Miesięcznik "Znak"

Zapłodnienie in vitro – powracający problem

Spread the love

Zapłodnienie in vitro – powracający problem

Andrzej Paszewski

O ile w kwestii nadliczbowych embrionów Kościół sięga chętnie, i słusznie, do argumentów biologicznych, o tyle w kwestii samej istoty zapłodnienia in vitro nie uwzględnia współczesnej wiedzy o fizjologii rozrodu ani też o psychologii tej sfery działań ludzkich.

Problemy związane z zapłodnieniem in vitro były dosyć szeroko omawiane w „Tygodniku Powszechnym” w połowie roku 2006. Dyskusję zainicjował artykuł Artura Sporniaka Pusta kołyska („Tygodnik Powszechny” 2006, nr 29). Przeszła jednak ona raczej bez echa, ponownie zaś z wielką siłą rozgorzała dopiero po wzmiance ze strony rządowej o możliwości refundowania tej procedury z funduszy państwowych. Być może przyczyniła się do tego ostrość sformułowań użytych przez biskupów, którzy również zabrali głos. Przypomnieli oni znane stanowisko Kościoła w tej kwestii, stosując przy tym, niestety, retorykę nieuwzględniającą poglądów, emocji i stanu świadomości sporej części społeczeństwa. Zarówno strona rządowa, jak i Episkopat przyczynili się do tego, by opozycji, zwłaszcza lewicowej, trafiła się nie lada gratka. Oto pojawiła się możliwość zapędzenia rządu w kozi róg: jeśli nie zgodzi się on na refundację (chociażby z przyczyn finansowych, skoro wiadomo, jak bardzo brakuje pieniędzy służbie zdrowia), opozycja ogłosi, że rząd podporządkowuje się Kościołowi, pozwala sobie narzucić kościelny system wartości, nie ma zrozumienia i empatii dla ludzi, którzy sytuację niepłodności przeżywają jako ogromny dramat – ba, nawet że wprost tworzy państwo wyznaniowe. Jeśli zaś wprowadzi refundację, narazi się Kościołowi. Jednak niezależnie od politycznego podłoża całej tej akcji, którym tu nie będę się zajmował, trudno nie uznać, że sprawa zapłodnienia in vitro ma istotne aspekty etyczne.

Głos Episkopatu dotyczył samego zapłodnienia in vitro, a nie jego refundacji. Posłużono się dwoma typami argumentacji – pierwszy miał wyraźnie charakter religijny i skierowany został do wiernych, a więc nie był intersubiektywny w szerszym sensie, drugi zaś wymogi intersubiektywności spełniał. Ponieważ zastosowano oba typy argumentacji łącznie, ułatwiło to sytuację krytykom. Zasadne wydaje się zatem rozpatrywanie tych dwóch typów argumentacji osobno.

Bóg dawcą życia

Kościół utrzymuje, że dawcą życia jest Bóg, stąd człowiek nie ma prawa interweniować w naturalne sposoby jego przekazywania. Rozmnażanie jest cechą fizjologiczną wszystkich żywych organizmów, w tym człowieka, który dokonuje tego w sposób, jaki ewolucyjnie wykształcił się w gromadzie ssaków. Cecha ta, jak i całe ludzkie życie, jest wynikiem stwórczego działania Bożego. Jednak, jak sądzę, tylko w tak ogólnym znaczeniu Bóg jest źródłem życia każdego nowego organizmu. Dlaczego więc, korzystając z danego nam przez Boga rozumu, możemy interweniować w celach leczniczych w całą fizjologię człowieka – prócz fizjologii rozrodu?

Fizjologia ta została obecnie dosyć dobrze poznana naukowo. Jeśli więc można sensownie mówić o „tajemnicy” początków życia (powinno się mówić o początku nowego organizmu, bo plemnik czy każda komórka wątroby też są żywe, choć nie są organizmami), to w odniesieniu do życia osobowego, życia obdarzonego duszą. Pozostaje ono tajemnicą bez względu na to, gdzie się owo życie poczęło, nikt bowiem nie ma wątpliwości, że Pan Bóg poradzi sobie z duszą w każdej sytuacji, i nikt nie wątpi, że człowiek poczęty in vitro duszę posiada.

