Publicystyka

Alergia antyprorocka

Spread the love

Alergia antyprorocka

Jerzy Sosnowski

Zamierzam opisać tu pewną charakterystyczną chorobę, na którą mniej więcej od stu lat cierpi nasza kultura. Słowo „choroba” nie wydaje mi się metaforyczne, w każdym razie nie bardziej, niż gdy mówimy o wirusach toczących komputery. Zarówno w przypadku software’ów, jak w kulturze, mamy do czynienia z zorganizowaną strukturą, reagującą w określony sposób na bodźce; tradycja rozumienia kultury jako swego rodzaju organizmu jest zresztą długa. Kiedy przyglądamy się, jak niektóre znaki (dzieła, idee, obyczaje, wartości) zostają przez daną kulturę przyswojone, inne zaś nie, trudno opędzić się od skojarzenia z działającym wewnątrz organizmu systemem immunologicznym.

Alergia to, jak się przypuszcza, patologiczna reakcja tego właśnie systemu: uwrażliwia się on na substancje, które do tej pory były przez niego rozpoznawane jako neutralne i przepuszczane (aprobowane). Otóż mam zamiar opisać właśnie swoistą alergię naszej kultury: mechanizm obronny, skierowany przeciwko wszystkim postaciom, którym skłonni bylibyśmy przypisać status „proroka naszych czasów”. Takie rozpoznanie kogoś przez uczestników kultury uruchamia w niej natychmiast reakcję, w której wyniku prorocki status potencjalnego proroka zostaje w zarodku unieważniony.

PROROK I POMNIK

Jednym z najwcześniejszych świadectw, mówiących o alergii antyprorockiej, jest dramat Stanisława Wyspiańskiego „Wyzwolenie” (1903). W sztuce tej na scenie pojawia się Geniusz, któremu Wyspiański, podczas prapremiery występujący również jako inscenizator i twórca kostiumów, przydał rysy pomnika Adama Mickiewicza. Z tym to Geniuszem stoczy na deskach scenicznych pojedynek główny bohater „Wyzwolenia”, Konrad.

Imię Konrada nie jest przypadkowe (Wziąłem to IMIĘ – zgadniesz z czynu, mówi on konspiracyjnie do Muzy). Jego walka z Geniuszem ma więc charakter buntu przeciw własnemu stwórcy, przeciw ojcu – jak buntem przeciw ojcu jest dla Polaka walka z dziedzictwem Mickiewicza, narodowego wieszcza, narodowego profety. Owocem tego buntu ma być tytułowe wyzwolenie: Wyzwolin ten doczeka się dnia / Kto własną wolą wyzwolony! – zapowiada Muza.

Rozumowanie Konrada, jeśli spróbować je wyrazić mową niewiązaną, odrzeć z patosu sztuki, przedstawia się następująco: to, co nas, jako społeczeństwo, niewoli, to przede wszystkim obecność zaborcy. Prawdziwy problem polega jednak na tym, że nie umiemy się potraktować serio, że w samych sobie widzimy jedynie konsumentów, a nie twórców rzeczywistości, która nas otacza. Wołamy: „Zróbcie z nas to lub owo”, „Dajcie nam wolność”, „Ofiarujcie nam niepodległe państwo”. Jeśli ktoś nam je przedłoży w ofercie, oczywiście skorzystamy… Tak się jednak nie zdarzy: po wolność możemy sięgnąć jedynie sami.

