Miesięcznik "Znak"

1914: Śmierć naszej epoki

Spread the love

1914: Śmierć naszej epoki

MACIEJ JANOWSKI

Była sobie kiedyś epoka żyjąca w dobrobycie. Otóż ta epoka dała sobie wmówić, że żyje życiem beznadziejnym, że jej problemy są w istocie nieuleczalną chorobą, z której śmierć tylko wyleczyć ją może. Po usłyszeniu takiej diagnozy, zafundowała sobie samobójstwo ze strachu przez śmiercią.

Bardzo często lata pierwszej wojny światowej przedstawia się jako śmierć belle époque: pewnej kultury elitarnej i staroświeckiej, na której miejsce nadchodzi oto epoka mas, wojen, totalitaryzmów – czyli wiek XX. Powstaje coraz więcej prac ukazujących właśnie pierwszą wojnę światową jako wielki przełom: początek naszych czasów, kiedy procesy modernizacyjne w różnych dziedzinach życia osiągnęły natężenie tak ogromne, że przekształciły świat dogłębnie i nieodwracalnie. Ta perspektywa bliska jest popularnemu, amatorskiemu spojrzeniu na czasy przed 1914 rokiem: mnożą się albumy przedstawiające miasta na fin-de-siècłowych pocztówkach, gadżety reklamowe w rodzaju portretu Franciszka Józefa na wodzie mineralnej „Żywiec”, w muzeach i skansenach stare parowozy, automobile, telefony, na fotografiach panowie z wąsami, panie w długich sukniach, nie mówiąc już o całym pamiątkarskim przemyśle utrwalającym stereotyp szczęśliwego Wiednia, Budapesztu, Lwowa czy Krakowa sprzed kataklizmu. To wszystko buduje obraz epoki zasadniczo odmiennej od naszej – owej sentymentalnej „starej Warszawy” Bolesława Prusa czy stabilnej wiktoriańskiej Anglii. Bertrand Russell w swojej historii filozofii zachodniej napisał, że kontynent około 1000 roku wszedł w okres ciągłego rozwoju, który miał trwać nieprzerwanie aż do roku 1914.

Cały ten obraz, czy to u historyków, czy u szerszej publiczności, jest obrazem świata zaginionego: obraz ten wzmocniony jest tradycją literacką najwyższej próby, dziełami Józefa Rotha, Stanisława Vincenza, Andrzeja Kuśniewicza i tylu innych. Słowo „Atlantyda” powtarza się często. Widziałem kiedyś w jednej z berlińskich księgarń serię popularnych książeczek z obrazkami, której tytuł brzmiał Jak żyli ludzie…, czy jakoś podobnie. Otóż na wystawie księgarni leżały koło siebie tomy Jak żyli ludzie w państwie Inków i Jak żyli ludzie w monarchii austro-węgierskiej na początku XX wieku – tak jakby państwo Inków i państwo Habsburgów były dla człowieka początków XXI wieku krainą równie odległą, obcą, zapomnianą. Pomyślałem sobie, że gdyby jakiś wiedeński dekadent katastrofista sprzed wieku, taki Artur Schnitzler czy Odon von Horwath, a przede wszystkim Karl Kraus, autor apokaliptycznej sztuki Ostatnie dni ludzkości, mógł zobaczyć te książeczki, byłby zachwycony: jego przekonanie o nadchodzącej katastrofie, która pogrzebie jego świat, znalazłoby doskonałe potwierdzenie.

Powyższy obraz nie docenia stopnia zakorzenienia modernizacyjnych przemian jeszcze przed 1914 rokiem. Jeśli je uwzględnimy, spoza sentymentalnego obrazu wyłoni się epoka niesłychanie dynamiczna, nowoczesna, pod wieloma względami bliska naszej. Często mówi się o przyspieszeniu, w jakim żyje nasze pokolenie. Być może; jeśli przypomnę sobie, jaką trudność w czasie mojej młodości stanowiło dodzwonienie się do innego miasta, nie mówiąc już o telefonie za granicę, skłonny jestem przyznać temu rację. Jednak wydaje mi się niewątpliwe, że największe przyspieszenie, w porównaniu z którym doświadczenie naszego pokolenia jest niemalże doświadczeniem stabilności, było udziałem pokolenia urodzonego w ostatnich latach przed rewolucją francuską, które dożyło drugiej połowy XIX wieku. Wprowadzenie telegrafu i kolei było największą może rewolucją przyspieszającą obieg informacji i mentalnie przybliżającą do siebie regiony i kontynenty. Penny postage – znaczek pocztowy za pensa, z charakterystycznym profilem królowej Wiktorii, wprowadzony w 1846 roku – pozwalał wysłać za tę samą niewielką cenę list w obrębie całego olbrzymiego Imperium Brytyjskiego i przyczynił się w ogromnym stopniu do przełamania olbrzymich odległości.

