Miesięcznik "Znak"

Homoseksualizm i “uzdrawianie”

Spread the love

Homoseksualizm i „uzdrawianie”

Cezary Gawryś

Jeden z uczestników mojej lubelskiej „grupy zaufania”, osiemnastoletni chłopak, wyjątkowo inteligentny, wrażliwy, uzdolniony poetycko, o bardzo dobrym sercu, przyznał mi się, że miał już ponad czterdziestu anonimowych partnerów. Czy zasługiwał bardziej na osąd moralny czy na współczucie?

Moim homoseksualnym Przyjaciołom

Podejmowanie rzeczowej rozmowy na temat homoseksualizmu w klimacie „walki z kimś”, a nie „walki o coś” to dla katolickiego publicysty zadanie trudne i niewdzięczne. Łatwo można bowiem paść ofiarą pomówień: z jednej strony o homofobię, z drugiej – o propagowanie homoseksualizmu. Jedno i drugie było już nieraz moim udziałem. Propozycję redakcji „Znaku”, by zabrać głos w tej sprawie, przyjąłem jednak bez wahania. Homoseksualizm, a zwłaszcza przeżywanie go przez osoby wierzące, nie jest dla mnie bowiem problemem abstrakcyjnym. Śmiało mogę powiedzieć, że znam go z bliska.

Siedmiu wspaniałych

Kiedy przed kilkoma laty redakcja mojej macierzystej „Więzi” postanowiła podjąć w jednym z numerów temat Chrześcijanie wobec homoseksualizmu, wraz z Katarzyną Jabłońską zostaliśmy poproszeni o napisanie reportażu. Zbierając materiały, nawiązaliśmy wówczas kontakt z lubelską grupą „Odwaga”, czyli ośrodkiem pomocy dla osób homoseksualnych, działającym w ramach Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła (diakonia ruchu Światło-Życie). Pionierskie w skali polskiego Kościoła działania, których inicjatorkami były trzy dzielne i odważne kobiety wspomagane przez jezuitę ks. Mieczysława Kożucha, wzbudziły wtedy nasze szczere uznanie. W ten sposób powstały dwa reportaże, wydrukowane w „Więzi” (2002, nr 7). Ich bohaterkami i bohaterami były głównie osoby z kręgu „Odwagi”, podejmujące próbę „wyjścia z homoseksualizmu” (zerwania z zachowaniami, ale też, o ile to możliwe, pozbycia się niechcianych skłonności). W dużej mierze udzielił nam się wówczas autentyczny zapał ekipy prowadzącej i samych uczestników, którzy zgodzili się dać świadectwo podejmowanej nad sobą pracy.

W kilka miesięcy później otrzymałem z Lublina niespodziewaną propozycję, abym poprowadził w „Odwadze” grupę dla chłopców w wieku 17–18 lat o skłonnościach homoseksualnych, którzy zgłaszali się tam z prośbą o pomoc, a których, całkiem roztropnie, nie chciano włączać w istniejącą „grupę wsparcia” dla młodych mężczyzn. Byłem tym kompletnie zaskoczony. Nie jestem ani psychologiem, ani terapeutą. Moimi jedynymi kwalifikacjami były: dojrzały wiek męski, własne doświadczenie ojcostwa, a także dwa lata pracy z młodzieżą, jako katechety w liceum. Zaciekawiony jednak nieoczekiwanym wyzwaniem, i zachęcony przez żonę, postanowiłem skoczyć na głęboką wodę. Dodatkową zachętą była dla mnie lektura książki Richarda Cohena Wyjść na prostą. Autor, były amerykański showman, już jako mężczyzna żonaty podjął udaną, jak twierdzi, próbę zwalczenia swojego homoseksualizmu. Książka, zawierająca opracowaną przez niego szczegółową metodę wychodzenia z zachowań i skłonności homoseksualnych, zalecana była w „Odwadze” jako podstawowa lektura. Wydawała mi się wtedy bardzo przekonująca.

