, ponieważ wtedy każdemu z przeciwników chodzi już tylko o to, aby miażdżąc uniknąć zmiażdżenia. Natomiast podczas pokoju i gdy nie chodzi o przygotowanie wojny, lecz przeciwnie, o usiłowanie jej uniknięcia, tylko apelując do naturalnego ludzkiego umiłowania wolności, można wystarczająco opóźnić i ostatecznie powstrzymać takie dążenie do panowania jak to, którego obecnie jesteśmy świadkami. Aby jednak taki apel miał sens, musi powstać nowa atmosfera. Nie stworzy się takiej atmosfery udając, że tyranie, których poparcia każą poszukiwać uzasadnione zresztą strategiczne powody, bierze się za demokracje. 7 Nie stworzy się jej również, wychwalając stale wolności, jakimi cieszy się Francja. Proste zachowywanie tego, co istnieje, jest formą obrony i zawiera takie same słabości.

Co więcej, w obecnej chwili, gdyby jedynym celem było zachowanie francuskich wolności, właśnie przez to nastąpiłby regres, ponieważ wolności zanikają z dnia na dzień pod wpływem wojskowych wymogów. Jeżeli nie walczymy z całą odwagą o zachowanie tylko tego, co jest, to tym bardziej walczymy źle o to, co kruszeje na naszych oczach. Nie wystarczy, aby Francja była uważana za kraj, który cieszy się resztkami dawno zdobytej wolności. Jeżeli powinna jeszcze liczyć się w świecie – a jeżeli nie powinna, to może zginąć – musi ukazać się własnym obywatelom oraz światu jako nieustannie tryskające źródło wolności. Nie trzeba, żeby w świecie choć jeden szczerze kochający wolność człowiek mógł sądzić, iż nienawidzi Francję z uzasadnionych powodów. Trzeba, żeby wszyscy poważni ludzie, którzy kochają wolność, byli szczęśliwi, iż Francja istnieje. Sądzimy, że tak jest, ale to błąd. Od nas zależy, czy w przyszłości tak będzie.

Przypisy:
1 Herodot, Dzieje, IX, 16, przeł. S. Hammer, Warszawa 2002, s. 504.
2 W. Szekspir, Ryszard II, akt II, scena I. Simone Weil sama dokonała przekładu tej znanej wszystkim angielskim uczniom tyrady. Por. W. Szekspir, Tragedia Ryszarda II, przeł. S. Koźmian, w: Dzieła dramatyczne, Warszawa 1963, s. 140 – 141.
3 Tukidydes, Wojna peloponeska, V, 105, przeł. K. Kumaniecki, Wrocław 1991, s. 429. Simone Weil streszcza dialog między mieszkańcami Aten i wyspy Melos.
4 Tamże, V, 89, wyd. pol., s. 426. Wyspa Melos została zajęta w 416 r. p.n.e.
5 Wergiliusz, Eneida, VI, 851, przeł. T. Karyłowski, Wrocław 1981, s. 188.
6 Simone Weil czyni aluzję do spotkania zorganizowanego przez Nouveaux Cahiers
7 Prawdopodobnie aluzja do Rosji Radzieckiej. 17 lipca francuski rząd zdecydował się wysłać wojskową delegację do Moskwy, aby zawrzeć wojskowe porozumienie między obydwoma krajami.

Simone Weil

tłum. Małgorzata Frankiewicz

Inne teksty Simone Weil

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code