Naszą aktywność powinna uruchomić sztuka, ona właśnie do tego służy, by prowokować do realnych działań. Tylko że sztuka uległa w naszych oczach całkowitej konwencjonalizacji. A patronuje owej konwencjonalizacji – skonwencjonalizowany Geniusz, ów Mickiewicz-na-pomniku. I dlatego właśnie to on, choć kojarzy się Polakom jak najlepiej, jest głównym przeciwnikiem Konrada. Zdaje im się, że oddając mu zdawkową (skonwencjonalizowaną) cześć, zapewniają sobie narodową tożsamość. Tymczasem traktując w ten sposób swoją tradycję, ulegają właśnie ubezwłasnowolnieniu. Ich sposób myślenia zdradza w gorzkim monologu Stary Aktor: Mój ojciec był bohater, a ja to jestem – nic. Póki tradycję będziemy traktowali nie jak wyzwanie, któremu musimy sprostać, lecz jak kapliczkę, przed którą odprawiamy nasze narodowe gusła, póty nie staniemy się godnymi spadkobiercami przeszłości, a będziemy do niej nawiązywali w coraz bardziej zbanalizowany, spetryfikowany sposób. I temu właśnie stara się przeciwdziałać Konrad, przeganiając Geniusza, uniemożliwiając mu zamknięcie narodu w grobie, do czego niedwuznacznie Geniusz zmierza.

Geniusz bowiem – podkreślić to należy jeszcze raz – nie jest Mickiewiczem samym, ale pomnikiem Mickiewicza. Jest tym, co z Mickiewiczem zrobiła zbiorowa pamięć. A zrobiła sobie z niego narodowe alibi, czyli – jak byśmy dziś to określili – narodowy gadżet, obiekt kultu tak wzniosłego, że aż (to bardzo dla Wyspiańskiego charakterystyczne przejście) pozbawionego związku z realnym życiem. Rzetelnym spadkobiercą Mickiewicza będzie ktoś, kto odnajdzie w sobie mickiewiczowską odwagę zerwania ze swymi nauczycielami, więc… z Mickiewiczem przede wszystkim. Dlatego we względnie optymistycznym epilogu do „Wyzwolenia” Wyspiański obieca, że kiedyś Konrad zostanie wyzwolony z teatru, gdzie zamknęli go oczekujący konwencjonalnego spektaklu widzowie, i wyleci stamtąd jako ten WASZ czterdziesty czwarty – w naród wołając: Więzy rwij!!! „Czterdzieści i cztery” jako imię tego, kto obali wreszcie pomnik Mickiewicza – taka byłaby pozornie paradoksalna wykładnia dramatu.

Rozpisuję się o nim, ponieważ widać tu dobrze problem, jaki u progu dwudziestego stulecia zaczęliśmy mieć z naszymi prorokami. Wbrew pozorom, poszukiwanym przejawem alergii antyprorockiej nie jest wcale bunt, wszczęty przez autora sztuki. Ten bunt to właśnie próba dotarcia do żywej treści proroctwa! Zanotowanym przez Wyspiańskiego skutkiem mechanizmu alergicznego jest zgoła co innego: monumentalizacja Wieszcza. Wyspiański jako jeden z pierwszych twórców nowożytnej kultury polskiej zauważył, że prorok zostaje obezwładniony, gdy się go winduje na cokół. Nie uchroniło go to zresztą przed tym samym losem: gdyby jego oddziaływanie na narodową wspólnotę było skuteczne, nie musiałby po nim zjawiać się Gombrowicz, proponujący w gruncie rzeczy podobną (a jedynie brutalniejszą) terapię. I o Gombrowiczu zresztą na początku lat dziewięćdziesiątych usłyszałem w wiadomościach telewizyjnych, że był… wieszczem. Monumentalizacja proroków i widzenie w tradycji rytuału do odprawienia, nie zaś wezwania do czynu, wydaje się niestety trwałym odruchem naszej współczesnej narodowej zbiorowości.

TEJREZJASZ CZY IZAJASZ

Żeby zrozumieć, na czym dokładnie polega niszczący charakter zawleczenia proroka na pomnik, trzeba cofnąć się, bagatela, o kilka tysięcy lat: w czasy, gdy kształtowały się i różnicowały pojęcia, jakie tu zostały przywołane. Mam na myśli słowa „prorok” i „wieszcz”.