Profesor Barbara Chyrowicz pisze:

Można się nadto zastanawiać, czy prokreacja kontrolowana przez odpowiednio wykwalifikowanych specjalistów nie jest bardziej „ludzka” niż zdanie się w tej materii na ślepe mechanizmy natury. Niby dlaczego rozumne i wolne istoty nie miałyby wykorzystywać swojej inteligencji również, gdy chodzi o nowych przedstawicieli rozumnego gatunku. Czyż nie wydaje się to aż nadto zrozumiałe?

I dalej:

Jeśli nawet bronić tezy, że naturalna prokreacja miałaby być normą ludzkiego postępowania, już przez sam fakt, że jest naturalna, właściwa dla gatunku, wyposażona w sensy nadane przez Stwórcę, to czyż Stwórca nie przewidział, że nadejdzie dzień, w którym człowiek odkryje tajemnice poczęcia i dziedziczenia cech? Dlaczego zlecone człowiekowi zadanie „czynienia sobie ziemi poddaną” nie miałoby się realizować również w odniesieniu do własnego gatunku? Przecież Stwórca nie zastrzegł, że natury ludzkiej nie można tknąć, a jeśli już mówić o Jego udziale w powstaniu ludzkiego życia, należy pamiętać, że jest to w istocie współudział: człowiek uczestniczy w poczęciu nowego życia nie inaczej niż poprzez swoją biologię („Tygodnik Powszechny” 2008, nr 1).

Są to pytania, które w sposób oczywisty narzucają się w odniesieniu do stanowiska Kościoła w tej sprawie. Trzeba zauważyć, że w wypadku większości stosowanych metod in vitro do samego poczęcia, czyli do połączenia komórki jajowej z plemnikiem dochodzi w sposób „naturalny”, zarówno w jajowodzie, jak i w próbówce. Czy więc sposób i miejsce, w jaki do tego kontaktu dochodzi, decydują o moralności bądź niemoralności działań prokreacyjnych?

O co więc chodzi w stanowisku Kościoła? Utrzymuje on, że „każde dziecko ma prawo zrodzić się z miłosnego aktu małżeńskiego rodziców” (z listu do parlamentarzystów Rady Episkopatu Polski ds. Rodziny z 18 grudnia 2007), który ma dwa równoważne cele: jednoczącą małżonków miłość i prokreację, cele, których rozdzielanie uważane jest za niegodziwe.

Jednak, jak to zauważa Artur Sporniak, pojęcie miłosnego aktu małżeńskiego zaczyna w dokumentach Kościoła funkcjonować jako dosyć abstrakcyjny model, na bazie którego tworzone są konkretne propozycje, w jakich podwójnego celu współżycia trudno się dopatrzyć. Mam na myśli na przykład stanowisko Kościoła wobec niektórych metod medycznie wspomaganej prokreacji, metod przezeń akceptowanych. Do nich należy choćby metoda polegająca na umieszczeniu komórki jajowej w takim punkcie narządów rodnych kobiety, gdzie byłaby ona dostępna dla plemników po normalnym stosunku. Bez zabiegu, z powodów patologicznych, tej dostępności nie ma. Niekiedy wobec trudności z poczęciem, dla zwiększenia szans zapłodnienia, lekarze wyznaczają parom dokładny termin współżycia. W obu wspomnianych przypadkach mamy do czynienia z zaplanowanym przez lekarza współżyciem „na gwizdek”, którego nawet bardzo kochające się pary nie są w stanie traktować jako aktu jednoczącej i wspierającej miłości. Jest to więc postępowanie podejmowane w celu wyłącznie prokreacyjnym, akt, który Karol Wojtyła uważał za niemoralny (zob. Miłość i odpowiedzialność).

Innym problemem podnoszonym przez Kościół w odniesieniu do procedur zapłodnienia in vitro jest uzyskiwanie spermy w wyniku masturbacji, będącej dla Kościoła moralnie nie do zaakceptowania.

