Miesięcznik "Znak"

Wolność

Spread the love

Wolność

Jerzy Surdykowski

Nie ma wolności bez granic, jej przestrzeń musi rozjaśniać światło wartości niezależnie od tego, czy płyną one z wiary czy z doświadczeń kultury. Bez tego światła człowiek miota się w tym wielkim, ciemnym i strasznym wnętrzu, niby oszalałe zwierzę.

Nie ma takich bzdur, których by nie napisano lub nie powiedziano o wolności. Ba, żeby tylko mówiono: w imię wolności ludzie szli na śmierć i w imię wolności byli zabijani. „Arbeit macht frei” – wypisano na bramie Oświęcimia. Za wolność bili się polscy żołnierze tułacze rozrzuceni na wszystkich frontach najstraszniejszej z wojen, ale to samo mieli na ustach ich hitlerowscy wrogowie. Paląc Żydów w piecach Oświęcimia czy Treblinki, pragnęli tylko od nich się „uwolnić”. „Za wolność, za Stalina!” – krzyczeli czerwonoarmiści, ruszając do ataku, a wywożeni do łagru nieszczęśnicy nucili sławiącą Związek Sowiecki pieśń: „ja drugoj takoj strany nie znaju, gdie tak wolno dyszit czełowiek”. Kiedy w symbolicznym starciu uwiecznionym przez Jerzego Andrzejewskiego w Popiele i diamencie (mniejsza o to, jak tym starciem manipulowała propaganda) młody AK-owiec Chełmicki zabija starego komunistę Szczukę, obaj mają na ustach „wolność”, tylko każdy inaczej ją rozumie. W imię „wolności, równości i braterstwa” po rewolucji francuskiej – zwanej nie wiadomo dlaczego „wielką” – gilotyna ścinała głowy ze sprawnością nieznaną w czasach „niewoli”. O wolności gardłowali zarówno zbuntowani studenci zachodnioeuropejscy, jak i azjatyccy siepacze Pol Pota. W klasycznej i tak dziś ciepło wspominanej greckiej demokracji „wolność” nie dotyczyła niewolników, tylko pełnoprawnych obywateli. Owszem, dla polsko-litewskiej szlachty oznaczała prawa i obowiązki obywatelskie, ale też wolność gnębienia poddanego chłopa. Według tak szacownych postaci rewolucji amerykańskiej (ta już bardziej sprawiedliwie mogłaby nosić przydomek „wielka”) jak Jerzy Waszyngton i Tomasz Jefferson wolność nie kłóci się z niewolą, posiadali oni bowiem i wykorzystywali, zgodnie z ówczesnymi obyczajami, liczną czarną służbę niewolniczą. W znanej bajce Mickiewicza wolny, lecz głodny wilk już chce zostać psem, w zamian za ciepłą budę i miskę strawy, ale dostrzega ślad obroży na psiej szyi i w imię wolności ucieka z powrotem do swojego lasu.

Skradziona wolność

Kłopotliwe problemy erotyki usiłujemy wyjaśnić niewinnej dziatwie na przykładzie – powiedzmy – kwiatków i motylków. Więc skoro problem wolności jest podobnie kłopotliwy, to może spróbujmy go przybliżyć za pomocą przykładu erotycznego.

W czasach zamierzchłych wszystko było jasne: to, co wolno, a czego nie wolno, regulował nakaz religijny. Zadać się z mężatką to grzech najcięższy („Nie pożądaj żony bliźniego swego ani wołu, ani owcy, ani żadnej rzeczy, która jego jest”). Potomek spłodzony w ten sposób mógł nieprawnie zawłaszczyć majątek zdradzanego męża, stąd cudzołóstwo tępią wszystkie religie świata. Pofiglować z panienką – nieco lepiej, bo to tylko rozwiązłość. I tak dalej, i tak dalej… Wprawdzie nie takie znowu restrykcyjne były te „dawne, dobre czasy”, wystarczy wspomnieć faktyczny obyczaj praktykowany w surowym rzekomo średniowieczu, liczne domy rozpusty i rezydujące tam „gamratki”. Ale przynajmniej wiadomo było, czego nie wolno, a jak ktoś sobie pofolgował, to nie chwalił się tym publicznie, wiedział, że nagrzeszył, i dopiero stosowna pokuta mogła mu otworzyć widoki na lepsze miejsce w zaświatach. Nowsze czasy poczęły stopniowo kruszyć odwieczne zakazy, niby posągi antycznych bożków. Jeśli wierze wystarczała zwięzła odpowiedź: „nie wolno, bo nie wolno!”, to rozum – podniesiony przez Oświecenie do roli instancji, jeśli nie najwyższej, to przynajmniej odwoławczej – domagał się racjonalnych uzasadnień. „Nie wolno? Ależ dlaczego?”. W ten sposób poszerza się zakres tego, co tolerowane, a więc dozwolone. Wolna miłość? – proszę bardzo. Homoseksualizm albo to, co tradycjonaliści bez poczucia humoru określają jako „zboczenia”? – z tym już trochę trudniej, ale właściwie w imię czego tępić poczciwych gejów lub masochistów?