W ten sposób – i w takim stanie umysłu – zostałem wolontariuszem w „Odwadze”. Dostałem od prowadzących carte blanche, co pozwoliło mi na opracowanie własnego, autorskiego programu pracy. Moją grupę, składającą się ostatecznie z siedmiu młodych mężczyzn, nazwałem „grupą zaufania”. Spotykaliśmy się raz w miesiącu na cały weekend. Zrodziła się między nami więź przyjaźni, a przede wszystkim właśnie zaufania. Młodzi ludzie w rozmowach indywidualnych z pełną szczerością opowiadali mi o sobie – ja słuchałem ich, starając się rozumieć, nie oceniać. Bardzo mi się tu przydało moje reporterskie doświadczenie uważnego słuchania. Na wspólnych zajęciach z kolei dzieliłem się z nimi moją wiedzą o problemie (sam dużo czytałem), a w krótkich rozważaniach starałem się przybliżać im zawarty w Biblii wizerunek Boga jako bliskiego, dobrego i miłosiernego Ojca, aby w ten sposób umocnić w nich zaufanie do Boga i poczucie własnej godności jako umiłowanych dzieci Bożych. Próbowałem też robić proste psychodramy, tak aby ułatwić im wgląd we własne uczucia i problemy. Na szczęście wspomagał mnie w tym „zdalnie” mój przyjaciel, ksiądz-psychoterapeuta, pełniący wobec mnie funkcję superwizora. Była to praca niesłychanie trudna, a zarazem pasjonująca. Powoli docierało do mnie, że każdy przypadek jest inny, że nie można stosować żadnych łatwych schematów do wyjaśnienia etiologii zjawiska. Wycofałem się też ze składania pochopnych obietnic, że przy dobrej woli możliwa jest dla każdego zmiana orientacji. Ustawiałem jednak moim młodym przyjaciołom poprzeczkę wysoko, zachęcając ich do pracy nad sobą i przestrzegając przed uleganiem złudzeniom osiągnięcia łatwego szczęścia na drodze „gejowskiej”. Zdawałem też sobie sprawę ze swoich ograniczonych możliwości. Kiedy zbliżał się koniec drugiego roku naszej pracy, a dla nich czas matury i pójścia na studia, a więc próg dorosłości, stopniowo przygotowywałem ich na rozstanie, zachęcając do podjęcia, w miarę możności, profesjonalnej terapii, do czego moje amatorskie próby miały ich zachęcić.

Pożegnałem się z „Odwagą”, ale nie straciłem kontaktu z uczestnikami mojej „grupy zaufania”. Dalsze losy moich „siedmiu wspaniałych”, jak ich nazwałem, rozwijają się bardzo różnie. Oto trzy wybrane przykłady.

Konrad (lat 22), który postrzegał siebie jako biseksualnego, po rozstaniu z naszą grupą korzystał z indywidualnej terapii, był też przez jakiś czas związany z Paschą (grupą wsparcia założoną przez o. Wiktora Tokarskiego, bernardyna); jest dziś w doskonałych relacjach z rodzicami i rodzeństwem, dostał się na wymarzone studia i świetnie sobie na nich radzi, od roku ma miłą i wartościową dziewczynę, którą mi przedstawił, razem studiują. Rodzice Konrada, którzy bardzo go kochają i nie wywierali na niego żadnych nacisków, aż boją się wierzyć swojemu szczęściu.

Andrzej (lat 23) studiuje na prestiżowej uczelni z doskonałymi wynikami, żyje w zgodzie z wymaganiami moralnymi Kościoła, niestety dostał przykrych objawów nerwicowych, co zmusiło go do poddania się leczeniu w warszawskim Instytucie Psychiatrii i Neurologii. Powtórzył mi hipotezę swego terapeuty: „Pan stłumił w sobie pragnienia homoseksualne i teraz one wychodzą na zewnątrz w postaci objawów”. Pod wpływem terapii dolegliwości ustąpiły, skłonności homoseksualne pozostały, a jednak radzi sobie z nimi, korzystając ze wsparcia w kręgu Paschy. Jest prawym człowiekiem, o wielkim poczuciu odpowiedzialności, żyjącym w trudnych warunkach finansowych (rodzice na rencie).