Ten sam problem pojawia się jednak, gdy trzeba uzyskać spermę do celów diagnostycznych, co nieraz bywa konieczne w trakcie badania przyczyn niepłodności. Wydawałoby się, że trzeba jednak moralnie odróżniać masturbację jako postępowanie zastępujące normalne współżycie płciowe od czynności wykonywanej wyłącznie w celu pobrania nasienia. Podobnie ma się sprawa na przykład ze stosowaniem morfiny – co innego, gdy używa się jej do uzyskania przyjemnych doznań psychicznych, a co innego, gdy celem jest uśmierzenie bólu. W przypadku masturbacji jednak Kościoł takiego rozróżnienia nie robi. Jaki więc proponuje się sposób postępowania w celu uzyskania spermy do analizy?

Pacjent dostaje szklaną płytkę mikroskopową i delikatną przykrywkę, obydwie starannie zapakowane, aby zapobiec rozbiciu. Para małżeńska odbywa stosunek płciowy w godzinach pracy laboratorium. Tuż po wytrysku mąż pozwala, aby parę kropli nasienia dostało się na szkiełko mikroskopowe i potem zamyka płytkę przykrywką.. To nasienie pozostanie wilgotne przez 2–3 godziny, ale powinno być niezwłocznie zabrane do laboratorium, gdzie zostanie zdiagnozowane. Podczas transportu szkiełko powinno się znajdować w pudełku, ale nie powinno być dodatkowo przykryte, ponieważ nasienie wyschnie [chyba chodzi o to, aby nie było dodatkowo przyciśnięte – A.P.]. Czasami test należy powtórzyć, ale większość mężczyzn jest zadowolona z przyjemności związanych z tą metodą, w porównaniu z masturbacją (H.P. Dunn, Etyka dla lekarzy, pielęgniarek i pacjentów, Wyd. Diecezji Tarnowskiej BIBLOS, Tarnów 1997; imprimatur, nihil obstat).

Mam nieodparte wrażenie, że autorzy tego tekstu, którzy, jak rozumiem, opowiadają się za współżyciem seksualnym jako aktem miłości małżeńskiej, proponują coś, co jest jego karykaturą. Mamy tu do czynienia nie tylko z masturbacją, ale z masturbacją z wykorzystaniem kobiety, a to dopiero, jak sądzę, stwarza zasadniczy problem moralny.

Powyższe przykłady zdają się świadczyć, że mimo mówienia o moralnej konieczności łączenia obu celów współżycia seksualnego, aby było ono godne człowieka, połączenie to w poglądach licznych moralistów katolickich przybiera wyraźnie niesymetryczny charakter: celowi jednoczącemu musi towarzyszyć cel prokreacyjny, ale odwrotnie – już nie tak koniecznie. Stąd wrażenie, że wyżej wspomniane scenariusze współżycia wywodzą się bardziej z koncepcji „obowiązku małżeńskiego”, kiedyś usilnie lansowanej, niż z natchnienia Pieśni nad pieśniami.

Co więc tak naprawdę pozostaje z „małżeńskiego aktu miłosnego” w propozycjach „wspomagania przy poczęciu” akceptowanych przez moralistów katolickich? Wyłącznie fizjologiczna czynność kopulacji, której rangę nagle ogromnie się podnosi, chociaż nie ona decyduje o „ludzkim” charakterze aktu seksualnego. Kładzenie tak silnego nacisku na ten aspekt wydaje się tym dziwniejsze, że w kwestiach życia seksualnego Kościół na ogół bardzo przeciwstawia się „biologizacji”. Dlatego też pogłębia się wśród katolików brak zrozumienia dla nieustępliwego stanowiska Kościoła w kwestii zapłodnienia in vitro per se – co nie oznacza, że akceptowana może być każda jego forma! Może więc należałoby skupić rozważania przede wszystkim na motywacjach, a nie na technice? W końcu kochającym się rodzicom chodzi o powołanie do życia dziecka, które, jeśli są osobami wierzącymi, traktować będą jako dar Boży bez względu na to, gdzie się ono pocznie. Dlatego podzielam myśl Haliny Bortnowskiej, gdy pyta, dlaczego miejsce powstania zygoty ma mieć wręcz teologiczne znaczenie. I dodaje: „Z punktu widzenia wiary, Bóg współdziała z rodzicami w każdym miejscu. Nad laboratorium może czuwać ten sam Anioł, którego obecności spodziewamy się przy kobiecie dostępującej zapłodnienia”(„Gazeta Wyborcza” z 5–6 stycznia 2008).

