Wielcy myśliciele

Medytacje Tischneriańskie

Spread the love

Medytacje Tischneriańskie

Adam Królikowski

1. Pamiętam wykład Tischnera – gdzieś w połowie lat 90., kiedy uczęszczałem na studia filozoficzne w Krakowie – podczas którego, popularyzując myśl Heideggera, zobrazował on słuchaczom różnicę między znaczeniami słów „jest” i „jako”, odwołując się zarazem do nowego, dopiero co wprowadzonego Katechizmu Kościoła katolickiego i wspominając wielką debatę, jaka rozegrała się wokół wymienionej kwestii z udziałem wielebnego kardynała Ratzingera. Rzecz całą okrasił Tischner – swoim zwyczajem – wiązanką dowcipów góralskich, skierowanych, by tak rzec, ku dobru sytuacji ogólnej, po czym zamknął główny wątek wykładu swym tradycyjnie podsumowującym zapytaniem: rozumiecie? Kto pojął – to pojął, a kto nie – to i dziś nie pojmie. Wszakże, w swoim wykładzie Tischner – a celowo tu dotąd pomijam stawiane zwykle przed jego nazwiskiem określenia – ukazał się zarazem, co było dlań przecież tak charakterystyczne, jako: ksiądz, profesor, góral oraz nauczyciel. Trudno jest go zatem jednym tylko z tych określeń tytułować, bez popadnięcia w jakąś zwodniczą niepełność, upraszczającą pobieżność, łatwą zewnętrzność. Kim zatem „jest” Tischner, którego pamiętam i kim „jako” Tischner był? Postawiwszy to pytanie, będę się starał i sobie na nie odpowiedzieć.

2. Profesor. Przypominam sobie, jak onegdaj profesor Tischner toczył z innym profesorem, tyle że filozofem analitycznym i logikiem, spór o Prawdę. Przegrał pierwsze starcie, potem drugie, potem rundy kolejne i gdy już się wydawało, że źle z nim, że zupełnie krucho, oto nagle, niemal w swym ostatnim słowie – mocno siedząc – wzniósł się na tatrzańskie wręcz szczyty swej fenomenalnej argumentacji, by – ku zdumieniu obserwujących ten pojedynek – na punkty, bo na punkty i nie przez nokaut, lecz wymęczywszy przeciwnika, ale ów spór ostatecznie wygrać. Umiał się bowiem Tischner bić o Prawdę. Potrafił o Nią walczyć. I w rezultacie tych zmagań wygrywał. W takich oto niełatwych chwilach stawał się prawdziwym autorytetem, zaiste – Profesorem. Przypominam też sobie, jak innym razem, w podobnym momencie absolutnej powagi, skarcił Tischner podczas swego wykładu jednego lekkoducha-kleryka, spostrzegłszy, jak ten, w trakcie jego najbardziej istotnego wywodu, nonszalancko przegląda plotkarskie, kolorowe czasopismo. Dosłownie, zmieszał go z błotem i razem z owym brukowcem posłał, skarciwszy, na bruk. „Nie chcesz skończyć jako śmieć historii, to lepiej słuchaj” – podsumował, tymi mniej więcej słowy, profesor Tischner. Były to wykłady z jego filozofii człowieka – filozofii dramatu. Profesor Tischner niewiele napisał książek takich stricte profesorskich – z obszerną bibliografią, licznymi przypisami. Ale był Profesorem w tym, co mówił. Był nim w tym, czegom słuchał.

