Miesięcznik "Znak"

Ewa Demarczyk

Spread the love

Ewa Demarczyk

Jacek Podsiadło

Miałem ten podwójny, czarny album Demarczyk, koncertowy. Że czarny, Prawdę mówiąc, nie było potrzeby dodawać. Wszystkie albumy Ewy Demarczyk, a było ich dwa, były czarne. Kiedyś w ogóle wszystkie płyty były czarne. Ale też czerń była szczególną domeną Demarczyk, jej jasną stroną.

W ciemności czuła się jak ryba w wodzie. Ubierała się na czarno, ustawiała się w czarnych pozach, patrzyła tymi czarnowidzącymi oczami gdzieś w najczarniejszy kąt sufitu i śpiewała czarnym głosem o czarnych do czerwoności czarownicach i czerwcach. A wszystko po to, żeby reflektor punktowy łatwiej znalazł jasny punkt jej twarzy. Aktorska szkoła.

Ewa Demarczyk nie należy do tego świata. Nie tylko dlatego, że nie udziela wywiadów i nie występuje na festynach w Bukownie i Staromieściu między „Trubadurami” a Krzysztofem Cwynarem. Ale na przykład nie da się wyobrazić sobie, że idzie się ulicą i widzi się Ewę Demarczyk. Słyszeliście, żeby ktoś powiedział: „Widziałem Ewę Demarczyk”? Nie. Nie wiem, jak ona docierała do tej Piwnicy Pod Baranami, kiedy tam występowała. Przecież gdzieś musiała mieszkać, mieć jakieś okno, choćby cały czas zasłonięte, jakiś kąt do spania i lichtarz, przy którym czytała wiersze, które potem śpiewała. Może spuszczała na twarz czarną woalkę, w czarnej sukni wsiadała do czarnej dorożki ciągnionej przez czarne anioły i na czarnym tle Sukiennic, czy co oni tam mają w Krakowie, mknęła do piwnicy, żeby śpiewać dla baranów.

„Gdzieżeś to bywał, czarny baranie?” – pytały rano mączne matki wyrodnych, śpiących do południa synów. „Znowu na jakimś filmie z tym waszym Cybulskim?”

Oni zaś jeszcze przy śniadaniu cywieli nad stołem, boleśnie wyprostowani, trzcinowaci, bo wyciągani za głowy z krainy kopalnych wzruszeń, która stanowiła zielony rezerwat ich niemęskości. I czarne urobisko Demarczyk.

To, co miała do zrobienia na tym świecie artystów i statystów, bohemistów i biochemików, zrobiła już dawno. Nagrała jedną płytę w studiu i jedną na żywo. Ponieważ były to dobre płyty, nie miało sensu nagrywanie kolejnych. Wystąpiła raz czy dwa przed telewizyjną kamerą. W takim mroku, że omal nie napisałem „termowizyjną”. Bruno Coquatrix kładł jej u stóp Olimpię, a ona podziękowała. Nie chciało jej się schylić. I tyle. Nie szukajcie jej dzisiaj po tokszołach, nie oczekujcie opowieści: „I wtedy ja stanęłam przed tą kamerą, kamera zrobiła najazd i wtedy pomyślałam o dzieciach w Bejrucie”. Nawet nie można powiedzieć, że się na to wszystko wypięła, bo artystki jej klasy są jak królowe i nie wypinają się w żadnych okolicznościach.

Kiedy zagraniczna piosenkarka Madonna wybrała sobie właśnie taki właśnie pseudonim, cywilizowany świat oburzył się. Na pięć minut, ale się oburzył. A ją sami nazywaliśmy Czarnym Aniołem, Czarną Madonną, i to ona mogłaby się obruszyć, podczas gdy świat siedział na tyłku cicho i cieszył się, że nie pytają go o zdanie.

Sprawdzam na swojej półce z płytami, z kim tam dzisiaj sąsiaduje Ewa Demarczyk skopiowana z czarnej płyty na srebrny kompakt. Z Desmondem Dekkerem i Sandy Denny, dziwne.

Skrupulatny skryba mógłby odnotować, że kiedyś rzekomo wystąpiła na festiwalu w Opolu albo że udzieliła wywiadu jakiejś, dajmy na to, „Gazecie Wywiadowczej”. Ale to wszystko było na początku, więc się nie liczy, choć skrupulatność bywa potrzebna, nie ma co.