Problem nadliczbowych embrionów

Z powyższych wywodów wynika, że nie powinno być chyba zasadniczych oporów etycznych co do samej zasady zapłodnienia in vitro. Natomiast opory takie wzbudzają stosowane obecnie przy
tym zapłodnieniu procedury, w ramach których tworzy się szereg embrionów dodatkowych, z nich selekcjonuje się jeden (lub dwa) do implantacji, pozostałe zaś zamraża, aby ich użyć, w razie gdyby pierwsza implantacja nie doprowadziła do ciąży. Jeśli to nastąpi, pozostałe embriony wykorzystywane są do celów eksperymentalnych albo po prostu uśmiercane. Trzeba przyznać, że tworzenie wielu embrionów wynika między innymi z tego, że są trudności z zamrażaniem komórek jajowych, podczas gdy embriony w stanie zamrożonym można przechowywać. Z kolei zapładnianie większej liczby jaj, niż się przeważnie wykorzystuje do rozwoju, wynika również z tego, że ich zwiększoną liczbę otrzymuje się w wyniku stymulacji hormonalnej kobiety, aby w razie niepowodzenia całej procedury nie narażać jej na ponowne zabiegi operacyjne w celu ich otrzymania.

Nie zmienia to oczywiście sytuacji moralnej, wynikającej z tworzenia nadliczbowych embrionów. Dlatego więc, jeśli księża biskupi protestują przeciw takiej praktyce, to – niezależnie od ich przekonań religijnych – czynią to również jako obywatele kraju, w którym morderstwo jest karanym przestępstwem. Ponieważ wszyscy ten stan prawny akceptują, kontrowersja w rzeczywistości dotyczy normatywnego statusu embrionu – czy jest on czy nie jest człowiekiem, czyli: czy jest kimś czy czymś? Jest to więc przede wszystkim problem ontologiczny. Od odpowiedzi nań zależy rozstrzygnięcie, czy niszcząc embrion, zabijamy istotę ludzką. Słusznie więc to właśnie pytanie w debacie na temat in vitro uznał za najważniejsze ks. Adam Boniecki („Tygodnik Powszechny” 2008, nr 1). Dodać należy, że jest to przedmiot zasadniczego sporu w toczonej od kilkudziesięciu lat debacie bioetycznej, związanej nie tylko z zapłodnieniem in vitro.