Sytuacja Pawła (lat 23) rozwija się zupełnie inaczej. Studiuje na dwóch kierunkach, właśnie dostał stypendium zagraniczne; ma przyjazne relacje z rodzicami („To w końcu najbliżsi mi ludzie”), zwłaszcza zbliżył się do swego taty, któremu w jego życiowych tarapatach okazuje wiele zrozumienia i troski; od dwóch lat mieszka jednak z przyjacielem, odsunął się też od praktyk religijnych. „Nie będę się wpychał tam, gdzie mnie nie chcą” – mówi. Paweł wszedł więc – że użyję języka „Odwagi” – na „gejowską” drogę. Kiedy zgłosił się do mnie jako 19-letni maturzysta, był wystraszony, bezwzględnie podporządkowany matce, pozbawiony relacji z rówieśnikami, kompulsywnie przywiązany do praktyk religijnych. Bliscy widzieli już w nim przyszłego księdza. „Bóg był dla mnie wszystkim. Człowiek i świat nie liczyli się wcale”. Spowiednik radził mu: „Nic nikomu nie mów o swoich skłonnościach, tylko idź do seminarium”… Teraz, kiedy się spotykamy raz na kilka miesięcy, mam wrażenie, że rozmawiam z dorosłym, silnym, trzeźwo myślącym mężczyzną. Nie ukrywa przede mną niczego: „Nie wiem,
czy chcę być z K. Nie wiem, czy go kocham – zwierzył mi się ostatnio. – Nie wiem, czy ja w ogóle potrafię kogoś pokochać. Boję się uzależnić od drugiej osoby. Nie mam pomysłu na swoje życie”.

Utrzymuję też kontakt z bohaterami mojego pierwszego reportażu opublikowanego w „Więzi”. Napisał do mnie ostatnio jeden z nich, Łukasz, 32-letni lekarz psychiatra. Świadomość swojej odmienności miał od wczesnego dzieciństwa. W liceum kochał się w koledze. Był bardzo pobożny, aktywnie uczestniczył w ruchu oazowym, żył w całkowitej wstrzemięźliwości seksualnej. Po ukończeniu studiów, już jako dorosły samodzielny człowiek, przeszedł przez oba etapy pracy w „Odwadze” – najpierw rok w grupie wsparcia, potem rok w grupie terapeutycznej, której – jak twierdzi – wiele zawdzięcza. Następnie przez cztery lata heroicznie „pracował nad swoją męską tożsamością” (to ulubione sformułowanie Richarda Cohena), podjął też intensywną i kosztowną psychoterapię. „Mężczyźni może i mniej mnie teraz pociągają – wyznał mi kiedyś – ale to nie znaczy, żeby mnie zaczęły choć w najmniejszym stopniu pociągać kobiety. Jestem zawieszony w próżni”. No i oto dowiaduję się od niego, że ma przyjaciela – poznał starszego od siebie o kilka lat mężczyznę i obaj są ze sobą szczęśliwi. „Wreszcie, pierwszy raz w życiu, nie jestem sam – pisze do mnie. – Kocham drugiego człowieka!”…

Koresponduję ponadto z wieloma mężczyznami homoseksualnymi, którzy odezwali się do mnie po moich publikacjach. To dzięki nim uczę się pokory i ostrożności w wypowiadaniu ogólnych sądów na temat homoseksualizmu, a zwłaszcza na temat możliwości tak zwanej zmiany orientacji.