Tak dozwolone stało się w praktyce wszystko. W pięknych czasach „rewolucji seksualnej” miłość miała być tylko radosną zabawą niekoniecznie we dwoje, a beztroski orgazm jej celem, w czym zastąpił solenną, lecz nudną prokreację. No i co? Najszybciej przyszło – jak zwykle – znudzenie. Potem niepostrzeżenie pojawił się AIDS i zamiast nudno, zrobiło się straszno. A gdy nareszcie „wyzwolony” człowiek rozejrzał się wokół, zobaczył rozpanoszoną pornografię wciągającą coraz młodszy i coraz bardziej bezbronny narybek, zobaczył dzieci, którymi nie ma się kto zająć, samotne kobiety, co roztrwoniły młodość dla mężczyzny, który je właśnie porzucił, i tracących siły mężczyzn, którym już nikt nie osłodzi starości. No i gdzie się podziała ta nasza wspaniała, wytęskniona i z takim trudem wywalczona wolność, skoro – nareszcie ją mając – czujemy się tak rozpaczliwie i bezbronnie osamotnieni? Kto ją nam ukradł? Przecież rozum całkiem rozsądnie powiada, że dozwolone może być wszystko, co nikogo nie krzywdzi? A tu tyle krzywd wyrządzonych mimowolnie, przypadkiem, bezmyślnie… Więc zaczyna się ruch w przeciwną stronę: zakazać, zabronić, ukarać! „Ucieczka od wolności” – jak zatytułował swoją głośną książkę Erich Fromm.

Co to jest właściwie ta wolność, skoro tak jej pragniemy i tak od niej uciekamy? Rzadka to szczęśliwość czasu, gdy wolno myśleć, co chcesz, i mówić, co myślisz” – pisał Tacyt. Według niego – jak wedle każdego człowieka myśli i pióra – wolność to nade wszystko wolność słowa. To bez wątpienia najszlachetniejsza z wolności i najmniej zdolna zaszkodzić innym ludziom, ale też nie całkiem. Iluż z nas wzdycha do czasów komunistycznej cenzury, bo dzisiaj w gazetach i telewizji mowa tylko o aferach, przemocy i rozwiązłości, a wtedy jakże było miło i spokojnie? „Od początku świata ludzie dążyli do wolności i szaleli z radości, ilekroć ją tracili” – pisał Emil Cioran jeszcze na kilka lat przed książką Fromma. Czy nie jest z wolnością tak jak z Prawdą ze starej przypowieści? Człowiek nade wszystko pragnie ją poznać, zrywa z niej kolejne zasłony, ale gdy już objawi mu się nareszcie Naga Prawda, blask od niej bijący, uśmierci go albo przynajmniej oślepi, bo nasz słaby rozum i grzeszna dusza nie są zdolne sprostać wyzwaniu najprawdziwszej prawdy. Albo jak w biblijnej przypowieści o rajskim owocu wiadomości dobrego i złego – Adam z Ewą nie byli wolni, bo obowiązywał ich zakaz. Byli jednak szczęśliwi i – jak się wydawało – zaspokojeni. Dopiero niepohamowana babska ciekawość i szatańskie podszepty Węża doprowadziły do złamania tabu: zdobyli wolność, ale utracili raj. Wraz z wolnością pojawił się grzech, trud codziennego istnienia, a po nim śmierć.

Uświadomiona konieczność?

Wolność wyobrażamy sobie właśnie jako swobodę – uwolnienie od zakazów i cudzej ingerencji. Jestem wolny, bo robię, co chcę. Państwo jest wolne, bo nie podlega silniejszemu od siebie mocarstwu. Wszystko to prawda, ale czy Saddam Hussajn albo komunistyczni władcy Kuby i Korei Północnej reprezentują wolność niezawisłych państw? „To dyktatorzy!” – odkrzykną zwolennicy demokracji. Ale Hitler był wybrany demokratycznie, w komunizmie zaś jeszcze przykładniej odbywały się wybory i zbierał parlament. Jeśli w imię swojej wolności – bo przecież robię, co zechcę – nastawię na cały regulator moją ulubioną muzykę albo wypuszczę ścieki na posesję sąsiada, to kimże jestem: egzekutorem wolności czy już tylko agresorem?