Ci, którzy twierdzą, że embrion nie jest człowiekiem, powinni więc mieć na poparcie tego stanowiska silne argumenty, a nie tylko przekonania. Przecież chodzi o życie ludzkie! Takich argumentów dotąd nie przedstawiono – na pewno nie dostarcza ich biologia, dziedzina, od której można by tego oczekiwać. A problemu uniknąć się nie da. Dlatego w tym miejscu rozchodzę się z poglądami biologa Jacka Kubiaka, który pisał: „Z mojego wywodu wykluczam jednak problem uśmiercania nadliczbowych zarodków ludzkich, by w tej dyskusji nie zbaczać na ich »zabijanie«, co jest problemem dalece bardziej poważnym niż medyczne wspomaganie rozmnażania” („Tygodnik Powszechny” 2006, nr 32). Moim zdaniem, właśnie dlatego, że jest to problem poważny, w rozważaniach etycznych związanych z zapłodnieniem in vitro pomijać go nie można. Co więcej, pisanie wyrazu zabijanie w cudzysłowie sugeruje, że nie można go adekwatnie stosować w odniesieniu do uśmiercania ludzkich embrionów. Zwracam na to uwagę, ponieważ stanowisko takie jest dziś dosyć powszechne wśród biologów i etyków utylitarystów, zwłaszcza anglosaskich, nie tylko w kontekście zapłodnienia in vitro. Nie stoją jednak za nim, jak powiedziałem wyżej, żadne rzetelne argumenty naukowe. Z biologicznego punktu widzenia embrion ludzki jest po prostu młodym człowiekiem, ponieważ biologia nie dostarcza żadnych obiektywnych kryteriów pozwalających na wyróżnianie w rozwoju człowieka jego przedludzkiej i ludzkiej fazy. Od powstania zygoty do późnej starości mamy do czynienia z tym samym, choć zmieniającym się w czasie jestestwem, które pozostaje w tej samej relacji z otoczeniem: pobiera z niego wodę, tlen i proste związki organiczne, z których, według wewnętrznego programu, buduje swoje ciało. Dlatego jeśli biolog pisze o zabijaniu embrionu, używając cudzysłowu, to powinien móc określić, od jakiego stadium rozwoju mamy do czynienia z bytem, którego uśmiercanie będzie nazywał zabijaniem już bez cudzysłowu, wykazując jednocześnie, że jego teza opiera się na naukowych przesłankach i nie jest arbitralna. Jak dotąd propozycji wskazujących, kiedy rozwijający się organizm, powstały z ludzkich komórek rozrodczych, staje się człowiekiem, pojawiło się wiele, a sama wielość tych propozycji dobitnie świadczy o ich arbitralności. Wszystkie one definiują człowieka opisowo, posługując się różnymi zestawami cech mających stanowić o człowieczeństwie – zestawami tworzonymi z punktu widzenia potrzeb osób definiujących, na przykład: są one inne, gdy chodzi o macierzyste komórki embrionalne, a inne, gdy chodzi o aborcję. To utylitarystyczne podejście do ludzkiego życia uwydatnia jaskrawo to, że nikt dotąd nie wpadł na to, żeby w rozwoju na przykład organizmu koziego wyróżniać jego przedkozią fazę, bo nikomu nie jest to potrzebne.

A przy tym znamienne jest, że uznanie, czy embrion jest człowiekiem, zależy często od stopnia motywacji rodziców, by posiadać dziecko, co wyraża się również w używanej terminologii. I tak na przykład, matka pierwszego „dziecka z próbówki”, mówiąc o momencie implantacji, wspomina, że „Louise składała się wtedy z ośmiu komórek” („Gazeta Wyborcza” z 25 lipca 2000 r.). Zdarza się też i tak, że aborcji poddawane są płody, natomiast kobiety wyczekujące potomstwa ronią dzieci!

Zdziwienie budzi również to, że niektórzy usiłują bagatelizować uśmiercanie nadliczbowych embrionów, powołując się na to, że podczas zapłodnienia naturalnego też znaczna liczba embrionów nie zagnieżdża się w macicy i ginie (ocenia się, że ok. 50 proc.). Ludzie umierają jednak z przyczyn naturalnych w różnym wieku, także bardzo młodo. Czy to oznacza, że w jakimś wieku mamy prawo sami ich uśmiercać? Barbara Chyrowicz bardzo jasno wykłada różnicę w sytuacji moralnej, z jaką mamy do czynienia w przypadku tych dwóch sposobów obumierania embrionów: „Odpowiedzialność za utracone życie ludzkie nie ciąży na nas wtedy, gdy kres ludzkiego istnienia nie był przez nas świadomie zainicjowany”. Zauważa jednak: „Relacja, w jakiej pozostajemy względem poczętego in vitro ludzkiego życia, różni się zasadniczo od tej, która jest naszym udziałem w przypadku naturalnego poczęcia: to relacja totalnej zależności” („Tygodnik Powszechny” 2008, nr 1). Z tego wynika wprost nasza odpowiedzialność moralna.

Jak widać, opowiadając się za człowieczym statusem embrionu ludzkiego, nie trzeba sięgać do argumentacji religijnej, można pozostawać na płaszczyźnie intersubiektywnej. Jak się jednak przekonałem, często na niewiele się to zdaje, gdy argumenty chociaż częściowo współgrają ze stanowiskiem Kościoła – stanowiskiem, według niektórych, z założenia wstecznym. Gdy się takie argumenty wysuwa, antagoniści zaczynają węszyć jak psy gończe – czują katolika. Jeśli się nim okażesz – przepadłeś. Tu aż prosi się, by przytoczyć spostrzeżenia Montaigne’a sprzed kilkuset lat: „Często widzę, że ludzie, kiedy przedstawia się im fakty, wolą dociekać, jakie są ich powody, a nie, czy są prawdziwe” (cytuję za: R. Pipes, Żyłem. Wspomnienia niezależnego, Warszawa 2004, s. 144).