Gdy patrzymy na życie miast europejskich początku XX wieku, obraz staje się znajomy aż do złudzenia. Metro, telefon, tramwaj, dzienniki (wychodzące dwa razy dziennie), popularna prasa sensacyjna (poprzednik dzisiejszych tabloidów). W gazetach reklamy czekolady Milka, kakao Van Houten; w księgarni atlas samochodowy w owym charakterystycznym dla takich atlasów wydłużonym formacie, z planami przejazdów przez ważniejsze miasta, stacjami benzynowymi i uśmiechającym się wesoło oponowym ludzikiem Michelina. To wszystko, oczywiście, było wąskie społecznie (choć nie tak wąskie, jak mogłoby się wydawać), ale tworzyło klimat i poprzez „efekt demonstracji” wyznaczało horyzont oczekiwań nawet tych, których nie było stać, by z tych wszystkich nowości korzystać. Kiedy dwadzieścia lat temu przygotowywałem doktorat i po raz pierwszy utonąłem w rocznikach gazet z przełomu XIX i XX wieku, uderzyła mnie nowoczesność tamtej – tak staroświeckiej, zdawałoby się – epoki. Nowoczesność widoczna zwłaszcza z szarej perspektywy ostatnich (ale wtedy nie wiedziałem, że ostatnich) lat Peerelu. Kakao Van Houtena było niedostępne, a o istnieniu czekolady „Milka” wiedziałem tylko z pierwszych stron Stref Kuśniewicza. Świadomość, że takie produkty były czymś normalnym przed stu laty, dawała mi miarę odstawania kraju, w którym dorastałem, od „normalnego” świata. Jakaś gazeta informowała o wprowadzeniu automatów telefonicznych na monety, inna o weekendowych ulgowych kolejowych biletach wycieczkowych, jeszcze inna ubolewała, jak długo trzeba czekać na telefoniczną rozmowę międzymiastową z Wiedniem. Rozważano problem prawny związany z coraz liczniejszym wprowadzaniem automatów do sprzedaży różnych rzeczy – biletów kolejowych, słodyczy itp.: czy wrzucenie monety w otwór automatu jest równoznaczne z zawarciem umowy kupna–sprzedaży z właścicielem maszyny?

Całkiem niedawno, siedząc w Bibliotece Narodowej w Warszawie i czytając coś na jakiś zupełnie inny temat, zamówiłem sobie dla zabawy rocznik 1908 „The Economist”. Chciałem zobaczyć, o czym sto lat temu pisał opiniotwórczy londyński tygodnik. Otóż pisał o tym, że gospodarka niemiecka musi się zreformować w kierunku zmniejszenia funkcji państwa, jeśli chce dorównać brytyjskiej; że jeśli gospodarka japońska chce być konkurencyjna, musi bardzo się zmienić; że Austro-Węgry (czyli Europa Środkowa według dzisiejszej terminologii) rozwijają się dynamicznie i stanowią wdzięczne pole dla inwestorów, natomiast jeśli chodzi o gospodarkę rosyjską, to sprawa jest trudniejsza, bo wprawdzie tempo wzrostu gospodarczego jest imponujące, ale statystyki są nie całkiem wiarygodne, a autorytarny i niestabilny system polityczny sprawia, że inwestycje w Rosji są obarczone dużym ryzykiem. Plus ça change, plus c’est la même chose… 1