Wishful thinking, czyli pobożne życzenia

W publicystyce katolickiej używany jest w sensie zdecydowanie pejoratywnym termin „ideologia gejowska”. Ja też niekiedy używam tego terminu, mając na myśli pewien uproszczony sposób postrzegania zjawiska homoseksualizmu, który zakłada, że dla osób odczuwających pociąg do własnej płci szczęście jest łatwo dostępne, wystarczy tylko pójść za swoimi pragnieniami, a jedyną przyczyną problemów przeżywanych przez te osoby z racji ich odmienności jest społeczna nietolerancja czy wręcz dyskryminacja. W konsekwencji, dla poprawienia losu osób homoseksualnych powinno się przede wszystkim wyplenić homofobię i zalegalizować jednopłciowe związki partnerskie. Nie przeczę, że homofobia istnieje i jest przyczyną dyskomfortu (delikatnie mówiąc) osób homoseksualnych, zmuszonych do ukrywania swoich skłonności czy związków z lęku przed napiętnowaniem, odrzuceniem, wyśmianiem. „Marsze równości” odbieram jako ważny komunikat do całego społeczeństwa: „uznajcie nasze prawo do istnienia”. Uważam, że postulat legalizacji związków partnerskich może i powinien być w demokratycznym państwie przedmiotem spokojnej dyskusji (Kościół w Hiszpanii gotów był przecież zaakceptować kompromisowe rozwiązanie w tej kwestii). Sądzę jednak, że nawet spełnienie wszystkich postulatów zorganizowanych środowisk homoseksualnych nie rozwiązałoby problemu życiowego dyskomfortu, związanego z orientacją homoseksualną. Związek dwóch osób tej samej płci nigdy nie będzie ani małżeństwem, ani rodziną. Nie da się tego ustanowić na drodze prawnej. W takim wyłącznie roszczeniowym stawianiu sprawy („problem jest na zewnątrz nas, po stronie społeczeństwa”) kryje się moim zdaniem myślenie życzeniowe.

Dużo bardziej jednak boli mnie upraszczające rzeczywistość myślenie życzeniowe na temat homoseksualizmu, jakiemu ulegają niektórzy ludzie Kościoła. W trywialnej wersji takie myślenie wyraża się hasłem: leczcie się! Tutaj aż się prosi termin wishful thinking oddać słowami: pobożne życzenia.

Kościół w licznych wypowiedziach publicznych swoich przedstawicieli piętnuje homoseksualizm jako zagrażającą rodzinie plagę moralną naszych czasów – taką funkcję spełnia niewątpliwie częste wymienianie homoseksualizmu jednym tchem obok aborcji i eutanazji. Jednocześnie, jak wiemy, Kościół stara się dawać świadectwo postawie służebnej miłości wobec ludzi szczególnie potrzebujących pomocy. Jest to niezbywalnym elementem jego misji. I tak, na przykład, czyni wiele, aby przeciwdziałać zjawisku aborcji, nie tylko upominając się o stosowne prawo, ale też pomagając samotnym matkom, przyjmując porzucane niemowlęta, wychowując młodzież w duchu odpowiedzialności. Sprzeciwia się stanowczo legalizacji eutanazji, ale jednocześnie prowadzi domy dla starców i nieuleczalnie chorych, hospicja dla umierających, uczy szacunku i miłości do osób upośledzonych, niepełnosprawnych i do starych rodziców. A czy, surowo potępiając zachowania homoseksualne i sprzeciwiając się legalizacji jednopłciowych związków partnerskich, Kościół wyciąga jednocześnie pomocną dłoń do osób homoseksualnych? Tym większe uznanie należy się takim inicjatywom śmiałych ludzi dobrej woli, jak „Odwaga” czy „Pascha”, wyciągających rękę do tych osób homoseksualnych, które cierpią na skutek swoich skłonności, a pragną żyć w łączności z Chrystusem i Kościołem i na tej drodze szukają wsparcia. Pojawia się tu jednak kluczowe pytanie: jaki charakter ma mieć ta pomoc i co ma być jej celem?

Otóż, w ramach okazywanej pomocy, która polega przede wszystkim na życzliwym przyjęciu i wysłuchaniu, a także stworzeniu bezpiecznego kręgu dobrze rozumiejących się przyjaciół, respektujących podobny system wartości, co samo w sobie jest już bardzo cenne, osoby homoseksualne zachęca się, by poddawały się terapii „naprawczej”. Powtarzana jest przy tym często – dla zachęty – liczba 30 procent „uzdrowionych” spośród tych, którzy poddają się tego rodzaju terapii. Przyjrzyjmy się przez chwilę tej kwestii.