3. Nauczyciel. Gdybym miał w kilku zdaniach streścić naukę Tischnera, to nawiązałbym chyba do Kierkegaarda i powiedziałbym, że była to nauka etyczna. Tischner, co prawda, nauczał też estetyki – jak pojmowało ją wielu artystów, myśląc o filozofii dramatu. Jednakże dramat jednostki, w ujęciu Tischnera, nie był dramatem estetycznym – był to dramat etyczny. I wszystko, co się z nim wiązało, łączyło się z etyką. A etyka to nie żadna estetyka, żaden teatr. Sceną dramatu człowieka jest życie, a życie – jak mawiał Tischner – to nie przelewki. Z życiem trzeba się obchodzić ostrożnie, trzeba uważać. Jedna chwila nieuwagi może kosztować życie. A przecież nikogo nie stać na ten wydatek. W podejściu tym widać zarazem różnicę, jaka dzieliła Tischnera od innych, wykładających w owym czasie filozofów, których słuchałem w Krakowie. Stróżewski omawiał jednostkę – jak i wiele innych spraw – od strony pojęć ontologicznych, wykładał metafizykę. Niby poruszał się w tej samej problematyce, jednak nie czynił tego jak Tischner – egzystencjalnie. Łączyła ich ta sama szkoła fenomenologiczna, wspólny rodowód i metoda filozoficzna, dzielił jednak już „język” wykładu – Stróżewski był ontologiem, Tischner zaś fenomenologiem-egzystencjalistą. Legutko, który przekładał w tym czasie Platona i prowadził zajęcia z jego filozofii politycznej, obserwował uważnie działalność na niwie polityki filozofa Tischnera. Dzieliła ich nie tylko metoda, ale i sposób weryfikowania danych. O ile Legutko chciał oświecać, edukować polityków, o tyle Tischner – gdy tamten wzniecał – częściej łagodził ich obyczaje. W efekcie, pierwszego spotkał zawód (zapomniał Legutko, że choć przedmiot polityki szlachetny, to podmioty zwykle podłe i – jak wykazują dzieje odnośnej dyscypliny – raczej niereformowalne), Tischner zaś nie mógł się na nich zawieść, gdyż po prostu do polityki nie przykładał – wbrew pozorom czynionym dla polityków – większej wagi, niż do pitego na Podhalu, w dodatku wczorajszego, piwa. Gatunek tego ostatniego był mu nawet bliższy, jako że prowokował przynajmniej do zadumy nad spożywającą go jednostką („ki człek?”), w efekcie więc – do refleksji egzystencjalnej. Wracając zatem do nauki Tischnera, zwykłe życie dostarczało mu więcej tematów do myślenia, niż wszystkie razem wzięte, toczone w mediach, wielkie debaty polityczne. Tischnera bowiem interesował dramat, inaczej: „sytuacja graniczna”, konkretnego, napotkanego gdzieś człowieka. W filozofii dochodził do ogólniejszych, uniwersalnych prawideł owego dramatu. Ponieważ sceną dramatu jest życie, musi czuwać nad nią Bóg, by nadać całej sytuacji dramatycznej – egzystencjalnej – właściwy jej sens. Obserwujemy przecież, że choć życie obfituje w dramaty, to nigdy nie są one bezsensowne – zawsze posiadają jakiś głębszy sens. Bóg zatem nie tylko obserwuje tę scenę, ale i uczestniczy, sam działa w tym ludzkim dramacie. Dramat człowieka staje się zatem również dramatem Boga. Dzieje się tak, gdyż Bóg uczestniczy w dramacie zawsze w „sytuacji granicznej” drugiego człowieka. Bóg przeżywa dramat zawsze w drugim człowieku. Dlatego też Bóg Tischnera zawsze będzie mówił ludzkim językiem i zawsze będzie patrzył ludzkim wzrokiem. Tischner widział twarz Boga w drugim człowieku. Dlatego najwięcej zależało Tischnerowi właśnie na drugim człowieku.