Ale największe wrażenie zrobiły na mnie teksty, wyrażające obawę przed możliwością przyszłej wojny; przede wszystkim w związku z wyścigiem zbrojeń (tutaj analogia się załamuje), ale nie tylko. Te nastroje wojenne, które krytykował liberalny tygodnik, rzeczywiście wzmacniały się w Europie przed pierwszą wojną światową. Bo w ostatnich dwudziestu czy trzydziestu latach przed wybuchem pierwszej wojny światowej wspaniałym osiągnięciom materialnym, rozprzestrzenianiu się wolności, towarzyszył wzrost nastrojów pesymizmu i zwątpienia. Te „młodopolskie”, ale przecież wspólne dla całej zachodniej kultury nastroje stanowią niesłychanie ważny element genezy pierwszej wojny światowej.

Popatrzmy na architekturę, na rzeźbę ostatnich lat przed Wielką Wojną. Jeszcze koło 1880 roku monarcha na pomniku ma dumną minę, antyczny kostium lub paradny mundur z pióropuszem, wąsy i bokobrody – z dzisiejszej perspektywy wygląda bardziej operetkowo niż groźnie. Ale mija dwadzieścia–trzydzieści lat i oto niepostrzeżenie znajdujemy się już nie w estetyce operetki, lecz Conana Barbarzyńcy. Spójrzmy na neoromański budynek portu w Hamburgu, tego samego, przez który przelewały się masy chłopstwa galicyjskiego, górnowęgierskiego czy małoruskiego, szukającego za oceanem nowej ojczyzny – jakby wchodziły do jakiegoś strasznego tumulusu, do jakiegoś grobowca Teodoryka w Rawennie czy innego kurhanu barbarzyńskiego wodza. Gdy odpływali, jeśli mieli możliwość rzucić okiem za siebie z transoceanicznego parowca, widzieli za sobą górującą nad portem monstrualną figurę Bismarcka, tak wielką, że dorosły mężczyzna, stojąc przy nim, mniejszy jest od jego buta. Bismarck w jakiejś pseudośredniowiecznej zbroi, oparty na ogromnym oburęcznym mieczu, z dwoma orłami u nóg, wyrzeźbiony z bloków kamiennych w ten sposób, aby miejsca, w których te bloki łączą się ze sobą, były wyraźnie widoczne, przypomina bohaterów koszmarnych filmów rysunkowych, które moje dzieci z upodobaniem oglądają na Cartoon Network. Jest w oczywisty sposób istotą z wyobraźni masowej przełomu XX i XXI wieku, a nie ze świata realistycznego historyzmu XIX wieku.

Ten Bismarck to ostatnie spojrzenie emigrantów na Europę. Kilka tygodni później ujrzeć mieli Statuę Wolności. Kto chce, może ten kontrast obu rzeźb rozumieć symbolicznie. Tu jednak chodzi o to, że ta architektura i rzeźba powoli – od neogotyku przez neoromanizm – prowadzi coraz dalej od tradycji klasycznego języka architektury aż do fascynacji tradycją barbarzyńską, pragermańską czy pra-jakąkolwiek inną; a owa fascynacja miała swój wyraz polityczny w tym samym stopniu co estetyczny.

Rzecz ciekawa, sam Bismarck nie był przecież człowiekiem nowoczesnej, masowej radykalnej polityki: konserwatywny szlachcic i przede wszystkim sługa swego króla, nie gustowałby z pewnością w tak nowomodnej formie budowli ku jego czci, odmiennej od wszystkiego, do czego przywykł za życia. Mamy tu bardzo ciekawy przykład tego, jak estetyka z istoty swej nowoczesna, z tendencją do redukcji form, operowania wielkimi płaszczyznami, odrzucenia tak ulubionej w XIX wieku dekoracyjności szczegółu na rzecz podkreślania majestatycznego wyrazu wielkiej całości, odchodząca od klasycznego języka form architektonicznych – jak ta tak nowoczesna sztuka służy gloryfikacji postaci minionego, zupełnie odmiennego świata, a zarazem przez sam swój wyraz formalny wprzęga tę gloryfikację w przygotowywanie umysłów i uczuć odbiorców do nowych idei i nowych form życia społecznego. Neoromański zamek cesarski w Poznaniu, z kaplicą wzorowaną na kaplicy Karola Wielkiego w Akwizgranie, jest tu bardzo ciekawym przykładem: widać wyraźnie, jak ów ciężki, przetłaczający wielkimi płaszczyznami ścian neoromanizm przekształca się niepostrzeżenie w ciężki modernizm, który w ćwierć wieku później będzie typowy dla architektury totalitarnej.

