Kwartalnik "Więź"

Gdy pleban był spółdzielcą

Spread the love

Gdy pleban był spółdzielcą

Grzegorz Pac rozmawia ze Stefanem Bratkowskim

– Jak to się stało, że Kościół zaangażował się w różne formy samopomocy czy spółdzielczości?

– Trudno powiedzieć, że to się w pewnym momencie stało, jeśli pamiętać, że pierwszym bodajże doświadczeniem samoorganizacji była gmina chrześcijańska pierwszych wieków. Różnymi formami samopomocy i pomocy wzajemnej chwali się w IV w. św. Ambroży. Polegało to np. na wysyłaniu rzemieślników do innych gmin, aby uczyli swego fachu. To doświadczenie niesłychanie ciekawe i warte przypominania. Zwłaszcza że późniejsze losy Kościoła nie sprzyjały ani samoorganizacji, ani w ogóle szacunkowi dla inicjatyw zwykłych wiernych – budowano system hierarchiczny.

– Czy te tradycje uległy całkowitemu zapomnieniu?

– Nie, zostały w pewnym momencie przypomniane, ale początki tego były dość paradoksalne. W pierwszej połowie XIX wieku francuski saint-simonista, Philippe Bouchez, postanowił przestudiować ewangelię, żeby ostatecznie udowodnić, że chrześcijaństwo jest religią służącą eksploatacji warstw niższych. Po przestudiowaniu Ewangelii, Dziejów i Listów Apostolskich całkowicie zmienił pogląd i doszedł do wniosku, że Jezus Chrystus był pierwszym rewolucjonistą. Stąd wziął się socjalizm chrześcijański. I rzeczywiście później niemal wszystkie autentyczne ruchu socjalistyczne, a więc związane z „kwestią społeczną” – o czym dziś mało kto pamięta – brały początek z Pisma Świętego.
Zapewne zaangażowanie społeczne pozostałoby na marginesie nauczania Kościoła, gdyby nie niemiecki arystokrata, biskup Moguncji, Wilhelm Emmanuel von Ketteler. Podobno jeździł on na obrady I Soboru Watykańskiego z „Kapitałem” Marksa w torbie – nie jako zwolennik Marksa, tylko jako ten, który zastanawia się, jak rozwiązywać problemy społeczne inaczej, niż w zaproponowanej przez Marksa logice konfliktu. To, co zaproponował w swoim sposobie myślenia von Ketteler było rzeczywiście novum. Opierał się on zresztą na doświadczeniach robotników angielskich, z którymi Marks się nigdy nie zapoznał, choć przez lata mieszkał w Londynie. Tymczasem dorobek robotników angielskich, zresztą z inicjatywy pastorów anglikańskich i chrześcijan, takich jak Kingsley, był ogromny. Po pierwsze był to system ubezpieczeń wzajemnych, po drugie systemy oszczędnościowe, po trzecie samopomoc, pomoc wzajemna i opieka nad tymi, którzy mieli trudności w utrzymaniu się przy życiu. Tak więc von Ketteler zapoznał się z tymi doświadczeniami i rozpoczął ruch angażujący duchowieństwo niemieckie.

Rolnik z prawem odprawiania Mszy

– A jak ten ruch przedostał się na ziemie polskie?

– Pierwszym bezpośrednim polskim uczniem mogunckiego biskupa, opierającym się w swej pracy bezpośrednio na jego pismach, był ksiądz Augustyn Szamarzewski, który rozpoczął ruch na rzecz systemów spółdzielczości kredytowej, a właściwie kredytów wzajemnych. Zainicjowany przez Szamarzewskiego ruch rozwinął się potem w szeroki ruch społeczny polskiego duchowieństwa, które poprzez najrozmaitsze formy samoorganizacji zbudowało zdolność samoobrony gospodarczej, a tym samym politycznej społeczeństwa Wielkopolski i Pomorza.

– Jakie to były formy działania?

– Zaczynało się oczywiście od samoorganizacji finansowej, od tych organizacji kredytu wzajemnego, związków kredytowych. Potem powstawał olbrzymi ruch czytelni ludowych, prześladowany przez władze pruskie na wszelkie możliwe sposoby. Ponadto rozmaite formy ubezpieczeń wzajemnych i samopomocy. I oczywiście spółdzielczość spożywców, choć niezbyt silna – spółdzielczość spożywców na ogół jest wymierzona przeciwko dużym kupcom, natomiast w Wielkopolsce, gdzie nie brakowało drobnego handlu polskiego i chodziło o to, żeby ten drobny handel mógł się utrzymać, nie miała ona większego sensu.
Co istotne, ten inicjowany przez księży ruch rozwijał się, zyskał poparcie wśród polskich fachowców, a nade wszystko wykształcił inteligencję polską. Ci chłopi, którzy zostawali członkami rad nadzorczych związków kredytowych, często byli analfabetami, tyle tylko, że potrafili liczyć. Tam się uczyli czytać i pisać, a ich dzieci często zasilały już szeregi inteligencji, np. jako nauczyciele.

– Cały czas mówimy o zaborze pruskim. A co z innymi ziemiami?