Ze spraw, które pozostawię niezałatwione na tej ziemi, przynajmniej jedną już teraz można wskazać. Nie wpadnę do Tomaszowa na jeden dzień, który byłby może bardzo potrzebny. Może tam jeszcze robi zdjęcia moja praktica zawodowa…

Pasją fotografowania zaraziłem się od Ojca, kiedy osiągnąłem wiek licealny. Który rychło okazał się wiekiem wagaroidalnym, ale o tym może przy innej okazji. Niewiele było na świecie pasji, które mój Tato, ten nieodrodny syn pługa i spawarki, uznawał za stosowne dla młodzieży męskiej, ale akurat fotoamatorstwo tak. Sam ukończył jakiś kurs na fotografa, kiedy w Pekaesie otworzyła się przed nim szansa awansu na inspektora ruchu drogowego. Taki już był, że kiedy trzeba było przeciąć tregrę, robił kurs szlifierza, a kiedy trzeba było tę tregrę zespawać, szedł na kurs dla spawaczy. Zgromadził więcej dyplomów ukończenia kursu niż ja dyplomów sportowych łącznie z literackimi. I jako inspektor ruchu drogowego dokumentował wypadki drogowe, portretował zmiażdżone syreny i garbate warszawy zepchnięte do rowu przez dominujące samce typu star 25. Dominujące na Drogach, bo co się w owych ciekawych czasach działo w garażach, to ja już nie wiem. W Pekaesie Ojciec miał ciemnię i dostał do użytku aparat służbowy. Chyba nawet sam ten aparat kupił za państwowe pieniądze. Prakticę!

Był rok 1964. Dobry rok dla mojego Ojca. Zaczęło się może nie najlepiej – w lutym urodziłem się ja, szósta gęba do wyżywienia. Choć skłonny jestem podejrzewać, że jednak się ucieszył, tym bardziej, że przecież na razie nie okazałem się dziewuchą. Pięć dni później mój dziadek, a jego teść, raczył zakończyć swój żywot w całej rozciągłości. Wygląda na to, że wolał na mnie nie patrzeć. Ale zachowuję jakąś sympatię dla dziadka Władysława, przynajmniej było na czyj grób chodzić na Wszystkich Świętych, bo inaczej to wszyscy musielibyśmy chodzić na grób Urszulki, a trudno by było całej, skomplikowanej jak mapa dróg wojewódzkich rodzinie pomieścić się wokół takiej małej mogiłki. Zaraz potem Ojciec mój musiał dostać jakąś liczącą się podwyżkę, bo zaczął inwestować w przyszłość. Kiedy umarł, po stypie wziąłem sobie na pamiątkę po nim trzy rzeczy. Napoczętą paczkę foxów, które zresztą dość szybko wypaliłem, kiedy skończyły się marlboro, samochodowy atlas Polski i zegar.

Kiedy odniosłem ten zegar do naprawy, w jego pudle zegarmistrz znalazł „Instrukcję do zegara ściennego typu MSD/d” oraz „Kwit gwarancyjny”, w którym Toruńska Fabryka Wodomierzy z dumą udziela gwarancji, że zegar będzie chodził przez okres jednego roku od daty produkcji. Jest też cena detaliczna 430 zł i data produkcji: 22 czerwca 1964. A kiedy zajrzałem do atlasu, okazało się, że też wydano go w tym samym roku. Że praktica tak samo jest moją rówieśnicą, wiedziałem już wcześniej. Ojciec był z niej dumny, jakby był Niemcem: już siedemnaście lat ją mam i jeszcze nie miała żadnej, najmniejszej usterki!

Gdzieś tak w osiemdziesiątym roku albo niewiele później podróżowałem z tą prakticą w reklamówce do Poznania, na koncert Izabeli Trojanowskiej. Dziś samemu mi trudno wyobrazić sobie siebie, jak w spodniach ze skaju i z nietrwałą ondulacją na głowie wymachuję na cześć Trojanowskiej reklamówką. Były to jednak czasy, kiedy reklamówki z Michaelem Jacksonem albo Bee Gees uliczne baby sprzedawały jako niebywałą atrakcję młodzieżową. Dziś mało kto rozumie i docenia ten styl. A więc patrzcie: oto ja, w pociągu osobowym do Łodzi, z Oliwią Newton-John albo Wranglersami na reklamówce i z prakticą i jakimiś drobiazgami w środku. Jestem niewyspany, bo do pociągu trzeba było pewnie wsiąść koło szóstej. A może nie spałem całą noc? Postanawiam się zdrzemnąć, zaś ponieważ jestem przezorny, uszy reklamówki owijam sobie wokół przegubów dłoni. Tym bardziej, że w pociągu rozrabiają jacyś pseudogitowcy. O powszechności reklamówek w tamtych czasach świadczy to, że złodzieje musieli mieć wśród złoczynnych narzędzi żyletkę albo nożyczki. Teraz przez chwilę nie patrzcie.