4. Ksiądz. Nie wiem, szczerze powiedziawszy, jakim Tischner był księdzem, bo nigdy z nim, jako z księdzem, nie rozmawiałem. Z reguły też nie wyglądał jak ksiądz – przynajmniej ten katolicki – bowiem z rzadka tylko widziało się go w sutannie. Jaki zatem był powód, że ksiądz Tischner nie zwykł raczej zbyt często przywdziewać dostojnej, księżej sukienki? Powody, które mi się nasuwają, mogły być co najmniej dwa – płytszy i głębszy. Pierwszy, to taki, że Tischner uważał ową odzież księżą za jakoś odświętną, wyróżniającą, a że na co dzień chciał być bliżej ludzi, po prostu być jednym z nich, więc preferował zwykłą kurtkę, marynarkę, lub – będąc w górach – strój góralski. Poza tym cenił we wszystkim zwięzłość, wobec czego, również w ubiorze, raczej krótsze formy. Drugi, ten głębszy, powód natomiast to taki, że Tischner pojmował swe własne dostojeństwo więcej po Sokratejsku – etycznie. Mądrość czyni zatem człowieka dostojnym, a mądrość to wiara i wiedza. Człowiek wierzy, w co nie wie i nie wierzy, w co wie. W sumie, mądremu człowiekowi opłaci się i wierzyć, i wiedzieć. Tischner był więc filozofem w obu znaczeniach – i w obu księdzem. Dlatego, w co nie wierzył, w to wątpił, a swoje przy tym wiedział. Jako nie-tomista narażał się stale tomistom i stawał ku nim jako fenomenolog. W tych swoich zwątpieniach i swym dostojeństwie jawił się bez mała ostatnim Grekiem współczesnej filozofii. Jego przywdziewana na co dzień kurtka-wiatrówka, owa słynna, niezapomniana, wypłowiała (aż do czasu, gdy zakupił sobie w Wiedniu nową) „tischnerówka”, pełniła w jego filozofii rolę, jaką sandały w nauczaniu Sokratesa. W obu przypadkach waga owej prozaiczności ubioru wskazywała tym bardziej na większy znak zapytania stawiany o sens bycia. Z tą różnicą, że Sokrates oszczędzał sandały (częściej chodził na bosaka), Tischner zaś przeciwnie – chcąc „schodzić”, spierał swą „tischnerówkę”. Miał też drugi rekwizyt swej filozofii – zegarek. Kiedyś nawet wspomniał, że zaczepił go jakiś przechodzień na ulicy i zwierzył się, iż upewnił co do jego osoby właśnie po tym zegarku. Ów zegarek też był więc na swój sposób znakiem rozpoznawczym Tischnera, współtworzył z nim jego dostojeństwo. Wskazywał nie tyle na czas, co na bycie o czasie, na sens bycia człowieka – zarazem dla siebie i świata. Być w świecie to znaczyło dla niego być sobą, lecz nie z sobą na świecie. Mamy więc chyba odpowiedź, dlaczego ksiądz-fenomenolog, nie tomista, lecz egzystencjalista, nie spierał raczej nazbyt często swej księżej, podniosłej sutanny. Właśnie przez dostojeństwo.

