"Tygodnik Powszechny"

Urlop od rzeczywistości

Spread the love

Urlop od rzeczywistości

24.02.2009

Paweł Śpiewak

Panowie ministrowie i premierzy robią wrażenie zdenerwowanych.
Dobre notowania i pochwały udzielane za to tylko, że nie są
PiS-em, już otrzymali. Więcej im się nie należy.

Politykę pozorną, czyli wizerunkową, rozpoznaję po trzech cechach. Po pierwsze, wydarzenie wizerunkowe ma być intensywne i walić po oczach – tak, żeby zatrzymały się na nim media, obracając na różne strony w kolejnych edycjach wiadomości – szkło kontaktowe pośród achów i echów. Najlepiej, gdy do studia wjeżdża świński łeb albo poseł czy minister używa z rozmysłem języka wulgarnego lub obraźliwego, co oczywiście zatrzymuje naszą i dziennikarzy uwagę. Może także ładnie skłamać, co robi w ten sposób, by go za chwilę złapać.

Na przykład minister ogłasza, że negocjator w sprawie przystąpienia Polski do euro prowadzi ważne rozmowy, tymczasem ten wyleguje się na plaży lub bierze udział w jakimś seminarium. Jest „news”, coś się dzieje, czego inforozrywka potrzebuje. Wydarzenie jest tak wyraziste, że odciąga uwagę widza, słuchacza. I co najważniejsze – przesłania ważne czy trudne dla rządzących problemy, sprawiając, że zamiast zajmować się realną polityką, zajmujemy się publicznym praniem brudów i plotami.

Po drugie, wydarzenie medialne musi być spersonalizowane. Wtedy wiadomo, kto i kogo bije. Chłopiec do bicia musi być znany i widoczny. Dobrze jest na przykład powiedzieć coś złego o prezydencie albo o strasznych zamiarach posła Antoniego Macierewicza. Wtedy komentatorzy mówią: ale „mu dowalił”, a nieco wrażliwsi: to niegodne, „obraża głowę państwa”. Taki spór z zakresu etykiety, języka publicznego i domniemań tyczących zdrowia psychicznego polityka jest cudownym sposobem na zajmowanie się niby-polityką. Chodzi wszak o to, by rozbudzać emocje, by krew żywiej krążyła, co nie zamieni się w nic innego, jak tylko w bezsilną złość.

Wreszcie, po trzecie: zwykle tego rodzaju wizerunkowe gry mają wszelkie cechy kampanii negatywnych. Obecna ekipa rządowa prowadzi mistrzowską grę w obmawianiu przeciwników. A to dowiadujemy się z ust wicemarszałka Sejmu, że wredny przeciwnik jest mały, prowincjonalny i antyeuropejski. Kiedy indziej powiedzą nam, że polityk numer jeden pije za dużo albo że – rzekomo – trzyma niepotrzebnie u wrót pałacu, nic za to nie płacąc, karetkę pogotowia tak niezbędną naszym umiłowanym obywatelom. Przeciwnik bywa przedstawiany jako radykał albo polityczny samobójca jadący nocą pod ostrzał wroga. Co spotyka się z wdzięcznym i miłującym pokój komentarzem drugiej osoby w państwie: jaka wizyta, taki zamach.

Sowicie opłacani za państwowe pieniądze specjaliści od wizerunku obmyślają złożone gry negatywne. Sprawnie przeprowadzone – dają fantastyczne efekty. Trudno obmówionemu potem wyplątać się z tego błota, a tłumacząc, że nie jest słoniem czy niedźwiedziem, najczęściej popada w jeszcze gorsze kłopoty. Bo wychodzi na kłótnika. Na tym tle można wypaść lepiej, przez porównanie uchodzić wręcz za poważną osobę polityczną. Tym bardziej, im bardziej samemu nie posiada się mocnej wewnętrznej tożsamości.

Najważniejsze to lać się bez przerwy tak, by bijatyka jak w zabawnym filmie wypełniała cały ekran, czyli całą naszą uwagę. Oglądamy żwawy balet na wulgaryzmy, pomówienia, świńskie ryje i wydaje nam się, że granica domu wariatów przebiega tam, gdzie w naszych domach znajduje się ekran telewizora. Gdy słyszę i widzę takie wydarzenia, wiem od razu, że chodzi tylko o to, by dowalić, zepchnąć przeciwnika do defensywy, bić go tak, jak bije się zmęczonego boksera na ringu. Byle mu łeb latał po kolejnym ciosie. Chodzi o efektowną bójkę przy barze, utrzymującą widzów w napięciu. Wiem: w takiej sytuacji na pewno nie chodzi o robienie poważnej polityki.