Tak więc zapłodnienie in vitro nie budziłoby we mnie zastrzeżeń, gdyby w grę wchodziło tworzenie jednego embrionu przeznaczonego do życia, a nie wielu, z których większość, po dokonaniu selekcji, ulega unicestwieniu. Są już ośrodki, które tworzą wyłącznie tyle embrionów, ile przeznaczone jest do bezpośredniej implantacji. Trzeba jednak dodać, że zapłodnienie in vitro, oprócz problemów etycznych, wzbudza też zastrzeżenia natury biologiczno-medycznej, które należy wziąć pod uwagę. Profesor Zofia Bielańska-Osuchowska wskazała, że podczas stosowania tej metody może dochodzić do różnych uszkodzeń komórki jajowej i embrionu, o czym może świadczyć to, iż „zaledwie w kilku procentach (maksymalnie 20) zabiegów zapłodnienia in vitro dochodzi do urodzenia dziecka” („Tygodnik Powszechny” 2006, nr 36). Czytałem jednak, że niektóre kliniki mają już lepsze wyniki, ale nie osiągają poziomu efektywności naturalnego zapładniania. Być może jednak postęp wiedzy i technologii pozwoli wyeliminować w ogóle problem nadliczbowych embrionów w metodzie in vitro i uzyskać skuteczność zbliżoną do naturalnej, a nawet wyższą.

Inne zastrzeżenia wysuwa prof. Stanisław Cebrat („Tygodnik Powszechny” 2008, nr 2). Z jego rozważań wynika, że stosując zapłodnienie in vitro, trzeba brać pod uwagę przyczynę niepłodności. Gdy na przykład mamy do czynienia z niezdolnością plemników do penetracji jaja, może to mieć jakieś przyczyny genetyczne. W tym przypadku, wprowadzając plemnik do komórki jajowej metodą iniekcji (metoda ICSI), możemy przenosić tę wadę na następne pokolenie. O tego typu skutkach będziemy mogli przekonać się, badając, czy osoby poczęte in vitro same z kolei będą miały z poczęciem większe trudności niż reszta populacji. Obecnie jednak osoby te dopiero zaczynają wchodzić w okres reprodukcyjny, więc na podobne dane będzie trzeba jeszcze poczekać. Są to jednak problemy zupełnie innego rodzaju.

Czy możliwe są kompromisy?

Przekonania moralne należą do tych, które nie dopuszczają kompromisów, ale mogą się one zmienić, jeśli ich uzasadnienia zostaną uznane za nietrafne. Historia Kościoła pokazuje, jak jego samoświadomość ewoluuje. Wiele obecnych poglądów w kwestiach wiary współczesnej społeczności Kościoła zostałoby uznane kilkaset lat temu za heretyckie. Weźmy chociażby poruszaną niedawno sprawę losu nieochrzczonych dzieci.

Zmieniało się też stanowisko etyczne w kwestiach medycznych, takich jak sekcja zwłok, przeszczepianie organów czy regulacja urodzin. Jeszcze do końca XIX wieku wszelkie świadome ingerencje we współżycie seksualne mogące przeciwdziałać prokreacji były traktowane jak morderstwo. Obecna zgoda Kościoła na określone metody regulacji urodzin nie jest wynikiem kompromisu moralnego, lecz pojawienia się nowych przesłanek pozwalających nowe stanowisko uzasadnić, również przesłanek, jakich dostarczyła wiedza przyrodnicza. Natomiast bardzo słabe pozostaje nadal uzasadnianie odróżnienia „naturalnych” metod tej regulacji od „sztucznych”, ponieważ trzeba stworzyć nie lada łamańce myślowe, aby wykazać, że te pierwsze nie rozdzielają jednoczącego i prokreacyjnego znaczenia współżycia seksualnego – chyba że bierze się pod uwagę możliwość „wpadki”.

