Książka

Marzenie o starości

Spread the love

Marzenie o starości

Chwilę po-być, nieco się ociągać

Jacek Filek

Komu nie jest obojętna próba zrozumienia czegoś ze spektaklu, w jakim przyszło mu wziąć udział, ten musi pragnąć starości jako niezbędnej wieńczącej perspektywy, bez której rozumienie skazane jest na niepełność.

W świecie, który nie stanął jeszcze na głowie, człowieka rodzi Matka Ziemia, to z jej łona wynurza się noworodek. Pomarszczony, obolały, nieporadny z wolna bierze się w garść i z biegiem miesięcy, z biegiem lat nabywa wprawy w codziennych czynnościach życia. My, żyjący w świecie na opak, skłonni bylibyśmy określić nowonarodzonego jako schorowanego. Jeśli jednak tak, to trzeba dodać, iż z czasem zdążać on będzie nieuchronnie ku ozdrowieniu, by w pewnym momencie osiągnąć ową krzepkość wieku średniego, ów rytm życia dość pewnego siebie, niekiedy tylko zachwianego marzeniami o czekającej go młodości. Żyjąc z kimś bliskim i cierpiąc początkowo z powodu jego wszechstronnej lichości, niecierpliwie czekał będzie na ostatnie lata ich związku, ale nie z powodu znużenia się nim, lecz z powodu niezwykłego czaru tych lat. Ona bowiem staje się coraz piękniejsza, czystsza, coraz bardziej pożądana. Oboje nie mogą doczekać się swych pierwszych spotkań, pierwszego pocałunku. A kiedy to już minie, nie ma w nich żadnej goryczy, żadnego żalu. Pozostaje nastrój nieokreślonej tęsknoty.

Platon, jeden z niewielu wtajemniczonych, lapidarnie opisuje ostatnie lata tego życia: i każdy odzyskuje miniony urok młodości, a ciała młodzieńców wygładzają się i maleją z każdym dniem i z każdą nocą, i wracają do natury noworodka. Upodobniają się do nich duchowo i fizycznie. A zanikając potem coraz bardziej, znikają zupełnie” („Polityk”). Dopowiedzmy to, czego dopowiedzenie subtelny i materią się brzydzący Platon prawdopodobnie uznał za niezbyt stosowne. Otóż, osiągnąwszy wielkość mniej więcej kota, człowiek daje susa w łono swej matki i to tam ostatecznie zanika.

Rozumiesz, nieszczęsny odwrotniku? Ciało się nie psuje, a staje się coraz zdrowsze, raki się cofają, wrzody zabliźniają, zmarszczki wygładzają, a oczy nabierają blasku. Udręczeni sobą małżonkowie z roku na rok stają się bardziej czuli i niebawem zaczną za sobą szaleć. A kiedy będziesz już całkiem maleńki, znajdziesz bezpieczne schronienie w objęciach swej matki i w niej zanikniesz. Ale ty żyjesz na odwrót, zacząłeś od końca i co boli, nie minie, lecz boleć będzie coraz bardziej.

W „Ruchu jednokierunkowym” Armanda Salacrou żyjący we właściwym kierunku Iwelina i Daniel, zdumieni rezonowaniem takiego odwrotowca jak ja i ty, bezskutecznie próbują apelować do jego rozsądku:„Chcesz nam wmówić, że dobry Bóg pozwoliłby przychodzić na świat czarującym istotom, jasnowłosym i rumianym, aby tu stopniowo gniły, siwiały i żółkły. Miałbym patrzeć, jak ciało mojej żony wiotczeje i rozlewa się, i nie znajdowałbym innej pociechy niż myśl o własnych żylakach i nieuchronnym owrzodzeniu żołądka!”