Nie ma nieograniczonej wolności – zgodzą się wszyscy. Człowiek nie żyje w próżni, wolne państwa mają równie wolnych sąsiadów. „Granicą wolności jest odległość dzieląca twoją pięść od nosa bliźniego” – trafnie powiedział stojącemu przed trybunałem gagatkowi pewien XIX-wieczny sędzia, co do dnia dzisiejszego jest cytowane jako jedna ze zgrabnych definicji wolności. Wolność realizuje się w obrębie prawa. Dozwolone jest to, co nie jest wyraźnie zakazane – a jeszcze do tego powinien miarkować ją wstyd i dobry obyczaj. „Wolność jest milczeniem prawa” – napisał zwięźle Tomasz Hobbes, XVII-wieczny angielski filozof. Ale jakie to ma być prawo: ludzkie, boskie, międzynarodowe? Wyznaczone przez zmienne wyniki parlamentarnego albo wiecowego głosowania czy przez spiżowo odwieczne zasady? Kant odpowiada: „wolność to panowanie nad samym sobą, usuwanie przeszkód dla mojej woli, posłuszeństwo prawom, ale prawom, które sam ustanowiłem”. Ale jeśli sam sobie ustanawiam prawa, nawet przez demokratycznie wybraną reprezentację parlamentarną, to – jak w przytoczonym przed chwilą nieco frywolnym przykładzie – będę wydany na zmienność nastrojów i fluktuacje potocznej opinii: od tradycyjnego rygoryzmu do libertynizmu przyzwalającego prawie na wszystko, ale potem chyłkiem wycofującego się z nieczystym sumieniem tą samą drogą… Ile razy i jak daremnie można ją przebywać? Więc może lepsza jest ta spiżowa niezmienność zasad danych od początku, nienaginających się do wyników głosowania i badań opinii publicznej, przypieczętowanych nadprzyrodzoną sankcją? „Wolność, dopóki nie utwierdzi się w pełni w najwyższym dobru, jakim jest Bóg, zakłada możliwość wyboru między dobrem a złem…” – powiada Katechizm Kościoła katolickiego. I tamże dalej: „Prawdziwą wolnością jest tylko wolność w służbie dobra i sprawiedliwości. Wybór nieposłuszeństwa i zła jest nadużyciem wolności…”. Takie wskazanie drastycznie zawęża pole wolności, która nie jest wolnym wyborem, lecz służbą nadrzędnemu dobru. Wolność jest może córką rozumu, ale tutaj okazuje się poddaną wiary. Więc po co mi wolność, która jest tylko posłuszeństwem, bo o wszystkim zadecydował wcześniejszy akt religijny lub ideologiczny? – powie niepoprawny zwolennik rozumu. „Wszystko mi wolno, ale nie wszystko jest pożyteczne. Wszystko mi wolno, lecz ja nie dam się niczym zniewolić” – pisze św. Paweł w Pierwszym Liście do Koryntian. „Wolność nie jest czynieniem tego, na co ma się ochotę – powiada lord John Acton – ale prawem do czynienia tego, co czynić należy”. I tak właśnie na tym wąskim skrawku, gdzie wolność została tak bardzo ograniczona przez przyjęte lub narzucone zasady, gdzie bez chwili spoczynku gromią nas kapłani i moraliści, nie mamy innego wyjścia, jak przyznać rację Engelsowi, który brutalnie skonkludował: „Wolność to uświadomiona konieczność!”.

W świecie bez zasad i ograniczeń wolność zmienia się w anarchię i rozprzężenie. W świecie zasad zacieśnionych i spiżowych zmienia się w konieczność, niekonieczne uświadomioną, i nic nie pomoże, że okrasimy ją dla niepoznaki przydomkiem „prawdziwa”. Jaka więc ma być ta prawda? Kapłan odpowie – „Boża!”, szaman – „sekciarska!”, sekretarz – „partyjna!”, plemienny kacyk – „narodowa!”. I w ten sposób zamiast w sferze wolności znajdujemy się w jakimś obozie politycznym lub plemiennym, zazwyczaj w ostatecznym rachunku – koncentracyjnym. „Nie ma wolności dla wrogów wolności” – jak powiadał nieoceniony Wolter. Czy może współistnieć obok siebie wiele odrębnych i zazwyczaj skłóconych prawd? A jeśli tak, to która lepsza? Zbyt często spór między prawdami wygrywa ta, po stronie której są celniejsze bomby albo bardziej zdeterminowani bojownicy. Tak usiłujemy żeglować przez wąską i burzliwą cieśninę między skałami anarchii a mielizną posłuszeństwa.