Jakkolwiek pojęcia „proroctwa” i „wieszczby” bywają używane wymiennie, od samego początku daje się zobaczyć różnicę, która w końcu zadecydowała o ustabilizowaniu się dwóch odrębnych znaczeń, dwóch odrębnych funkcji i sposobów tłumaczenia zdarzeń. Wieszcz pojawia się mianowicie w kulturze, w której dominuje przeświadczenie o determinizmie losów, prorok zaś – w kulturze, w której przyszłe losy dają się jeszcze kształtować. W tym sensie modelowym wieszczkiem jest Tejrezjasz, gdy tłumaczy Edypowi, a wkrótce również Kreonowi, że zagłada ich rodu jest postanowiona. Choć do ostatecznego wypełnienia się wyroków jeszcze czegoś brakuje, nie ma sposobu, aby odwrócić bieg wydarzeń. Przeciwnie – cała historia Edypa jest, jak wiadomo, opowieścią o tym, że chęć wymknięcia się przepowiedni właśnie do jej spełnienia prowadzi.

Modelowym prorokiem byłby natomiast Izajasz, bo też to w kręgu Izraela pojawia się historia pojmowana jako dialog między Bogiem a ludźmi. Prorok to ktoś, kto mówi: stanie się to i tamto, jeśli będziecie dalej czynić zło. I: stanie się co innego, jeśli zmienicie wasze postępowanie. A zatem prorok rysuje wybór, zapowiada sekwencję wydarzeń, której uruchomienie zależy od woli słuchacza (lub słuchaczy): Jeżeli będziecie ulegli i posłuszni, dóbr ziemskich będziecie zażywać. Ale jeśli zatniecie się w oporze, miecz was wytępi (Iz 1, 19-20) – to najbardziej podstawowa struktura, zawarta w proroctwie.

Z wysłuchania wieszcza wynika zatem nie tak wiele: zaspokojenie ciekawości, czasem szansa indywidualnego przygotowania się na zbiorowy los (i dzięki temu – przetrwania). Wieszcz informuje, zapowiada, tłumaczy, czemu jest tak jak jest i będzie tak jak będzie. Przekornie chciałoby się powiedzieć, że wieszcz to doradca oportunistów. Z jego słów można wywnioskować, jaką mamy szansę na przetrwanie w świecie z góry zapisanych zdarzeń. Wieszcz to newtonowski fizyk, obliczający, kiedy zderzą się dwa pociągi, jadące naprzeciw siebie po tym samym torze.

Prorok, trzymając się tego porównania, doda z pewnością: „o ile nikt z was nie pociągnie za hamulec, nie przerzuci zwrotnicy, nie zaalarmuje maszynistów”. Jeśli wieszcza określam mianem „doradcy oportunistów”, to proroka powinienem nazwać „nauczycielem rewolucjonistów”. Jego nauka służy rozbiciu oków, w których tkwimy, nie zaś rozpoznaniu ich nieprzezwyciężalnej siły. To, co mówi, apeluje do wolności człowieka, a nie – w najlepszym razie – do jego jednostkowego sprytu.

Otóż monumentalizacja proroka, wciągnięcie go na pomnik ma właśnie na celu zmianę statusu jego wypowiedzi. Prorok na pomniku staje się wieszczem. Wyzwolenie, jakie – pod pewnymi warunkami – głosił (wyzwolenie od politycznej czy moralnej niewoli), zmienia się w jasnowidzenie, że stanie się kiedyś to czy tamto. Dodajmy, że prorok, jak Jan Chrzciciel, z definicji wskazuje na Kogoś (lub Coś) Większego od siebie, wskazuje poza siebie, jest pośrednikiem, sługą Sprawy. Petryfikując się na pomniku we własną skamielinę, staje się – mimowolnie, bo rzecz dzieje się zazwyczaj po jego śmierci – bałwanem kultu, który osobę przekaziciela traktuje mylnie jako najważniejszy element przekazu.