– Na terenie Królestwa Polskiego tych wzorów nie udało się zaszczepić. W pierwszym dziesięcioleciu XX wieku przyjechał do Warszawy najbardziej chyba znany kapłan-społecznik, ks. Piotr Wawrzyniak, i jego współpracownicy. Wygłosili tutaj odczyty, które nie spotkały się w kręgach warszawskich duchownych czy w kurii z żadnym zainteresowaniem.
Natomiast na terenie diecezji włocławskiej był młody kapłan, który znał doświadczenia wielkopolskie, bo pochodził z kaliskiego – ksiądz Wacław Bliziński. Miał on na pieńku z władzami rosyjskimi i jego biskup obawiał się, że prędzej czy później trafi na Syberię. Odesłał go więc do parafii Lisków koło Kalisza. Była to była parafia mało powiedzieć biedna. Dzieło, którego ksiądz Bliziński dokonał w ciągu tych kilkunastu lat od roku 1900, kiedy został proboszczem, do I wojny światowej, zakrawało na miarę cudu gospodarczego i społecznego. Zaczął od sklepu spożywczego, w który oczywiście nikt nie wierzył. I rzeczywiście – sklep zaczął przynosić straty. Ale w międzyczasie zdołał przekonać do swojej idei parafian i sami chłopi złożyli się, żeby te straty pokryć. Sklep potem kwitł. Następnie, wzorem wielkopolskim, założył kółko rolnicze, które uczyło, jak gospodarować. Wreszcie stworzył system ubezpieczeń wzajemnych. Nie można było, rzecz jasna, uzyskać z Petersburga zgody na tego rodzaju organizację jak towarzystwo ubezpieczeń, w związku z tym chłopi zobowiązali się na słowo honoru. Działało to tak, że chłopi składali się dopiero wtedy, kiedy powstała strata.
Bliziński pozostawał jednak w swej działalności zupełnie odosobniony. Nazywano go kpiąco agricola cum potestate missam celebrandi – rolnik z prawem odprawiania Mszy. Wprawdzie w środowiskach wiejskich był niezwykle wysoko ceniony, zwłaszcza że zajmował się też kształceniem chłopów w sferze działalności społecznej, ale koledzy-księża traktowali go z dystansem. Jest więc paradoksem, że ten wielki ruch z Wielkopolski w zasadzie nie oddziaływał na Królestwo.

– A na Galicję?

– Tu tego rodzaju działalność, zwłaszcza kasy spółdzielcze, przeniósł Franciszek Stefczyk. Osiągnął tam spore sukcesy, chociaż nieporównywalne do skali zjawiska w Wielkopolsce. Zresztą on także zaczynał dzięki pomocy swoich przyjaciół-miejscowych księży.

– Skąd ta dysproporcja między obszarami spod panowania pruskiego – bo mówimy przecież też o Śląsku i Pomorzu – a resztą ziem polskich, a zwłaszcza zaborem rosyjskim?

– Trzeba pamiętać, że w Wielkopolsce ogromny procent duchowieństwa już wtedy rekrutował się nie ze środowisk poszlacheckich, a ze środowisk warstw średnich albo nawet wręcz z ludu – to byli synowie rzemieślników, drobnych kupców itd. Prekursor ruchu, ksiądz Szamarzewski, był jeszcze potomkiem jakiegoś szlachcica, reszta to już byli chłopscy czy mieszczańscy synowie. W Królestwie przygniatająca większość duchowieństwa, a już na pewno wyższej hierarchii, to byli ludzie ze środowisk poszlacheckich, dla których nadal handel czy działalność przemysłowa były czymś odpychającym, a zwłaszcza zajmowanie się pieniądzem.

Księża przy okazji?

Zresztą trzeba powiedzieć, że ta działalność mogła budzić pewne wątpliwości. Zdarzało się przecież na Zachodzie, że księża wikłali się w działalność gospodarczą, która przynosiła straty. Nic więc dziwnego, że w końcu, bodajże w roku 1907, Watykan zabronił księżom angażowania się w organizacje finansowe, dyspensując od tego zakazu jedynie księży z polskich ziem poddanych Prusom oraz duchowieństwo słoweńskie (którego wkład w rozwój tego górzystego kraiku jest ogromnym, odrębnym zagadnieniem).

– A jak na to patrzyła lokalna hierarchia duchowna?

– W Wielkopolsce sytuacja była o tyle skomplikowana, że arcybiskup Ledóchowski sekował tych księży. Nawet kiedy po swoim uwolnieniu z więzienia (stał się bowiem ofiarą Bismarckowskiego Kulturkampfu) znalazł się w Watykanie, również stamtąd wysyłał jeszcze listy pasterskie zakazujące działalności społecznej. Uważał. że tego typu działalność nie może być przedmiotem zainteresowania duchowieństwa.

– Czy można więc powiedzieć, że stosunek władz kościelnych do takiej działalności był na ogół niechętny?

– To nie tak. Jednak w 1891 roku przyszła encyklika „Rerum novarum”, która przyniosła całkowitą zmianę. Zaangażowanie społeczne księży zaczęło być postrzegane pozytywnie.