Zgadzam się, że „młodość to przygoda zbyt ważna,aby nią obdarzać niedoświadczonych debiutantów”, ale na ten właśnie sposób młodość stała się mym udziałem. Zgadzam się, że perspektywa ischiasu, wrzodów i innych, często gorszych jeszcze paskudztw jest raczej brakiem perspektywy. Jeśli jednak nie umiem się odwrócić, to co mam począć? Wódki mój organizm nie toleruje. Na zbieranie pieniędzy czy gapienie się w telewizor jestem, mimolicznych ułomności, za inteligentny. Ale prawdę powiedziawszy, nie jest znów tak źle, bo kiedy myślę o starości, to wyobraźnia na tyle mnie zawodzi, że nie potrzebuję, przynajmniej na razie, specjalnych pocieszeń. Na razie sobie marzę, marzę o starości, i niech mi wybaczą naiwność ci, dla których starość jest nieprzedmiotem marzenia, lecz codziennym gorzkim udziałem.
W młodości wszakże nie tylko nie marzyłem o starości, ale nawet było dla mnie nie do pomyślenia, bym kiedyś miał być stary. I to nie dlatego, bym wierzył w wieczną młodość. Wówczas nawet już dorosłość wydawała mi się czymś nie do zaakceptowania. Z początku, tak, owszem, byłem nieszczęśliwy, kiedy odsyłano mnie do łóżka. Wyobrażałem sobie, że podczas kiedy ja grzecznie mam iść spać, oni tam rozpoczynają prawdziwe życie. Raz nawet wykradłem się po cichu ze swej sypialni i podglądnąłem ich. Mama, w skupieniu, małymi, gęstymi grzebykami ze szczególną starannością rozczesywała włosy starszym siostrom. Rychło potem odkryłem, że prócz zgiełku codziennej krzątaniny, prócz zgiełku udawania i nadymania się, prócz znużenia i zmęczenia,nic więcej tam nie ma. I tak rozpocząłem prawdziwe życie dziecka, a potem chłopca. Być czymś więcej w ogóle nie wchodziło w rachubę. Dorośli byli nie do przyjęcia. Już raczej zginąć, niż stać się jednym z nich. Niektóre samobójstwa, np. samobójstwo Jesienina, wydawały mi się prostą konsekwencją oczywistej niezgody na życie poza młodością („Z cudzą młodością te sanie jadą. Gdzie moje szczęście? Gdzie moja radość?”).

Tymczasem zacząłem łysieć. Rozprawiłem się wówczas z powszechnie obowiązującą koncepcją wieku. Prosta arytmetyczna różnica między liczbą roku bieżącego a liczbą roku urodzenia była zdecydowanie zbyt prymitywnym urządzeniem, by móc orzekać coś istotnego o człowieku. Opracowałem własny wzór, tzw. AQ (po polsku ejkju). Wzór ten pozwala wyliczyć rzeczywisty wiek człowieka, pozwala orzec, czy człowiek jest młody czy stary, czy w średnim wieku czy wręcz martwy, i to całkowicie niezależnie od tego, co mówią liczydła urzędowych rachmistrzów i innych złośliwców. Wówczas, zapewne lękając się represji urzędu, ukryłem swe odkrycie przed światem, ujawniając je jedynie przed swą narzeczoną, która zresztą źle je pojęła i rzuciła mnie. Teraz podaję je po raz pierwszy do publicznej wiadomości. A więc:

AQ = W/M

gdzie: AQ to iloraz wieku, czyli rzeczywisty wiek człowieka jako istoty po trochu duchowej, W – wskaźnik wspomnień, życia przeszłością, M – wskaźnik marzeń, planów, życia nakierowanego na przyszłość.
Kiedy człowiek nie ma jeszcze żadnego wspomnienia, licznik ilorazu wynosi zero, przeto i wartość całego ułamka też równa jest zeru. Człowiek taki jeszcze się właściwie nie narodził. Kiedy natomiast człowiek nie ma już żadnych marzeń, żadnych pragnień, na nic nadziei, to chociażby wspomnień posiadał nieprzebrane bogactwo, mianownik ilorazu i tak musiałby wynosić zero, co jak wiadomo nie może mieć miejsca, czyli człowiek osiągnąwszy taki stan, przestaje istnieć. Choćby wedle obowiązującej arytmetykimiał zaledwie 20 lat i żył jeszcze Bóg wie jak długo, powiadam, jest martwy, nie ma go. Kiedy zaś wielkość wspominania, życia przeszłością jest równa wielkości planowania, projektowania się w przyszłość, licznik równy jest mianownikowi i wartość AQ wynosi jeden. I to jest wiek średni. Jeśli tedy ciągle więcej jest w twoim życiu marzeń, planów, inicjowanych przedsięwzięć niż wspomnień, rozpamiętywania przeszłości, jesteś młody, daleko ci jeszcze dowieku średniego. Jeśli, niestety, jest odwrotnie, oznacza to, że wiek średni masz już za sobą. Proste?

Oczywiście, postanowiłem zawsze być młody i młodo umrzeć. Tego też życzyłem innym, nie zawsze będąc dobrze rozumianym. Przecież dla mnie „młodo umrzeć” wcale nie znaczyło „żyć krótko”. Tymczasem łysiałem dalej i nie byłem już młodzieńcem. Jednakże to, co przynosiło z sobą życie, wsposób wcześniej całkowicie nieprzewidywalny ciągle zapierało dech. Niby nie powinienem zbytnio oglądać się za siebie, ale nie mogłem nie pamiętać i nie rozpamiętywać piramidalnej głupoty owego mniej łysego młodzieńca. Nie żebym posiadł teraz jakąś mądrość – nadal nie wiedziałem i nadal za bardzo nie wiem,o co w ogóle w tym wszystkim chodzi – jednak normalnie było mi wstyd. Jakbym rozumiał coś, czego wcześniej pojąć nie byłem w stanie.