POWÓDŹ ASPIRANTÓW

Powiada się, że żyjemy w czasie bez proroków. Sądzę, że jest znacznie gorzej: nie sposób przeżyć dnia, żeby jakiegoś nie spotkać. Już w czasach, gdy Wyspiański pisał swoje „Wyzwolenie”, proroków nie brakowało. Jacques’a Dalcroze’a, wynalazcę nowożytnych ćwiczeń ruchowych dla dzieci i młodzieży, określano mianem „proroka gimnastyki rytmicznej”. O Przybyszewskim mówiono, że to „prorok wykolejeńców”. Za proroka podawał się – czasami – poeta i dramaturg Tadeusz Miciński. Ze słowem „proroctwo” działo się to, co niecałe sto lat później stanie się również ze słowem „filozofia”. Wszak u zarania naszej niepodległości, wiosną 1990 roku, słyszeliśmy w jednej z pierwszych po tej stronie Odry reklam telewizyjnych (szamponu firmy Vidal Sassoon), że „nasza filozofia to piękne włosy”. Najwidoczniej przemawiał do nas – prorok trwałej fryzury…

Wbrew pozorom nie igram w tym momencie ze słowami. W społeczeństwach, w których zatarły się mechanizmy pozwalające odróżnić, jakie działania prowadzą do osiągnięcia godziwego celu, a jakie są marnowaniem czasu danego nam do przeżycia, gwałtownie wzmaga się potrzeba spotkania z kimś, kto nam pomoże, kto powie, czemu poświęcić życie. I rośnie armia ludzi, aspirujących do tej roli. Naturalnie, jeśli pozostaje w nas związek z religijną wizją świata, możemy łatwo dostrzec (lub przynajmniej trwać w przekonaniu, że łatwo dostrzegamy) różnicę między rzeczywistym prorokiem a jego marną podróbką. W gwarze głosów na targowisku najlepiej sprzedających się proroctw nasz komentarz jednak będzie ledwie słyszalny nawet przez nas samych. Media czynią z proroków (rzeczywistych lub mniemanych) celebrities, a z celebrities – proroków.

Jak powiadają amerykańscy badacze tego ostatniego zjawiska: jesteś celebrytem (tak próbuje się spolszczyć angielski termin), jeśli pytają cię nie tylko, jaką piosenkę zamierzasz niebawem nagrać lub jaką książkę napisać, ale: co jesz na śniadanie i jak urządziłeś swoją sypialnię. A pytanie o twoją sypialnię oznacza przecież w istocie: jak urządzić sypialnię tak, by było najkorzystniej. By życie przynosiło satysfakcję. Wedle wskazań feng shui? Tak, jak to zrobiła wokalistka zespołu Virgin? A może tak, jak ją zaaranżował Leonardo di Caprio? Dla tej zaś części publiczności, która zdaje się jeszcze (słabo) pamiętać, że prawdziwy prorok czerpie swój autorytet nie tylko z tego, że jest znany, lecz z jakichś jeszcze innych, tajemnych źródeł, są rozmaite wersje religijności: quasi-religijne kulty totemów – klubów piłkarskich; quasi-polityczne kulty plemienne, skupione wokół charyzmatycznych (tak jest!) tele- czy radio-ewangelizatorów lub polityków o wybujałych ambicjach; wreszcie prawie-całkiem-religijne ruchy sekciarskie, z których najgłośniejszy obecnie zwie się kościołem scjentologicznym. A na czele każdego mrowią się aspiranci do roli proroków, próbujący odpowiadać na społeczne zapotrzebowanie, by ktoś nam wreszcie powiedział, jak sensownie żyć. Tak, jak żyjemy, jest bowiem bez sensu.