Liczbę 30 procent przypadków terapii zakończonej trwałą zmianą orientacji homoseksualnej na heteroseksualną przytacza m.in. dostępne w Internecie oświadczenie Katolickiego Stowarzyszenia Lekarzy USA. Podobne wyniki badań przedstawił niedawno Robert Spitzer, psychiatra z Uniwersytetu Columbia, co wzbudziło dużą sensację (przy czym terapia, której skutki badał Spitzer, trwała od kilku do kilkunastu lat!). Polski autor, Krzysztof Boczkowski, w swojej kompetentnej i obiektywnej książce Homoseksualizm przytacza sceptyczną opinię z raportu Wolfeidena: „Całkowite przejście z wyłącznego homoseksualizmu na wyłączny heteroseksualizm jest bardzo mało prawdopodobne”. Bezstronnie referuje też jednak odmienne zdanie innego badacza. Otóż Bieber i współpracownicy twierdzą, że 27 procent ich pacjentów poddanych psychoanalizie z wyłącznych homoseksualistów stało się wyłącznymi heteroseksualistami (K. Boczkowski, Homoseksualizm, inter esse, Kraków 2003, s. 288.). Należy więc, jak sądzę, ostrożnie przyjąć, że zmiana orientacji z dominującej homoseksualnej na dominującą heteroseksualną bywa niekiedy możliwa – na drodze głębokiej i długotrwałej terapii. Trzeba jednak pamiętać, że: 1. tylko nieliczne osoby homoseksualne będą w ogóle skłonne ją podjąć; 2. nie dla wszystkich chętnych tego rodzaju terapia jest dostępna, choćby finansowo (np. psychoanaliza kosztuje u nas 100 zł za godzinę, a jak podają Bieber i współpracownicy, minimum to 150 godzin terapii, co, jak łatwo obliczyć, daje niebagatelną sumę 15 tysięcy złotych). Przede wszystkim jednak, co z tymi 70 procentami pacjentów, dla których terapia, według najbardziej optymistycznych szacunków, nie może się skończyć wymarzonym sukcesem? A co z tymi, którzy do terapii w ogóle nie są gotowi? Poddanie się psychoterapii nie jest przecież moralnym obowiązkiem. Są osoby homoseksualne, które akceptują swoją orientację, są takie, które się z nią dobrze czują, są wreszcie ludzie, którzy może i pragnęliby zmiany, ale mają świadomość, że na podejmowanie trudnych, ryzykownych prób jest już za późno. Co z nimi wszystkimi?! Co właśnie im ma do zaproponowania Kościół?

Jestem zdania, że przedstawianie terapii „naprawczej” (stawiającej sobie za cel doprowadzenie do zmiany orientacji pacjenta z homo- na heteroseksualną) jako jedynej katolickiej propozycji pomocy dla osób homoseksualnych jest nie tylko pozbawione realizmu, ale też głęboko nieuczciwe. Hasła propagandowe typu: „Nie musisz być homoseksualistą!”, albo: „Dla tych, którzy chcą, szansa wyzdrowienia wynosi sto procent!” (słowa Richarda Cohena, które słyszałem na własne uszy); powoływanie się na jeden czy drugi pojedynczy przypadek, że oto jakiś młody mężczyzna o skłonnościach homoseksualnych „wyszedł na prostą”, bo… zawarł sakramentalny związek małżeński – takie rzeczy, powtarzane przez ludzi Kościoła, są moim zdaniem przejawem „pobożnych życzeń”, a w istocie – groźnym brakiem odpowiedzialności za słowa. Jak bowiem mogą być odbierane przez wierzące osoby homoseksualne? – Skoro, mimo wszelkich moich wysiłków, jestem homoseksualistą, a Kościół mówi, że „nie muszę być”, to czy nie ja sam jestem swemu losowi winien? Skoro dowodem „wyjścia na prostą” jest zawarcie sakramentalnego związku małżeńskiego, to czy nie powinienem, mimo odzywających się we mnie pragnień homoseksualnych, iść w tym kierunku?… Nie trzeba chyba mówić, do jakich dramatów może takie podejście doprowadzić.