W ogóle wilhelmińska Rzesza jest ciekawym miejscem obserwacji. Pokryta bowiem została (w XIX i na początku XX wieku) siecią olbrzymich pomników, które często zlewają się w jedno z naturą, które jak gdyby tworzą patriotyczną „sieć triangulacyjną” w całym ogromnym państwie. Warto na przykład zwrócić uwagę na pomnik Bitwy Narodów pod Lipskiem, wystawiony na jej stulecie. Inicjatorami, wbrew temu, co można by się było spodziewać, nie byli jacyś straszni pruscy militaryści, lecz mieszczaństwo Lipska, patriotyczne i umiarkowanie liberalne, a także działacze lokalnych lóż masońskich; pomnik miał nie tylko upamiętnić poległych bohaterów, lecz także stanowić ostrzeżenie przed okropnościami wojny. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że widzimy jakąś budowlę z mrocznego filmu fantasy albo z „gotyckiej” gry komputerowej, albo może ze złego snu. I do tego nawiązującą stylistycznie do starożytnego Egiptu, a może do Babilonii, a może do motywów zdobniczych barbarzyńskich plemion wczesnego średniowiecza? Jakiekolwiek byłoby zresztą pochodzenie tych motywów, jedno jest charakterystyczne: nie ma w nich najmniejszej nawet aluzji do tradycji grecko-rzymskiej i tradycji gotyckiej – dwóch języków architektonicznych, które do tej pory kształtowały wrażliwość estetyczną Zachodu. Taki pomnik na człowieku wychowanym w owej klasycznej (traktujemy to słowo szeroko, aby włączyć w nie również wszelkie odmiany gotyku) tradycji estetycznej musiał wywrzeć jedno nieprzeparte wrażenie: zasadniczej, fundamentalnej obcości. Czy możemy uznać, że ta obcość w pewien sposób odsuwała ludzi od tradycji europejskiej kultury, że jak gdyby dokonywała się inwazja barbarzyńców w sferze wyobraźni zbiorowej? Mówiąc o inwazji barbarzyńców, nie mam na myśli tego, że nowa sztuka była barbarzyńska w sensie: „artystycznie bezwartościowa”. Przeciwnie, była wybitna, a krótki okres jednego pokolenia, zwany epoką secesji – gdzieś między połową lat dziewięćdziesiątych a rokiem 1914 – był jedną z najciekawszych i intelektualnie i estetycznie epok europejskiej kultury. Chodzi mi o to, że sztuka ta nasuwała – świadomie, nieświadomie, półświadomie? – myśl o możliwości upadku tradycyjnej cywilizacji, a nawet o tym, że sam ten upadek może dać obserwatorom (i uczestnikom) przeżycie estetyczne.
Owo rozbiegnięcie się oczywistych, ogromnych, nigdy w dziejach nie notowanych osiągnięć (nie tylko w sferze materialnej, lecz i w sferze rozpowszechniania się wolności) z pesymistycznymi nastrojami stanowi zjawisko fascynujące, brzemienne w konsekwencje i właściwie nie do końca – przynajmniej dla mnie – zrozumiałe. Wydaje mi się, że dla zrozumienia tego mechanizmu kluczowe są dwie sprawy: po pierwsze, właśnie ów bezprecedensowy wzrost dobrobytu, po drugie – długotrwały pokój. Po raz pierwszy może w dziejach europejskiej kultury pojawiają się nastroje znużenia właśnie pokojem i (względnym) dobrobytem. Kryzys pozytywizmu i nowy irracjonalizm w myśli i kulturze europejskiej przełomu wieków obudziły nigdy nie wygasłą, lecz przytłumioną pogardę dla nuworyszów, kapitalistów, giełdziarzy, i ponownie rozbudziły entuzjazm dla średniowiecza, rycerstwa i arystokracji. „Płaski” kapitalizm i „wzniosła” rycerskość – z tego przeciwstawienia wyrasta coraz powszechniejsze irracjonalne oczekiwanie, że „coś” musi się wreszcie zdarzyć. Jakiś Czyn, jakiś Mit, jakiś Bohater nadejdzie i nada Sens bezsensownej, materialistycznej epoce kapitalistycznej, konsumpcyjnej nudy.