Ale że w porównaniu kultury do żywego organizmu kryje się doprawdy więcej niż igraszka kulturoznawcy, więc w kulturze przejawia się też mechanizm homeostazy. Proroków (czy raczej aspirujących do tej roli) zrobiło się w ciągu minionego stulecia zbyt dużo – i zresztą Polska nie stanowi bynajmniej szczególnie bogatego w nich zagłębia – toteż system immunologiczny kultury zaczął dziesiątkować to towarzystwo, kwestionować prorockie kompetencje kolejnych postaci. Że jednak wytworzyła się z tego prawdziwa prorocka gorączka, system, jak w klasycznym przebiegu alergii, zaczął atakować bez różnicy tych, którzy są ze swymi ambicjami śmieszni, i tych, których głosy należałoby traktować poważnie. I w efekcie trudno już dziś ustalić, co jest zarzewiem choroby, a co reakcją na nią.

MECHANIZMY NISZCZENIA

Jako się rzekło, proroka od wieszcza wyróżnia to, że w jego przesłaniu kryje się źródło rewolucji (moralnej, obyczajowej, politycznej, religijnej). Prorok mówi: jeśli chcesz, by zniknęły plagi – przede wszystkim zagrażające dziś naszemu świata plagi anomii i acedii, bezsensu i bezwolności – winieneś żyć tak a tak. Gdybyśmy potraktowali serio choćby tylko co trzeci głos z tych, które nam doradzają, co uczynić z życiem, nasza atlantycka cywilizacja nie doczekałaby zmroku, wstrząsana nieprzerwanym chaosem jednostkowych rewolucji. Homeostaza kultury działa zatem tak, by wszystkie te głosy pozbawić powagi. Hurtem unieważnić. Sprawić, byśmy je słyszeli i nawet powoływali się na nie (czerpiąc z tego tytułu satysfakcję osiągniętej tożsamości), ale ostatecznie – byśmy nie wyciągali z nich żadnych realnych wniosków. Chodzi o to, by powstrzymać nas przed wszelkim radykalnym działaniem. Tymczasem działanie pod wpływem proroka, jeśli się je wszczyna, musi być radykalne.

Na tym tle opisana na początku monumentalizacja wydaje się mechanizmem stosunkowo wyrafinowanym i niosącym pewne niebezpieczeństwa. Prorok na pomniku pozostaje – wprawdzie jedynie werbalnym – punktem odniesienia. Ktoś może go ożywić, ponawiając autentyczną wymianę myśli nad jego dziedzictwem. Nawet zmonumentalizowany prorok pozostaje więc zagrożeniem. Nic dziwnego, że wytworzyły się tymczasem inne mechanizmy destruowania prorockiej charyzmy, na ogół zresztą stosowane synchronicznie, wzmagając nawzajem swoje niszczące skutki.

Mamy zatem wśród tych mechanizmów – tworzenie replik. Klasyczny przykład, jaki się tu nasuwa, to dzieje recepcji postaci Matki Teresy z Kalkuty, której zaraz przydano jako ułatwiony odpowiednik – ksieżną Dianę. We francuskiej komedii „Amelia” (którą trudno przecież posądzać o kierowanie myśli widza w stronę szczególnie wyrafinowanej moralistyki) mówi o tym symptomatyczny dialog. Oto kioskarka komentuje śmierć lady Di słowami: „Taka piękna i taka bogata”. Amelia odpowiada natychmiast: „A gdyby była brzydka i biedna, to byś jej tak nie żałowała?”, gdy zaś kioskarka, oburzona tą trafną uwagą, wznosi oczy ku niebu, Amelia dorzuca jeszcze: „Matka Teresa na przykład…” Oddziaływanie fascynującej albańskiej zakonnicy zostało niewątpliwie pomniejszone przez szum, jaki wytworzyły wokół „konkurencyjnej prorokini” niechętne chrześcijaństwu media.