Temu stylowi uprawiania rzemiosła politycznego służy dominujący u nas model partii politycznych. PO i PiS są klasycznymi partiami wyborczymi, które działają wedle prostej zasady: chwytaj wyborców tyle, ile się da i jak tylko można.
Skończyła się epoka partii ideologicznych (typu LPR czy UPR) czy partii klasowych (ostatnia to PSL). Niezbyt istotne okazują się pryncypia ideowe partii i nikt nie potrafi powiedzieć, kto tu lewica, a kto prawica.

Programy partyjne pokazuje się na zjazdach, a potem można je wyrzucić do kosza, wszak wyborcy i tak ich nie czytają. Co sami przywódcy partyjni przyznają. Nie jest istotna ciągłość i trwałość własnego stanowiska. Kto pamięta? Zależnie od potrzeby i momentu można przemalowywać swój wizerunek. Raz się jest przeciw populizmowi, a chwilę potem za przymusową kastracją pedofilów i wszelkich zboczeńców, raz opowiada się za etatyzmem, kiedy indziej za wolnym rynkiem. Zobowiązania wobec obywateli mało się liczą, ponieważ liczy się tylko to, czy uda się złowić nowych wyborców i przybliżyć zwycięstwo.

W tej sytuacji interes partii jest celem samym dla siebie i materia poważnej polityki staje się w poważnej mierze zakładnikiem gier personalno–wyborczych. Partie wyborcze muszą trafiać do bardzo różnych segmentów społeczeństwa, każdemu „sprzedając” nieco inne hasła i obietnice. Uczą się, jak kupować głosy, czym zanęcić, czym zachęcić. Podręczniki do uwodzenia politycznego zapewne stanowią ważną lekturę dziarskich sztaboficerów w partiach. Interes partii jest kwestią pierwszoplanową i żadnej decyzji ważnej dla szefa partii, ba, dla samego państwa, nie podejmuje się, nie biorąc pod uwagę zamierzonych interesów partyjnych. Jeżeli premier w ważnym przemówieniu mówi o swojej polityce gospodarczej, dodając, że każdy, kto jest przeciw, ten chce zatopić nasz wspólny okręt (metaforyka gdańska) i wbija nóż w plecy, to – sądzę – z góry zakłada, że dyskusja jest złem, a ten, kto ją podejmie, jest groźnym szaleńcem. Tym samym prowokuje przeciwników do złości i można wtedy odnieść wrażenie, że to jest ważniejsze niż wszelkie ogólnikowe merytoryczne propozycje zawarte w mowie parlamentarnej.

Są to formacje migotliwe, ideowo niespójne, by nie powiedzieć: sprzeczne wewnętrznie, a tym, co je trzyma razem, jest nieustanna bijatyka i wódz. Bijatyka ma dla nich olbrzymią wartość. Sprawia, że członkowie partii X osobiście nie lubią członków partii Y i nawzajem, bo tak się wzajemnie naobrażali. Dzielą się politycy, posłowie na dwa wrogie sobie plemiona, które nie wiedzą, o co już im chodzi, wiedzą tylko, że źle się do siebie odnoszą. Jak wiem, nawet w kuluarach sejmowych posłowie z przeciwnych partii nie popijają ze sobą koniaczków i winiaczków. Nie chodzą ze sobą do restauracji czy do kina.

Na szczycie piramidy zaś stoi wódz w otoczeniu swojej drużyny. Wódz jest uosobieniem partii. Jest tym, co w niej prawdziwego, najlepszego, zacnego, pięknego. A ponieważ wodzom też się zmienia charakter, pomysły, garnitury i zęby, to zmienia się razem z nimi kierunek marszu partii lub język partii. Jak premier użył niefortunnych słów w sprawie interwencji na rynku, to następnego dnia wszyscy politycy jego partii wedle instrukcji otrzymanej ze sztabu tłumaczyli w identycznych słowach, co ich szef miał na myśli. To się nazywa spójnym przekazem. Wódz, czyli pan prezes, trzyma w swoich rękach los tysięcy ludzi. Nic więc dziwnego, że wszyscy oni są dla prezesa mili i jemu oddani. Ten wódz jest zwykle na tyle skromny, że nikt nie przypisuje mu, na szczęście, wszechwiedzy czy nadnaturalnej wielkości.

W tej sytuacji prymat zyskuje taktyka, której mistrzami są Tusk i Kaczyński. Ich zasadniczym celem jest zdobywanie głosów, a można to czynić przez piękne obietnice i deprecjonowanie przeciwników. O głosy toczy się walkę od dnia zakończenia wyborów do kolejnych wyborów. Lektura wyników sondaży jest najważniejszym wydarzeniem dla każdego ze sztabów i liderów politycznych. Potem – zapewne – są długo dyskutowane. Politycy wierzą nie tyle w socjologów, ile w socjologię, mierzalne wyniki. Dlatego boją się sondaży i od czasu do czasu prowadzą kampanie nienawiści przeciw socjologii. Wtedy są, jak na mój gust, śmieszni i bezradni jak dzieci.