Takie nastroje były w moim przekonaniu dla wybuchu wojny ważniejsze niż „realne” konflikty. To prawda: tych ostatnich też nie brakowało, a wiązały się głównie z przekształceniami, określanymi dziś w podręcznikach jako narodziny społeczeństwa masowego. Partie polityczne nowego typu, poszukujące zwolenników wśród niewykształconego masowego odbiorcy, wypierały ze sceny politycznej swych konkurentów – elitarne ugrupowania liberalne i konserwatywne. Mamy tego doskonały przykład w Galicji, gdzie w ostatnich latach XIX wieku dawni liberalni demokraci, a tuż przed pierwszą wojną światową wszechwładni niegdyś konserwatyści krakowscy ustąpili miejsca nowym ugrupowaniom na prawicy i na lewicy – endecji, ludowcom i socjaldemokratom. Umasowienie polityki oznaczało też umasowienie konfliktów narodowościowych, które doszły w pierwszych latach XX wieku do takiego natężenia, szczególnie w Europie Środkowej i Wschodniej, jakiego nie miały jeszcze nigdy w dziejach. To wszystko prawda, ale od tego jeszcze daleko do uznania, że konflikty te były przyczyną wojny.

Bo przecież żaden konflikt, problem, czy kryzys nie jest nigdy sam z siebie przyczyną wojny: jest nią przekonanie decydentów, że w danej sytuacji należy wybrać rozwiązanie wojenne raczej niż pokojowe. Problemy pierwszych lat ubiegłego stulecia, z pewnością poważne, były problemami raczej wzrostu niż stagnacji. Nie były one bardziej nierozwiązywalne niż jakiekolwiek inne problemy jakiejkolwiek innej epoki: nierozwiązywalne w tym sensie, że niemożliwe do rozwiązania ostatecznie, całkowicie i raz na zawsze, a zarazem rozwiązywalne w tym znaczeniu, że zawsze można się zdecydować, iż będzie się dążyło raczej do kompromisu niż do konfrontacji. Jest kwestią swobodnego wyboru elit, czy starają się mozolnie szukać kompromisów, ucierać stanowiska, dochodzić do porozumienia, rezygnując z części swych dążeń – czy wybiorą wojnę. Nic nie było zdeterminowane.

Otóż jeżeli zapytamy, dlaczego w 1914 roku wybrano wojnę, to odpowiedź leży właśnie w owym klimacie kulturowym, którego zarys starałem się wyżej nakreślić. Politycy, którzy sami przed sobą szczycą się, że są racjonalnymi, zimnymi graczami, nie ulegającymi uczuciom, lecz realizującymi politykę swego państwa, narodu czy warstwy społecznej, są w istocie ogarnięci emocjami, których istnienia wcale nie dostrzegają; odbierają świat przez pryzmat kategorii wytworzonych przez poetów, filozofów, uczonych i artystów. Atmosfera umysłowa epoki secesji najpierw narzuciła przekonanie, że żyjemy w epoce kryzysu, a potem wiarę, iż jedyną formą wyjścia z owego kryzysu jest wojna – dlatego, że odwróci uwagę społeczeństw od spraw wewnętrznych, sądzili cynicy; dlatego, że wyzwoli w ludziach drzemiące pod powłoką materializmu pokłady entuzjazmu, poświęcenia i solidarności, sądzili naiwni. Ani jedni, ani drudzy żadnej wojny nigdy w życiu nie widzieli.