Inny mechanizm to – kompromitowanie przez współudział. Wspominałem o tym, że proroków neutralizuje się dziś zazwyczaj na kilka sposobów równocześnie, i pamięć o Matce Teresie została także w ten sposób osłabiona. W spektakularnej akcji, mającej na celu złagodzenie oddziaływania wzoru z Kalkuty, zaczęto nagłaśniać oczywisty skądinąd fakt, że Matka Teresa opowiadała się po stronie ruchu pro life. A ponieważ przeciwnicy aborcji to, oprócz wielu zacnych ludzi, także trudni do zaaprobowania fanatycy – wystarczy przypomnieć zamachy na kliniki aborcyjne w USA – wytworzono zatem mgłę niedomówienia: tak jakby Matka Teresa mogła błogosławić zamachowcom.

W Polsce zresztą mechanizm ten zadziałał również w stosunku do innej postaci i w odmiennym politycznie kierunku. Jednym z polskich proroków naszych czasów – osobiście nie mam co do tego wątpliwości – był ksiądz profesor Józef Tischner. Otóż jego z kolei pamięć próbuje się całkiem skutecznie zbrukać faktem, że „trzymał z liberałami”, obciążając konto zmarłego w 2000 roku duszpasterza wydarzeniami, które obóz polskich liberałów stawiają w kontrowersyjnym świetle, a które wyszły na jaw w roku 2001 i później (jak np. afera Rywina).

Tischnera dezawuuje się jako proroka także za pomocą infantylizowania jego przesłania – to kolejny, charakterystyczny mechanizm. Dawno nie zetknąłem się z nawiązaniami do jego natchnionej „Etyki solidarności” – głębokiej i inspirującej analizy tego, co w sensie duchowym przyniósł ruch związkowy z 1980 roku. Tymczasem wielokrotnie przywołuje się góralskie żarty księdza Tischnera. Nie kwestionuję znaczenia tej formy porozumiewania się filozofa ze słuchaczami. Trudno mi jednak pogodzić się z faktem, że w potocznej opinii Tischner to coraz częściej ten ksiądz, który rozróżniał trzy rodzaje prawd: „świnta prawda, tyz prawda i g… prawda” (i na tym koniec).

Dorzućmy jeszcze urynkowienie jako ostatni mechanizm z tych, które deprecjonują zmarłego proroka. Jego sylwetka wykorzystana jako towar, jego imię traktowane jako marka – stają się nieodróżnialne od sylwetek i marek wniesionych na rynek przez zwykłych celebrytów. W tym kontekście warto wspomnieć batalię sądową, jaką trzeba było przeprowadzić, by uniemożliwić zawładnięcie przez pewną firmę logiem „pokolenie JP2”. Batalia została wygrana, ale zło już się stało. Pracowały na nią wytrwale również wszystkie firmy, zalewające nas – zresztą od lat – kiczowatymi wizerunkami Papieża-Polaka (na makatkach, kubkach, talerzach itp.), podobnie jak wydawnictwa dyskontujące fakt jego śmierci publikacją książek na jego temat. Rzecz jasna: część z nich warto było wydrukować. Ale z pewnością nie wszystkie…

PROBLEM AUTORYTETU

To alergiczne szaleństwo starałem się pokazać na przykładach ludzi, którzy moim zdaniem powinni byli zostać rozpoznani jako prorocy naszych czasów. Jakkolwiek u podstaw opisanych wyżej działań niejednokrotnie legła czyjaś zła wola, to przecież ich widoczna skuteczność jest możliwa właśnie dzięki generalnie antyprorockiemu nastawieniu naszej kultury, która tyleż wytwarza mrowie quasi- czy pseudoproroków, ile ich wszystkich zaraz obraca w nicość. Jak wspominałem, utrzymuje się dzięki temu równowaga między ludzką potrzebą pójścia za kimś, kto lepiej od nas wie, jak żyć, a równie ludzką potrzebą niepodejmowania ostatecznie żadnego radykalnego działania.