Z całą pewnością wielu osobom o skłonnościach homoseksualnych potrzebna jest pomoc terapeutyczna. W okresie dorastania i wczesnej młodości poczucie tożsamości płciowej jest niekiedy chwiejne. W momencie rozpoznania w sobie skłonności bądź lęków homoseksualnych młody człowiek powinien mieć do kogo z tym problemem się zwrócić, ufając, że zostanie wysłuchany i zrozumiany. Nie wystarczy wtedy przyjąć za dobrą monetę „deklaracji intencji” pacjenta („jestem homoseksualistą!”), która może być pochopna, niezbędne jest głębsze rozpoznanie, a to leży raczej w kompetencjach psychologa terapeuty niż seksuologa. Człowiekowi dojrzałemu o skłonnościach homoseksualnych też bywa potrzebna terapia: np. gdy ma objawy nerwicowe bądź cierpi na depresję. Celem profesjonalnej terapii jest okazanie pomocy cierpiącemu pacjentowi, tak aby przynieść mu ulgę. Taka profesjonalna pomoc terapeutyczna jest u nas w Polsce na szczęście szeroko dostępna, zarówno dla osób heteroseksualnych, jak i homoseksualnych. Trzeba przy tym pamiętać, że każdy profesjonalny terapeuta kształcony jest w przestrzeganiu tzw. neutralności: powinien respektować światopogląd i system wartości pacjenta. Dlatego sugerowanie wierzącym osobom homoseksualnym jakiejś specjalnej „terapii chrześcijańskiej” uważam za nieporozumienie. Trzeba po prostu szukać dobrej, profesjonalnej terapii.

Bóg jest zawsze po twojej stronie

Wezwanie adresowane do homoseksualnych kobiet i mężczyzn, by żyli w celibacie albo by na drodze heroicznej pracy nad sobą po łączonej z terapią zmieniali swoją orientację na heteroseksualną i wstępowali w związki małżeńskie – nawet gdyby znaleźli się pojedynczy ludzie gotowi takie wezwanie podjąć i wcielać w życie – nie liczy się z rzeczywistością. Heroizm nie jest obowiązkiem jakiegokolwiek człowieka, może być tylko jego dobrowolnym wyborem. Katechizm Kościoła Katolickiego, wypowiadając się na temat osób homoseksualnych (2358, 2359), ani słowem nie wspomina zresztą o zmianie orientacji. Przeciwnie, mówiąc o „głęboko osadzonych skłonnościach homoseksualnych”, niedwuznacznie sugeruje ich niezmienność (roztropnie nie przesądzając innej kwestii, nierozstrzygniętej przez naukę, czy są one raczej wrodzone czy raczej nabyte).

Katechizm mówi też niedwuznacznie, że „osoby homoseksualne są wezwane do czystości”. Powiedzmy sobie szczerze: to jest ten próg, na którym potyka się wiele osób, zarówno homo-, jak i heteroseksualnych, samotnych z wyboru bądź z konieczności, żyjących w celibacie czy w małżeństwie, świeckich i konsekrowanych. Do czystości wezwani są bowiem wszyscy chrześcijanie, i wielu z nas ma kłopoty, większe lub mniejsze, zwłaszcza w młodości, z szóstym przykazaniem. Ale nie jest przecież tak, że kto się na tym progu potyka, jest automatycznie wykluczony ze wspólnoty Kościoła! Czystość ma być przejawem naszej miłości oczyszczonej z wszelkiego egoizmu. Czystość pojmowana jako wstrzemięźliwość seksualna nie jest dobrem samym w sobie, ona ma służyć miłości bliźniego. To z uczynków miłości – lub ich braku – będziemy sądzeni przez Chrystusa.

Zaraz w następnym zdaniu, na szczęście, Katechizm dodaje, że osoby homoseksualne „mogą i powinny przybliżać się – stopniowo i zdecydowanie – do doskonałości chrześcijańskiej”. Zastanówmy się, na czym polega ta chrześcijańska doskonałość, do której wszyscy przecież jesteśmy wezwani. Myślę, że chodzi tu o coś daleko więcej niż tylko o moralną poprawność. Chodzi o integralny rozwój człowieka, otwierający go na ostateczne spotkanie z miłością samego Boga. A to jest proces stopniowy, zadanie na całe życie. Miłość do drugiego człowieka jest na tej drodze doświadczeniem bezcennym.