Pozostają pytania: po co partie mają wygrywać wybory i po co jacyś mili panowie mają zostawać ministrami i premierami? Zajęcia te są wszak mało wdzięczne i wymagają niezwykłej odporności nerwowej. W tym miejscu kończy się polityka pozorna i zaczyna polityka realna. Z faktu, że minister sprawiedliwości spłacił (czy nie spłacił), niewiele wynika dla państwa. Ale dużo dla wizerunku partii. Jak niewiele wynika z tego, że jakiś pan miał piękną i heroiczną biografię, którą można zapisać w grubej książce. Niewiele mnie – przepraszam – to obchodzi, czy pewna pani na stanowisku ma same złe cechy charakteru. To wszystko tylko tworzy nieuchronny zgiełk inforozrywki i jest częścią partyjnych gier w chowanego.

Ważne jest to, czy mimo tych wszystkich zabiegów wizerunkowych (PR-owych) potrafimy odróżnić pozory od rzeczywistości, czy też uda się politykom z ich specami od wizerunku jednak zinfantylizować (upartyjnić) nasze myślenie o świecie. Niby każdy wie, że wygadywanie bzdur o prezydencie czy o jakimś ministrze powinno być traktowane na poły jako niegodziwość, a na poły jako plotkarstwo. Jednak udało się mediom i partyjnym wodzom przesłonić tymi gonitwami, czarnym PR-em, istotę rzeczy. Zamiast mówić o tym, co ministrowie sprawiedliwości uczynili dla usprawnienia sądownictwa: czy zdołali zmienić realny czas trwania procesów i oczekiwań na procesy sądowe, czy straszna i budząca zgrozę praktyka aresztów tymczasowych jest ograniczana, czy mamy lepszy i jaśniejszy dobór osób na stanowiska sędziowskie (tych kwestii można wymieniać bez liku) – to politycy prowadzą podwieczorki przy mikrofonie na temat tego, czy minister jest uprzejmy dla podwładnych. Ten rodzaj refleksji politycznej prowadzi do ogłupiania publiczności, trywializacji spraw ważnych, a przede wszystkim do upartyjniania.

Najgorsze jednak, że przesłonięciu ulega rzeczywistość. To, czy mówi się i prowadzi politykę realną, łatwo ocenić. Poznaje się to po tym, że odnosi nas, obywateli, do spraw, które widzimy, z którymi się borykamy. Test rzeczywistości i zdrowego rozsądku jest tu najważniejszy. Nie potrzebuję filozofów czy ideologów, by odróżnić grę, udawanie, PR, partyjne taktyki od poważnej rozmowy, poważnych decyzji.

Ostatnie dwa lata odzwyczajają nas od namysłu nad rzeczywistością. Napięcia gospodarcze i w konsekwencji społeczne zmuszą jednak polityków do tego, by mówili wreszcie do rzeczy i o rzeczach. Uśmiechanie się, wdzięczenie, jak i pomawianie przeciwników, już na niewiele się zda. Od polityki w tym realnym wymiarze uciec nie sposób. Panowie ministrowie, premierzy robią wrażenie zdenerwowanych. Ich dobre notowania i pochwały udzielane za to tylko, że nie są PiS-em, już otrzymali. Więcej im się nie należy. Politycy koalicyjni mogą czuć się zaniepokojeni, bo dostali władzę, i to dużą władzę, w sytuacji dla nas najtrudniejszej od wielu dziesięcioleci. Tylko wedle Machiavellego jest to sytuacja wymarzona dla wielkiego księcia. W takim momencie dopiero pokaże swoje talenty i cnoty. Ale wielcy książęta, wiemy dobrze, zdarzają się wyjątkowo rzadko i najczęściej w bajkach.

Teraz oczekuję od polityków, że wrócą do roli, jaką na siebie wzięli. Oczekuję, że potrafią nazwać procesy społeczne i cywilizacyjne, że wskażą na to, co mogą i chcą uczynić w sytuacji kryzysowej. Oczekuję, że przestaną judzić, kokietować, infantylizować, prowokować kłótnie, ale – jak przystało na demokrację – potraktują mnie, wyborcę, poważnie i zobowiązująco mówiąc, co mają zamiar uczynić. Taki pożytek z kryzysu: urlop od polityki i rzeczywistości dobiegł końca. 

Paweł Śpiewak

Tekst pochodzi z „Tygodnika Powszechnego”

W 10/2009 numerze “Tygodnika Powszechnego”:

Powrót polityki? Piszą Aleksander Smolar, Sławomir Sierakowski
Jerzy Jedlicki: Wojna dzienników
Ireneusz Krzemiński: inteligenci bez inteligencji?
Rekolekcje wielkopostne brata Morisa
Rozmowa z Joanną Tokarską-Bakir na 5-lecie śmierci ks. Musiała
Jerzy Sosnowski: Zwłoki na wystawie
50-lecie istnienia Znaku: ks. Boniecki rozmawia z Jackiem Woźniakowskim

Zaprenumeruj e-tygodnik!

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code