Pozostaje nam tylko odwołanie się do rozsądku, odpowiedzialności, tolerancji i wszystkich tych pełnych umiarkowania cnót, które wszakże milkną, gdy zaczynają wybuchać bomby albo pełne ludzi samoloty. Aby wspomóc te wątłe siły, próbujemy ograniczać najbardziej bezczelne manifestacje wrogości, nietolerancji, nienawiści i chamstwa, pisać zbożne deklaracje praw i obowiązków człowieka. Ale wtedy od razu pojawia się wątpliwość całkiem podobna do poprzednich: przecież wolności szkodzi cenzura, bo dziś chcemy uciszyć bolszewika, ksenofoba albo pedofila, ale jutro – wzmocnieni wczorajszym sukcesem – zapragniemy zamknąć gębę krytykom aktualnego rządu. Czy może jednak wolności szkodzi najbardziej ona sama – jej nadmiar, który ośmiela nie to, co rozumne i odpowiedzialne, ale to, co krzykliwe, nienawistne i sprzedajne? Nie ma dobrego steru w tej żegludze. Może najlepiej byłoby powtórzyć za Heglem: „Wolność to znaczy być we własnym domu”. Ale gdzież jest ten dom dający spokój, dobroć, pewność i niewzruszoną siłę? Jedno pozostaje niewątpliwe: zawsze odnajduje go wiara, niezależnie od tego, jaka by była. Poza nią jesteśmy tylko targaną wiatrami łupiną. Czyżby był to ten poszukiwany dowód na istnienie Boga czy jedynie dramatyczne rozdarcie między wiarą a rozumem? Tylko dlaczego ci nasi bogowie tak krwawo się spierają? Ich jest wola, nasza jest krew.

Boskie rozdarcie

Tak człowiek odkrywa, że prawdziwą ceną wolności jest niepewność, a nawet strach. Nie było tego w państwie niewolniczym: tam, mając dobrego pana, było się przynajmniej bezpiecznym, a o wolności nikt nie marzył, bo jej nie znał. Dobry pan jest pięknym marzeniem niewolnika, ale wolność jest jego deprawacją. Tylko aby toodkryć, trzeba wprzód jej zakosztować – jak jadu. Dopiero wtedy człowiek pojmuje, że wolność jest nie do pogodzenia z równością, ze szczęściem, z bezpieczeństwem i z wieloma innymi przyjemnościami. Dopiero po wygnaniu z raju człowiek z przerażeniem odkrywa, że już nie ma innego wyjścia jak podjęcie trudu istnienia. Mickiewiczowska bajka w tej wersji powinna kończyć się dobrowolnym nałożeniem obroży na wilczą szyję. „Człowiek jest słaby…” – mówi Wielki Inkwizytor w Braciach Karamazow Dostojewskiego, zachęcając do odstąpienia mu tej przeklętej wolności wraz z jeszcze bardziej nienawistną odpowiedzialnością, w zamian za bezpieczeństwo i święty spokój.

Miniony wiek XX – jaki był, taki był – okazał się stuleciem wolności. Wyzwoliły się i wybiły na suwerenność państwa i narody. Rozpadły imperia. Prawa człowieka – o których nikt przedtem nie słyszał – stały się prawem międzynarodowym. A jednocześnie ten wiek stworzył zbrodnicze dyktatury, które – operując fantomem „prawdziwej wolności” – przyniosły śmierć i cierpienie setkom milionów, a jeszcze większej liczbie ludzi wykrzywiły i zmarnowały życie. Ten wiek wyniósł na piedestał słowo „ja”, toleruje jeszcze słowo „ty”, ale już prawie zupełnie zapomniał o „my”. Czy wolność jest podstępnym złudzeniem, wieżą Babel naszych czasów?