*

Pora podsumować. Była sobie kiedyś epoka żyjąca we względnym dobrobycie, w warunkach pomyślnie rozwijającego się kapitalizmu, przyzwoitego wzrostu gospodarczego, demokratyzacji i rozszerzającej się wolności. Epoka, której ideały i styl życia były już bardzo bliskie naszym. Otóż ta epoka dała sobie wmówić przez artystów i myślicieli – a nie byli to żadni hochsztaplerzy, przeciwnie, z reguły wspaniali artyści i głębocy myśliciele – że żyje życiem beznadziejnym, płaskim, prozaicznym, że jej problemy – zwykłe problemy codziennej egzystencji – są w istocie nieuleczalną chorobą, z której śmierć tylko wyleczyć ją może. W efekcie, po usłyszeniu takiej diagnozy, zafundowała sobie, by posłużyć się znaną frazą pochodzącą podobno od Bismarcka, samobójstwo ze strachu przed śmiercią.

Jeśli zatytułowałem ten tekst: „śmierć naszej epoki”, to nie dlatego, żebym miał się spodziewać, iż naszej epoce grozi śmierć podobna jak tamtej sprzed wieku. Wszystko jest oczywiście możliwe, ale nie wydaje mi się, aby samobójcza i bezsensowna wojna światowa była w tej chwili szczególnie prawdopodobna. Historia się nie powtarza i można bardzo łatwo przedstawić odmienną, a równie prawdziwą, opowieść o tamtych czasach, taką, która akcentować będzie różnice, a nie podobieństwa. Zarazem jednak można chyba dostrzec pewne mechanizmy. Być może przykładem takiego mechanizmu jest sytuacja, gdy intelektualiści, krytykując to, co nie podoba im się w świecie, w którym żyją, przygotowują, nie zawsze świadomie, jego upadek – upadek, który i dla nich samych będzie tragedią. Po prostu myśl teoretyczna ma tendencje do samoczynnego radykalizowania się, do dążenia do wewnętrznej konsekwencji i spójności za wszelką cenę, choćby oznaczało to radykalne potępienie rzeczywistości w której przecież w sumie da się żyć – w odróżnieniu od utopijnego ideału. Przynajmniej od czasu rozważań Edmunda Burke’a o rewolucji francuskiej podobne uwagi wypowiadano wielokrotnie. Łatwy do pojęcia jest też mechanizm, w którym poprzednie wojny, dawno minione, nie działają już odstraszająco, co zwiększa prawdopodobieństwo wybuchu następnej. Oba te mechanizmy łączą się jakoś ze sobą: nastroje egzystencjalnego pesymizmu znajdują żyzny grunt chyba wtedy właśnie, kiedy nie ma poważniejszych problemów. Takie mechanizmy nie są niczym nieuniknionym, ale warto się im przyjrzeć, bo mogą w pewnych sytuacjach zadziałać również w przyszłości.

Często przywoływany kontrast między liberalnym dziewiętnastym i okrutnym dwudziestym wiekiem jest prawdziwy, jeśli chodzi o pierwsze pięćdziesiąt lat po 1914 roku, i absolutnie nieprawdziwy, jeśli chodzi o czasy późniejsze. W ostatnich kilku dziesiątkach lat rany się zabliźniły, pamięć tragedii zbladła, a wolność i dobrobyt tym razem już na pewno przekroczyły wielokrotnie to wszystko, co ludzkość zdobyła w jakiejkolwiek poprzedniej epoce. Zarazem – i to wydaje mi się pewną analogią z epoką, o której pisałem – również i teraz nastroje kultury wydają się bardziej pesymistyczne, niżby można się spodziewać, patrząc na „rzeczywisty” rozwój wydarzeń. Być może najważniejszym „obrokiem duchowym”, jaki możemy wynieść z dziejów roku 1914 jest konieczność pamiętania o tym, że wszystko jest możliwe, że o niczym nie da się powiedzieć: „w naszych czasach to nie do pomyślenia!”, i że cały rozwój, wszystkie wspaniałe perspektywy, nadzieje, plany i oczekiwania, mogą w każdej chwili zostać przekreślone – a nawet jeśli w pięćdziesiąt lat później świat wróci do normy, i nastąpi nowa era równie wspaniałego rozwoju, to dla tych, których normalne życie przerwane zostało przez kataklizm, nie będzie to już miało żadnego znaczenia.

Przypisy

1 Im większe zmiany, tym bardziej jest, jak było… (przyp. red.).

MACIEJ JANOWSKI, historyk, profesor w Instytucie Historii PAN oraz Central European University w Budapeszcie.

Źródło: Miesięcznik „Znak” (listopad 2008)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code