5. Góral. Co jak co, ale lubił natomiast się Tischner przechadzać po górach w stroju góralskim. Jak Tetmajer był pierwszym góralem literatury, tak Tischner stał się najpierwszym filozofem Podhala. Wracając raz jeszcze do owej dysputy z analitykiem, zobaczmy, jak spójne i logiczne potrafią być wywody filozofa-górala. Na tymże skalnym Podhalu definiuje się mianowicie Prawdę tak: cysto Prawda, tyz Prawda i gówno Prawda. Przełożywszy to na kategorie logiczne: pierwsza – to tzw. prawda ogólna, sama przez się, prawda jako taka, druga – to prawda cząstkowa, jakiejś wybranej dziedziny (np. prawda naukowa), trzecia wreszcie – to kategoria nieprawdy, jej zaprzeczenie, czyli logicznie wynikający fałsz. Prawda, że logiczne? A przy tym tak bardzo góralskie. Tischner widział zatem w góralszczyźnie, w filozofii uprawianej po góralsku, te wartości ogólne, te mądrości – rzekłoby się wręcz – naturalne i uniwersalne, dzięki którym uzyskiwał pewność, podstawę przy rozwikływaniu zagadnień szczegółowych. Gdy szukał przeto jakiegoś autorytetu w sprawie, to wcale nie zapatrywał się na to, co pisze Husserl czy Heidegger, ale co w danej kwestii „by pedzioł” pewien mądry gazda albo jego znajomy z Murzasichla, z których zresztą, na dobrą sprawę, żaden o wymienionych filozofach nawet nie słyszał. I choć często nie była to filozofia wedle zdrowego rozsądku – bo któryż góral przedkłada ów rozsądek nad emocje? – to wszakże ten „rozum góralski” był dla Tischnera niczym drogowskaz, zawsze rozstrzygający. Zauważmy chociażby, że górale nigdy nie wątpią w sprawach Boga. Pon Bóg jest – mówią na Podhalu – i tyle. Kto ma inne zdanie, jeśli trafi na zmęczonego filozofowaniem górala, może skończyć z ciupagą w krzyżu. Wtedy – ale już tam! – się przekona. Tischner był jednym z nich, z górali, z tą różnicą, że nigdy filozofią się nie zmęczył. Nawet Husserla i Heideggera przekładał uparcie na mowę góralską – żeby górale mieli o czym myśleć. A że treść u tych filozofów szeroka i ze zrozumieniem wymagająca czasu, więc przez to i ciupag w krzyżu, domniemywał Tischner, będzie mniej. Że gadkę miał przy tym jak góral, przeto prawdziwi górale go słuchali. Góry go słuchały. Ilekroć ktoś pójdzie w góry, niech więc pamięta: ma się strzec zmęczonego filozofią górala. Jak w tym słynnym dowcipie Tischnera o turyście.

Pyta turysta bacy:
– Baco, co robicie jak macie czas?
– A, siedzę i myślę.
– A jak nie macie czasu?
– To ino siedzę.

Tischner radził, by bacy w tym jego bezmyślnym siedzeniu nie tykać.

6. A czego wobec tego z rzeczy tego świata Tischner nienawidził? Bo przecież, tak jak prawdziwy góral, coś musiał nienawidzić. Zatem wydaje mi się, że nienawidził głównie dwóch rzeczy: głupoty i fałszu. Wszystko inne nawet może by przełknął, lecz tych dwu – nie. Fałsz i głupotę nienawidził i gotów był zwalczać jak prawdziwy góral, do końca i uparcie. Głupotę pojmował nie tylko jako prostą niewiedzę, ale też jako nieumiejętność korzystania, posługiwania się wiedzą. Głupcem mógł być zatem na równi: uczeń i profesor, polityk i dziennikarz, dewotka i smarkula. O ile jednak głupota jednostkom tak nie doskwiera, o tyle fałsz, a w szczególności jego kwalifikowana postać: kłamstwo, jest już zjawiskiem o wiele groźniejszym społecznie. Cwany i obłudny polityk czy dziennikarz są niebezpieczniejsi, niż ich głupsi koledzy po fachu. Tischner – ten Sokratejczyk – brzydził się jako filozof wszelką „polityką”, wszelkim „dziennikarstwem”, wszelką „dewocją”. Łagodniej traktował tylko „smarkatość”, jako zjawisko warte pedagogiki, a zarazem mniej niebezpieczne dla ogółu. Wspomniane natomiast traktował jako przynależne do sfer z gruntu przeciwnych jego filozofii, jako główne nasiona społecznego zła. Zło postrzegał Tischner zawsze jako coś niejasne, niejawne, medialne, ukryte właśnie często pod pozorem społecznego „dobra”. Był szczególnie wyczulony – pewnie w związku z fenomenologią – na dotarcie do istoty rzeczy, skrywanej pod woalem złudnych zasłon, na uchwycenie sedna spraw. Zło nigdy nie wytrzymywało tej jego próby – okazywało się zbyt powierzchowne, zbyt płytkie, nazbyt płaskie. Pierwszym zwiastunem zła była już dlań ludzka obłuda. Obłudnym jest ten, który co innego mówi, a przy tym co innego myśli. Albo też ten – bowiem myśli człowieka poznać jest trudniej – który co innego mówi, a co innego czyni. Tischner, będąc uważnym badaczem spraw ludzkich, zawsze patrzył człowiekowi w oczy. Nawet jeśli go unikały, w oczach rozmówcy szukał odpowiedzi na to, jakim jest człowiekiem. W oczach odkrywał ludzkie prawdziwe „ja”. Stąd definicja człowieka według Tischnera brzmi: Ty w moich oczach – Ja w twoich. My, ale wcześniej Ty i Ja. My, dopiero wtedy, gdy Ty i gdy Ja. Ty, przez to, że Ja – i Ja, przez to, że Ty. My – to Ja, tylko wtedy, gdy Ty. My dla siebie – Ja dla ciebie, Ty dla mnie. Zarazem definicja człowieka i podstawowej relacji międzyludzkiej łączącej jednostki.