– Kiedy słucham o księżach-społecznikach, choćby tych wielkopolskich, zastanawiam się nad ich motywacjami. Na ile oni podejmowali tę działalność jako kapłani, a na ile to byli działacze społeczni czy narodowi, którzy ponadto byli księżmi?

– Jestem przekonany, że byli to ludzie bardzo głębokiej wiary. A ponadto kierowało nimi przekonanie, że chrześcijaństwo to jest godność ludzka i że chrześcijanin musi być człowiekiem, który odpowiada sam za siebie. Było w tym coś z ducha protestanckiego – nota bene wielkopolscy księża-społecznicy cieszyli się ogromną sympatią niemieckich szefów związków kredytowych, często związanych z gminami protestanckimi.
W każdym razie myślę, że najważniejszą motywacją była jednak chęć oddziaływania na wiernych, uczenie ich solidności, solidarności, odpowiedzialności za dane słowo. Innymi słowy to było takie bardzo solidne chrześcijaństwo – duchowni uważali tę działalność za element swojej misji, a wierni mieli pracę spółdzielczą traktować jako element chrześcijańskiego życia. Wszystko to inicjowali ludzie, którzy uważali po prostu, że chrześcijanin to musi być porządny człowiek, skłonny pomagać innym.

– Czy tym formom samopomocowym towarzyszyła też pomoc charytatywna?

– Tak, ale w sumie bardzo nowoczesna – pomożemy ci, żebyś umiał radzić sobie sam. Nie dotyczyło to oczywiście tych, którzy sami sobie radzić nie mogli.

Koniec świata społeczników?

– Cały czas mówimy o okresie końca XIX wieku i początku wieku XX. Co po tym ruchu zostało w niepodległej Polsce?

– Nade wszystko dał on Polsce masę fachowców, a także działaczy politycznych, związanych głównie z wielkopolską endecją, bardzo różną od tej Dmowskiego. Sam ruch spółdzielczy przetrwał i rozwinął się wspaniale, miał zresztą znakomitych nauczycieli, już prawdziwych socjalistów, jak choćby Stanisława Wojciechowskiego. Jego podręczniki są cenione do dzisiaj, bo nie tylko prezentują historię ruchu spółdzielczego, ale też uczą np. jak założyć spółdzielnie. Zresztą to samo można powiedzieć o podręcznikach Stefczyka czy instruktażach przygotowywanych przez ks. Wawrzyniaka.

– Ale czy to znaczy, że związek tego ruchu spółdzielczego z Kościołem się skończył?

– To znaczy, czy on się zeświecczył? Chyba nie, dlatego że ruch spółdzielczy był ruchem warstw niższych, zwykle religijnych. Tyle tylko, że mógł już nie korzystać z opieki duchowieństwa w danym rejonie.

– Czyli się usamodzielnił?

– Tak. Zresztą tym naszym duchownym w Wielkopolsce zależało, żeby nie prowadzić spółdzielczości samemu. Oni wcale nie dążyli do utrzymania swojej władzy, chcieli, aby działacze spółdzielni byli samodzielni. Zależało im, żeby te wszystkie organizacje, towarzystwa i czytelnie ludowe oraz inne organizacje i kółka funkcjonowały niezależnie od nich, żeby oni byli tylko duchowymi przywódcami. To nie miał być przedmiot władzy Kościoła. Co nie znaczy, że księża stracili dawne wyczulenie na sprawy społeczne – przykładem choćby działalność późniejszego kardynała Wyszyńskiego.

– A dziś – czy coś nam zostało z tej wielkiej tradycji?

– Moim zdaniem nadal nie. To jest przykre, ale sądzę, że poza wyjątkami, w samym Kościele znajomość nauki społecznej Kościoła jest bardzo mizerna. Encyklika „Quadragesimo anno” jest w ogóle nieznana. Nikt nie wie, jaki stosunek miał Pius XI do spółek pracowniczych, do udziału pracowników w zyskach lub do współwłasności. A ten papież był zwolennikiem współwłasności, był przekonany, że jest ona bardzo korzystna dla przedsiębiorstwa, bo pracownicy to są ci udziałowcy, którzy mają najlepszy wgląd w funkcjonowanie firmy. Zresztą na ten temat wypowiadali się i następni papieże, także Jan Paweł II. W wypowiedziach naszego duchowieństwa śladu tego nauczania nie ma. A nawet o naszych rodzimych księżach-społecznikach mało kto dzisiaj pamięta.

Rozmawiał Grzegorz Pac

Stefan Bratkowski – ur. 1934. Dziennikarz, publicysta, pisarz. Ukończył prawo na UJ. W latach 1956-1957 Członek zespołu redakcyjnego tygodnika „Po prostu”, w latach 1980-1982 i 1989-1990 prezes Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, potem prezes honorowy. W 1978 roku zainicjował Konwersatorium „Doświadczenie i Przyszłość”. Autor wielu książek, a także scenariusza serialu „Najdłuższa wojna nowoczesnej Europy”. Mieszka w Warszawie.

Tekst pochodzi z miesięcznika „Więź&#8221 (kwiecień-maj, 2008)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code