W Ewangelii czytamy: „Bądźcie więc wy doskonali, jak doskonały jest Ojciec wasz niebieski” (Mt 5, 48) – i tekst paralelny: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6, 36). W duchu Ewangelii przypomniał nam sługa Boży Jan Paweł II, podczas swojej ostatniej pielgrzymki do Polski, jak ma na imię Boska doskonałość: to Boże Miłosierdzie, miłość miłosierna, przebaczająca. Apelował do nas o „wyobraźnię miłosierdzia”. Bóg jest miłością – zatytułował z kolei swoją pierwszą encyklikę Benedykt XVI. Dlaczego nie stać nas, chrześcijan, na „wyobraźnię miłosierdzia” wobec ludzi homoseksualnych? Dlaczego nakładamy im na ramiona „ciężary wielkie i nie do uniesienia”, których sami często „palcem ruszyć nie chcemy” (por. Mt 23, 4)?

Dla bardzo wielu gejów i lesbijek wymóg życia we wstrzemięźliwości seksualnej, oznaczający w praktyce zakaz nawiązywania jakichkolwiek uczuciowych (erotycznych) relacji z innymi osobami, jest czymś ponad siły. Po pierwsze, dlatego że są po prostu ludźmi, a człowiek pragnie kochać i być kochanym, a gdy kocha, to pragnie okazywać miłość słowem, gestem, dotykiem. Po drugie, dlatego że żyją, tak jak my wszyscy, w kulturze wyjątkowo przesyconej erotyzmem (spowiednicy wiedzą najlepiej, z jakim trudem przychodzi dzisiejszej katolickiej młodzieży zachowywać przedmałżeńską wstrzemięźliwość). Po trzecie, dlatego że pragnienia seksualne osób homoseksualnych często mają charakter zastępczy, kompulsywny, a przez to odczuwane są wyjątkowo silnie. Ocenianie tego rodzaju zachowań wyłącznie jako „moralnego rozpasania” jest więc niekoniecznie adekwatne. Wiadomo, że szukanie anonimowego seksu zdarza się nie tylko cynikom, ale też osobom wrażliwym moralnie, które przeżywają potem z tego powodu głęboki niesmak, wstyd i udrękę. Jeden z uczestników mojej lubelskiej „grupy zaufania”, osiemnastoletni chłopak, wyjątkowo inteligentny, wrażliwy, uzdolniony poetycko, o bardzo dobrym sercu, przyznał mi się, że miał już ponad czterdziestu anonimowych partnerów. Czy zasługiwał bardziej na osąd moralny czy na współczucie?

Nasza chrześcijańska „wyobraźnia miłości” wobec osób homoseksualnych niechby się wyrażała – jeśli nie stać nas na więcej – tylko w tym, o co apeluje Katechizm Kościoła Katolickiego: traktujmy tych naszych braci i siostry – także wtedy, gdy są niewierzący, i nawet wtedy, gdy manifestują swoją wrogość wobec Kościoła – „z szacunkiem, współczuciem i delikatnością”. Abyśmy naszym odrzuceniem nie utwierdzali ich w mylnym przekonaniu, że nie tylko natura i społeczeństwo, ale także Bóg jest przeciwko nim.

Bo Bóg, udręczony Człowieku, zawsze jest po twojej stronie.

CEZARY GAWRYŚ, ur.1947, dziennikarz i publicysta; studiował filozofię i teologię, ostatnio ukończył szkolenie z podstaw systemowej terapii rodzin w Instytucie Psychiatrii i Neurologii pod kier. prof. Ireny Namysłowskiej; od 1976 w „Więzi”, 1996–2001 redaktor naczelny. Współautor, wraz z Katarzyną Jabłońską, książki Męska rozmowa. Chrześcijanie a homoseksualizm (2003).

Źródło: Miesięcznik „Znak” (listopad 2007)

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code