Podobnie ma się sprawa z zapłodnieniem in vitro per se. Jeśli chce się utrzymywać, że jedynym godnym sposobem poczęcia są miłosne akty małżeńskie, i jednocześnie traktować jako takie wyżej opisane przypadki „wspomagania przy poczęciu”, to należy się spodziewać, że u większości wywoła to uśmiech lub irytację. Bo o ile w kwestii nadliczbowych embrionów Kościół sięga chętnie, i słusznie, do argumentów biologicznych, o tyle w kwestii samej istoty zapłodnienia in vitro nie uwzględnia współczesnej wiedzy o fizjologii rozrodu ani też o psychologii tej sfery działań ludzkich. Dlatego nie uważam, by zmiana stanowiska w tej sprawie była przejawem litościwego pochylenia się nad dramatem rodziców, pójściem na jakiś kompromis moralny – wynikałaby ona z uwzględnienia nowych (innych) przesłanek, co w historii Kościoła, dzięki Bogu, często się zdarzało. Czasem jednak trwało to kilkaset lat. Teraz rozwój cywilizacyjny nabrał ogromnego przyśpieszenia, a więc i „młyny kościelne” muszą mielić szybciej!

Jednak mimo iż debata etyczna nie ma prowadzić do zawarcia kompromisu, prowadzi do niego jednak debata polityczna, w trakcie której tworzone jest prawo – w starciu różnych poglądów i przekonań. Platformą takiej debaty w państwie demokratycznym jest parlament, wybierany przez ogół społeczeństwa, który reprezentuje aktualną społeczną formację kulturową, z wszystkimi występującymi systemami wartości, stanowiskami ontologicznymi i wszelkimi innymi poglądami. Tworzone w takim parlamencie prawo często jest wynikiem kompromisów, ale są to kompromisy polityczne, a nie moralne. Biorący udział w takiej debacie mogą do swoich poglądów przekonać innych, a gdy się to nie udaje w pełni, mogą starać się, aby ich poglądy były również uwzględnione. Nie wolno im jednak swoich poglądów nikomu narzucić. Obowiązująca dzisiaj ustawa, dopuszczająca w określonych warunkach przerywanie ciąży, jest dobrym przykładem. Głosujący za nią katolicy nie zmienili swoich poglądów na status normatywny nienarodzonych dzieci, nie zawarli moralnego kompromisu, lecz starali się, żeby w konkretnej sytuacji społecznej aborcji było jak najmniej. Na tym polegają kompromisy polityczne.

Podkreślam więc jeszcze raz, że w państwie demokratycznym jedynym ciałem powołanym do tworzenia prawa jest parlament. Nie tworzą go bezpośrednio żadne organizacje społeczne, polityczne i kulturalne, w tym związki wyznaniowe. Mogą one wszystkie wypowiadać swoje opinie w kwestiach będących przedmiotem debat i tworzonego prawa, ale nie są podmiotami prawo tworzącymi. Episkopat ma pełne prawo, a czasem i obowiązek, wypowiadać publicznie swoje opinie, zwłaszcza w sprawach mających istotny wymiar etyczny, powinien jednak brać pod uwagę, które wypowiedzi kieruje do wiernych, a które do całego społeczeństwa, w tym do reprezentujących je parlamentarzystów. Zwracając się do parlamentarzystów, może postulować uwzględnianie jego opinii w tworzeniu prawa, lecz nie ma on jurysdykcji umożliwiającej wymuszenie podporządkowania się tym opiniom. Także w kwestii zapłodnienia in vitro.

ANDRZEJ PASZEWSKI, prof. dr hab., genetyk, fizjolog, pracuje w Instytucie Biochemii i Biofizyki PAN w Warszawie.

Źródło: Miesięcznik „Znak” (kwiecień 2008)

ZOBACZ RÓWNIEŻ

Instrukcja o szacunku dla rodzącego się życia ludzkiego i o godność jego przekazywania

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code