Prawdziwemu prorokowi jest jednak trudniej niż kiedyś dotrzeć ze swoim przesłaniem do słuchaczy także z całkiem innego powodu. Kultura europejska już ponad dwieście lat temu zakwestionowała bowiem autorytet jako zasadę, której wolno się trzymać dojrzałemu człowiekowi. Dorosłość zaczęła znaczyć: opieranie się na samym sobie, na własnych rozstrzygnięciach, wybieranie własnej ścieżki. Być dorosłym to nie zawierzać się innym osobom, nie mówiąc o instytucjach.

Stwierdzam ten fakt bez intencji krytycznej. Zanadto czuję się produktem tej kultury, spadkobiercą Oświecenia, bym nie doceniał wolności i odpowiedzialności, którymi na dobre i złe obdarowano jednostkę. Stwierdzam tylko, że choć pytam z innymi, jak żyć, jasne odpowiedzi na to pytanie – o ile nie uwzględniają mojej wolności i nie zawierają przestrzeni dla moich samodzielnych decyzji – budzą moją nieufność lub sprzeciw.

Współczesnego proroka kształtuje ta sama kultura. Współczesny prorok też jest – nolens volens – dziedzicem Oświecenia, wyzwoleńcem z przedoświeceniowych autorytetów. Dlatego z samodzielnością wyznawcy radzi sobie na ogół dobrze lub świetnie (jak ksiądz profesor Tischner, którego umiejętność konstruowania przestrzeni dialogu z innym człowiekiem mam za jeden z najważniejszych składników jego profecji). Problem powraca jednak, gdy na horyzoncie pojawia się równocześnie więcej niż jeden prorok.

Na ten temat pisze ksiądz profesor Tomáš Halik – wyznam ostrożnie, że od kilku lat czytam jego teksty z uwagą większą niż „zwykłych” autorów, przeczuwając w nim postać, którą być może będzie można postawić w jednym z szeregu z innymi, które tu przywołuję. W zbiorze opublikowanych kazań Halika znajduję zatem następujące słowa: w tradycji hebrajskiej bardzo często się zdarza, że w tym samym czasie występują dwaj nauczyciele, którzy głoszą wiarę w całkowicie odmienny sposób. […] A było zwyczajem, że jeden z tych dwóch rabinów mówił do swoich uczniów: To, czego was uczę, jest prawdą; ale idźcie i posłuchajcie też tego drugiego, który sprawy Boże ukazuje z innej strony!

O ile jednak prawdziwi prorocy znoszą, jak widać, dzielnie samodzielność i odrębność innych prawdziwych proroków, o tyle nie wydaje się, by taką samą postawę łatwo było przyjąć ich wyznawcom. Prorok staje się zatem mimowolnie elementem walki o tożsamość rozmaitych, tworzących się nieraz ad hoc grup społecznych, przedmiotem walki frakcyjnej. Jego wskazówki, zamiast kierować poza świat-który-znamy (ku przyszłości lub eschatologii), zaczynają funkcjonować jako zawołania bojowe, trafiają na sztandary zwalczających się stronnictw. Tym samym inne stronnictwa przeciwko niemu kierują swój gniew. Cóż, ten mechanizm znano już w czasach Jezusa: toż nawet apostołowie pytali z oburzeniem, co zrobić z tymi, którzy, nie chadzając z nami, też przeganiają złe duchy…

ŚLADY PROROCTW

Niech ten lament nad chorobą kultury, pustoszącą nasz pejzaż zarówno z pseudoproroków, jak z proroków właściwych, zakończy się wyznaniem. Nie jest przecież tak, że do pojedynczego serca żadne słowa otuchy (a też i wezwania do poprawy) nie trafiają. Chciałbym powiedzieć o prorokach, których ślady wydają mi się godne zachowania. To będzie jakby próba porozumiewania się szeptem w zgiełku, na który wielokrotnie narzekałem. Niech inni obalają autorytety, niech wyszarpują sobie sztandary, a słowa proroków zmonumentalizowane, urynkowione, zinfantylizowane i tak dalej niech pozostaną dla nich unieważnione. My poniżej tego wszystkiego wymieńmy się ważnymi tropami.