7. Owa formuła właśnie pozwalała w konsekwencji Tischnerowi bezbłędnie odróżniać prawdę od fałszu. Jako się rzekło, Tischner szczególnie lubiał, a przy tym czuł jeszcze etyczną powinność, pracować nad uczestnikami kręgów, choćby potencjalnie, „fałszorodnych” społecznie. Obcował więc z politykami, dziennikarzami, ludźmi małej, a często wręcz żadnej wiary… Wszystko po to, by zapobiegać – choćby tylko właśnie potencjalnie – możliwości powstania jakiegoś większego społecznego zła. Fakt, była to często naiwna wiara w możność wpłynięcia na „rozum” ludzki – czasem jednak przynosiła efekty. I to dawało nadzieję. Zarazem, jeszcze częściej, rodziło u Tischnera gorycz. Tę jednak okazywał niezmiernie rzadko. Pamiętam wszakże, jak kiedyś w przypływie takiego zawodu, z żalem konstatował fakt zaproszenia go przez jedną redakcję, by jako Tischner zechciał poświęcić jej nowo uruchamianą, prasową drukarnię. Po tym zaproszeniu, jeszcze zanim tam pojechał, Tischner słuchaczom zwierzał się: wcale mi się nie chce tam jechać, nie chcę, ale „muszę”, nie wypada mi odmówić… wpadli na pomysł, żeby wynająć do tego Tischnera, no i muszę jechać. W końcu pojechał, ale – mniej więcej w tych słowach – Tischner skomentował to chybione, jak sam uznał, zaproszenie.

8. A dlaczego chybione? Dostrzegł mianowicie w tym pozornie prostym, niegroźnym fakcie, jakąś ukrytą obłudę, jakiś fałsz. Gdyby go bowiem poproszono jako księdza w rzeczywiście, naprawdę wymagającej jego pilnej obecności sprawie – wtedy tak, stawiłby się natychmiast, rzecz byłaby oczywista. Ale w tym wypadku założono go sobie wynająć jako „Tischnera” – nie jako kapłana wzywanego w konieczności, bo tych miano pod dostatkiem na miejscu, ale jego „kapłańską usługę” wykonywaną przez „księdza Tischnera”. Gdyby więc zwrócono się doń w rzeczywiście naglącej potrzebie, zgodziłby się bez wahania. Tu jednak targały nim wątpliwości, od początku nosił w sobie to wahanie i to właśnie ono pozwoliło mu przyjąć, że w tym przypadku ma do czynienia z jakąś nieuczciwością – właśnie obłudą. Nie widział bowiem tego „my” – potrzeby pomocy drugiego człowieka – widział tylko czyjeś „ja” i swoje „ty”, zapotrzebowanie czyjeś na „Tischnera”.