A teraz popatrzcie znowu. Budzę się z pustymi rękoma, jeno w srebrnych kajdanach z folii. Piękna, filmowa scena. Żałuję, że nie spałem z lustrem. Konduktor potrafił powiedzieć tylko, że łobuzy wysiedli w Tomaszowie i że było nie spać, zamiast mieć teraz pretensje do całego świata.

Dostałem nauczkę i wyciągnąłem z niej naukę. Postanowiłem wtedy, że nigdy więcej nie pozwolę się okraść w pociągu i udało mi się tego dotrzymać, a podróżowałem sporo. Nauczyłem się sypiać z głową na bagażu, niezależnie od tego, jak niewygodna była to poduszka. Więc musieliby mi łeb odciąć, żeby mnie znów okraść. Do Tomaszowa Demarczyk też nie straciłem sentymentu, choć zamiast tuwimowskiego zmierzchu złotego i ciszy wrześniowej wolę sobie wyobrażać zmierzch krwawy i ciszę trwożną, złowrogą.

Zatem Ewa Demarczyk nie udziela wywiadów. Nie ma też kogo zapytać, jaka jest prywatnie, czy woli koty czy psy, co sądzi o aborcji i jaka jest jej ulubiona potrawa. Może tylko Desmond Dekker mógłby powiedzieć w wywiadzie dla pisma „Młody Mejker”: „Byłem jej sąsiadem. Przychodziła czasem do mnie na jointa, bo w okolicy nikt nie miał tego dobra, a ta denna Sandy Denny trzymała się brandy jak tonący whisky. Ale muzycznie, muszę wam powiedzieć, boys, jakoś nie mogliśmy się porozumieć”.

Miałem wtedy pewnie coś koło piętnastu lat. I był w domu włączony telewizor. I zapowiedzieli Demarczyk. Musiała być zapowiedź, bo pamiętam swoje nastawienie, że będzie to jedna z tych nudnych telewizyjnych gwiazd, których nazwiska się znało, a których się nawet nie odróżniało. Kunicka, Kubicka, Frąckowiak, Żytkowiak, Demarczyk, Tutinas, Rena Rolska, Marta Mirska, Barbara Rylska… I bez zainteresowania zawiesiłem oko na telewizorze. Musiało mnie chyba zdziwić, że pokazują tę twarz i nic. Trwało to i trwało. Twarz, kawałek mikrofonu. Może był jakiś hałas w domu i nie słyszałem, że tam w tle, schowany w mroku, jakiś konieczny pan Zarycki już delikatnie plumka w klawisze. Takie plumkanie sam monotonny bzyk stabilizatora napięcia mógł przecież zagłuszyć. Może pomyślałem, że piosenkarka zapomniała tekstu i warto patrzeć dalej. Więc patrzyłem, a ona nic. W którymś momencie dotarło wreszcie do mnie to coś, co przychodziło znikąd, i co się zaczynało od ciszy jak te klawisze. Coś, co wysyła człowieka jednocześnie do lunaparku i do parku sztywnych, zarazem przyrzeka i wyrzeka się, rozjaśnia i zaciemnia, ale nie jest tylko podwójne, lecz co najmniej poszóstne, może posiódemne. I czego związek ze słowami czy dźwiękami nie jest bezpośredni, choć oczywisty, bo nagle bardzo nas dotyka, że ktoś komuś patrzy w oko i smutek ma w oknie.

Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że to jest przeżycie związane ze sztuką, że tak się ono objawia i że chce się potem do tego przez całe życie wracać. Po prostu przykuło mnie do telewizora i było mi cudownie smutno. I potwornie dobrze. Gapiłem się więc w twarz śpiewaczki jak w obraz złożony z trzech kresek na krzyż i słuchałem jej pieśni. A ona nic, nawet okiem nie mrugnęła, jakby się bała, że sobie przy tym łzę strzepnie.

Dobrze, że nie wyłączyli akurat prądu i że telewizor, który zasadniczo jebał się dość często, nie zjebał się właśnie wtedy, bo mógłby człowiek w kwiecie wieku inwalidą zostać na resztę swoich dni. Wtedy jeden, jedyny raz widziałem Ewę Demarczyk, a potem już nigdy nie, choć dwupłytowego czarnego albumu nauczyłem się z czasem na pamięć, do ostatniego trzasku igły.

JACEK PODSIADŁO, poeta, prozaik, tłumacz, dziennikarz, felietonista.

Źródło: Miesięcznik „Znak” (lipiec-sierpień 2006)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code