Zaczęło mi wówczas świtać, że owe etapy życia –dzieciństwo, młodość, wiek średni, wiek podeszły i późna starość – posiadają każdy swą autonomiczną wartość i dopiero razem wzięte tworzą ową słynną „całą całość”, dopiero wszystkie przeżyte stanowią pełnię doświadczenia, pozwalającego chociażby rozumnie zamilknąć. Oczywiście, żyjemy pod dyktaturą tzw. dorosłości, której wydaje się, że dzieciństwo nie jest czymś samoistnym, co swej własnej wartości nie potrzebuje czerpać z odniesienia do innej,nadrzędnej, lecz że jest jedynie po to, aby dorastać do bycia dorosłym, jedynie koniecznym do tej dorosłości wstępem, zaś starość niekoniecznym i małopożądanym owej dorosłości epilogiem. Jednak ciągle wolę dzieci i starców niż tych ważniaków w średnim wieku. Perspektywa dzieciństwa i perspektywa starościsą dużo ciekawsze niż perspektywa dziarsko krzątającej się przy swych interesach dorosłości. Krótko mówiąc, w dziecku i w starcu jest daleko więcej prawdy niż w owym dorosłym.

Komu nie jest obojętna próba zrozumienia czegoś ze spektaklu, w jakim przyszło mu wziąć udział, ten musi pragnąć starości jako niezbędnej wieńczącej perspektywy, bez której rozumienie skazane jest na niepełność. Czekam więc niecierpliwie na to wielkie wyciszenie, na owe godziny, kiedy to ani burząca się krew młodzika, ani szamotanie się z obowiązkami zawodowej kariery, ani tumult codziennych trosk głowy rodziny nie będą zakłócały skupienia i fałszowały namysłu. Błędem jednak byłoby oczekiwanie przytym jakiejkolwiek korzyści, nawet egzystencjalnej. Poza tym to, co tu się może odsłaniać, jest prawdopodobnie niekomunikowalne. Nikt nie może być starym za ciebie, ani ty za nikogo.

Pamiętam, jak w studenckich czasach, opanowany ideą „teatru totalnego”, w którym jest miejsce i dla dzieci, i dla starców, zwróciłem się do pewnego niezwykłego siedemdziesięciokilkuletniego człowieka, z którym miałem szczęście być zaprzyjaźniony i który z całą pewnością należał właśnie do tych, co zrozumieli więcej, z pytaniem niezbicie dowodzącym bezmiaru mej naiwności i głupoty. „Pani Ociu – zapytałem – co Pani by powiedziała, gdyby miała Pani możność stanąć przed młodymi ludźmi i w niewielu zdaniach przekazać im sens tego, co Pani sama z życia zrozumiała?” Spojrzała mi w twarz, jakby chciała się upewnić, czy przypadkiem nie upadłem na głowę, i naskoczyła na mnie tymi słowy: „Wiesz, co bym powiedziała? Wiesz, co bym powiedziała? To bym powiedziała:” i wydobyła z siebie jakiś kompletnie niezrozumiały bełkot,którego fonetyki nie jestem w stanie tu odtworzyć. Zaczerwieniłem się. Po chwili zaczęliśmy rozmawiać o podpleczu Maryny. Nigdy nie wróciliśmy do tamtego tematu. Lekcję zapamiętałem.
Chciałbym więc dożyć odpowiedniego wieku i móc tak kiedyś zabełkotać. Nieśmiertelności nie pragnę. Nie jestem zachłanny. Wierzę Borgesowi, że nie móc przestać być sobą jest wystarczającą udręką, by pogodzić się z własną skończonością. Chciałbym tylko nie zapomnieć być wdzięcznym za wszystko, co otrzymałem. To dosyć.

O księgo, o pieśni! Więc ma być tylko to
i więcej nic?
Więc mamy tylko wrócić do swego źródła?
A jednak to dosyć, o duszo!
O duszo, zaznaczyliśmy swe istnienie –
to dosyć.(WaltWhitman)

No dobrze, a co z ciałem, z jego brutalną odmową? To, że niektórym zaoszczędzone bywają ból i upokorzenie, nie jest jeszcze żadną obietnicą oszczędzenia ich mnie i tobie. A przecież już nawet ból zęba wystarczy, bym niezdolny był do myślenia. Dzisiaj chciałbym jednak wierzyć w dawno na opak wywróconą prawdę: w zdrowym duchu zdrowe ciało. Wiem, pamiętam:„duch wprawdzie ochoczy, ale ciało słabe” (Mt 26, 41), jednakże: „czuwajcie”(tamże).

Komentarz na Forum Otwartym

Dyskusja na Pierwszym Forum

Tekst pochodzi z książki Jacka Filka “Tajna wielkość twego życia”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code