9. Jeśli miałbym więc orzec, nad czym Tischner w swym życiu najbardziej bolał, to właśnie nad tym „Tischnerem”, z którego raz po raz ktoś pragnął uczynić sobie postać do wynajęcia. Najkrócej mówiąc, Tischner najbardziej bolał nad tym, że dał się – jako filozof, w dodatku Sokratejczyk – wmanewrować w „politykę”. Częściowo „winił” za to historię, lecz z czasem coraz bardziej, jak sam przyznał, swój notoryczny brak stanowczości. Nie potrafił odmawiać – zawsze uważał, że uczyni tym mniejsze zło, niż gdyby odmówił. Tak też było w przypadku owej drukarni. Gdy „pisać” – pisał, gdy „jechać” – jechał…

10. Nie pozwoliło mu to jednak zostać, tak jak chciał, do końca rasowym filozofem – nie usystematyzował więc swej filozofii, zakreślił tylko jej kontury. Stąd pozostali, tzw. rasowi filozofowie, nie mogą oprzeć się wrażeniu jej pewnej niespójności, niesystematyczności. Ale czymże jest systematyczność wobec osoby Tischnera? I kimże stałby się Tischner w szufladzie tej systematyczności? Z drugiej strony, nie pozwoliło mu to także zostać rasowym księdzem, jak nie tylko chciał, ale by tak rzec, powinien. Wobec czego i rasowi księża znajdowali w nim kogoś – najłagodniej mówiąc – niezupełnie kanonicznego. Tischner bolał stąd, że przez to odbierano go stale jako tego czy innego „Tischnera”, sam jednak – na odwrót – był sobą zawsze bardzo konkretnie. Utkwiły mi w pamięci jeszcze jego charakterystyczne gesty, obrazowe ruchy rąk, którymi jakby układał, porządkował słowa swych wykładów. Był księdzem, unosząc palec wskazujący ku górze. Był filozofem-fenomenologiem, gdy wskazującymi palcami obu rąk kreślił w powietrzu swe słynne, skupiające uwagę „kółeczka”. A gdy z kolei przysiadał na boku stołu lub biurka, jedną ręką wsparłszy się przy tym o jego krawędź, a drugą położywszy swobodnie na kolanie – wtedy był góralem. Te właśnie jego sposoby trzymania rąk stanowiły, jak pamiętam, dużą wskazówkę, wielką pomoc dla właściwego zrozumienia wykładu. Bo na wykładach u Tischnera zawsze najistotniejsze było zrozumienie. Rozumiecie?

Wskazówki bibliograficzne

J. Tischner, Filozofia dramatu, Editiones du Dialoque, Paryż 1990.
J. Tischner, Idzie o honor, Wydawnictwo Secesja – Oficyna Podhalańska, Kraków 1994.
J. Tischner, Jak żyć?, Tum, Wrocław 1994.
W. Stróżewski, Istnienie i sens, Znak, Kraków 1994.
R. Legutko, Fedon Platona (komentarz), Znak, Kraków 1995.
S. Kierkegaard, Albo – albo, PWN, Warszawa 1976.
E. Husserl, Medytacje kartezjańskie, PWN, Warszawa 1982.
M. Heidegger, Bycie i czas, PWN, Warszawa 1994.
K. Przerwa-Tetmajer, Na skalnym Podhalu, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1985.
A. Królikowski, Piszę więc jestem (w:) Przyzywanie głębi do kręgu słów, myśli, idei i działań, red. S. Podobiński, B. Snoch, Wydawnictwo WSP, Częstochowa 2000-2001.

Adam Królikowski

Tekst powstał w 2000 r. Pierwodruk (w:) Wokół archeologii słów i ich funkcjonowania. Księga Jubileuszowa ofiarowana Profesorowi Andrzejowi Bańkowskiemu, red. S. Podobiński, M. Lesz-Duk, Wydawnictwo WSP (obecnie: AJD), Częstochowa 2001, s. 509-514.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code