Wolność jest brzemieniem nieraz ponad ludzkie siły; przyjmując jej dar z całym jego ciężarem i odmawiając bycia niewolnikiem, człowiek przyjmuje równie obciążającą odpowiedzialność. Musi nieść to brzemię swojej wolności ostrożnie, odpowiedzialnie, ale jednocześnie twórczo. Bo nieufność Wielkiego Inkwizytora wobec wolności jest nieufnością wobec samej prawdy. To nie człowiek jest, według niego, słaby, lecz prawda, która go wspiera i prowadzi; o nią w ostatecznym rachunku chodzi.

Nie ma wolności bez granic, jej przestrzeń musi rozjaśniać światło wartości niezależnie od tego, czy płyną one z wiary czy z doświadczeń kultury. Bez tego światła człowiek miota się w tym wielkim, ciemnym i strasznym wnętrzu, niby oszalałe zwierzę. Formuła wolności jako uświadomionej konieczności nie jest bowiem marksistowskim wymysłem. Żołnierz rusza przeciw wrogowi w obronie własnego kraju dlatego, że jest to jego wolny wybór w obliczu konieczności, jaką był atak na rodzinny dom. Brat Albert wybrał pomoc bezdomnym, rezygnując z obiecującej kariery artystycznej, bo uważał, że jest to ważniejsze, choć pewnie mniej przyjemne od bywania w malarskich salonach. Wybieram ciche życie z ukochaną kobietą, choć może przyjemniejsze byłoby uwodzenie innych chętnych dam. Sam się ograniczam, bo tego chce moja wolna wola wolnego człowieka. Żołnierz mógł żyć w miarę wygodnie, choć w niewoli. Niedoszły brat Albert mógł wystawiać pokupne obrazy w Paryżu i Monachium. Bohater Dżumy Camusa mógł nie przeciwstawiać się zarazie, lecz uciec z miasta. Zgnojony w łagrze sowiecki dysydent mógł być ozdobionym laurami akademikiem, opływającym w zaszczyty i pieniądze chwalcą reżimu. I tak dalej, i tak dalej… Cóż byłyby warte decyzje żołnierza, przyszłego brata Alberta, lekarza w obliczu zarazy, obiecującego uczonego, który zostaje dysydentem, gdyby tylko m u s i e l i? To ich wolność nadaje ostateczną wagę tym rozstrzygnięciom, opromienia okrutny świat, w którym się znaleźli. To nieprawda, że – jak chcą liberałowie – wybór niczym nieograniczonego człowieka, który robi co chce, jest sednem wolności. Zainwestuję w biznes albo złożę pieniądze do banku. Pojadę do Zakopanego albo na Majorkę. Nie, to nie ma żadnej wagi, żadnego znaczenia, żadnego sensu, o tym zapomnimy już jutro, najdalej pojutrze… Wypełniona sensem – jak winne gronosokiem – jest tylko ta decyzja wolnego człowieka, który w obliczu uświadomionej i dobrowolnie przyjętej konieczności coraz bardziej siebie ogranicza, coraz mniej dla siebie pragnie i coraz mniej się spodziewa, coraz mniej miejsca zajmuje na tym świecie, coraz bardziej ustępuje innym, aż wreszcie u kresu tej niedostrzeganej i niedocenianej przez ludzi wędrówki może – kto wie? – zobaczyć nawet Boga.

Istotą wolności nie jest swoboda ani tym bardziej samowola. Nie jest nią nawet uświadomiona konieczność, obojętnie, czy w wersji Marksa czy lorda Actona. Jest nią boskie rozdarcie pomiędzy dobrem a złem z możliwością uczynienia zarówno jednego, jak i drugiego, ale z niepewnością co do oceny i z trwożnym lękiem przed skutkami. Boskie, bo to Bóg (obojętnie, czy w Niego wierzymy czy nie) – na pewno coś wyższego od nas, ostatecznie niech będzie, że ewolucja – postawił nas wobec tego wyboru, nie dając ani narzędzi, ani kompasu, ani nawet siły.

________

Poprzednie eseje filozoficzne Jerzego Surdykowskiego z cyklu „Wołanie o sens” ukazywały się nieregularnie od roku 2000 w dodatku do dziennika „Rzeczpospolita” – „Plus-Minus”. W tym roku ich poszerzone wersje ukażą się nakładem wydawnictwa „Prószyński i S-ka”.

JERZY SURDYKOWSKI, ur. 1939 r., pisarz, dziennikarz, publicysta, obieżyświat. W latach 1970-80 wiceprezes SDP. W latach 1990-1996 konsul generalny w Nowym Jorku; od 1996 roku ambasador Polski w Tajlandii. Ostatnio wydał: SOS (2005).

Źródło: Miesięcznik „Znak” (styczeń 2006)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code