Jest więc dla mnie ważnym prorokiem brat Roger z Taizé. Był zresztą może zbyt odrębny, zbyt osobliwy, by jego dziedzictwo dotknęły opisane tu mechanizmy. Wskazuje on możliwość ekumenizmu poza Wysokimi Komisjami i Paragrafami Protokołów Rozbieżności. Wskazuje, że eschatologiczna jedność wyznawców jest na wyciągnięcie ręki – w modlitwie. I wskazuje znaczenie ciszy, jak wcześniejszy od niego prorok Thomas Merton.

Pozostaje też dla mnie prorokiem ksiądz profesor Józef Tischner. Rekolekcje, jakie przeprowadził przed laty w warszawskim kościele świętego Krzyża, pozostają dla mnie niedościgłym wzorem kazań, które okazują się rozmową. Otwierają możliwość myślenia o religii, która jest dialogiem, to znaczy wezwaniem do wolności. Ukazują Boga, zadającego człowiekowi pytania pełne wspólnej troski, a nie rozliczającego go jak urzędnik z Wysokiego Urzędu Kontroli. Gdyby nie stanowiło to wyraźnego wykroczenia poza tischnerowską zasadę dialogu, chętnie spuentowałbym, że religia pojęta inaczej nie wydaje mi się w ogóle religią prawdziwą…

Prorokiem takiej właśnie religii, otwartej na wolność, pozostaje dla mnie Jan Paweł II. A też: przekornej wobec zasad tego świata i zarazem współuczestniczącej w nim – jak podczas tych wstrząsających bezsłownych nauk z ostatnich tygodni, gdy przekaz medialny pozwolił widzom na całym świecie zobaczyć nagle, że „medialność”, podobnie jak „sukces”, nie są żadnym z imion Boga.

I warto nie tracić z oczu Matki Teresy z Kalkuty. Nie tylko dlatego, że opowieść o niej to opowieść o tym, jak niemiłosierni wciąż jesteśmy. Ale też dla tego niesłychanego faktu, ujawnionego po jej śmierci, że można być wiernym wierze przez kilkadziesiąt lat nocy duchowej. Że to także nazywa się wiarą.
Tę wierność w polskim, martyrologicznym wydaniu wskazuje też prorocki gest księdza Jerzego Popiełuszki.

Sam czuję, że zdziesiątkowana ta lista. To świadectwo rozproszenia, w którym żyję. I że można by dopisać jeszcze inne nazwiska – Martin Buber? Thomas Merton? Dalajlama? Może też i kilku artystów – Czesław Miłosz? Jerzy Nowosielski? – wierzę bowiem za prawosławiem, że to ostatecznie piękno zbawi świat. Ale kiedy myślę o tych, co tu ukrywać, zapomnianych lub zagadanych prorokach (ten ostatni termin chyba najpełniej oddaje to, co z nimi robi alergiczna kultura), wydaje mi się, że widzę coś jeszcze ważniejszego.

Otóż ze Starego Testamentu wzięliśmy obraz proroka, za którym idą tłumy. To prawdziwy obraz. Ale być może warto zapytać, ilu ludzi spośród tych tłumów usłyszało naprawdę słowa proroka. Nie po to, by uzyskać odpowiedź – nie mamy wglądu w sumienia bliźnich, własne jest wystarczająco skomplikowanym labiryntem – lecz po to, by z pomijanej dziś strony zobaczyć problem „prywatyzacji religii”. Bo ten sposób myślenia o zapoznanych przez społeczeństwo, lecz dostrzeganych przez jednostki prorokach ma coś wspólnego z „prywatyzacją religii”. Czyli z ideą, w której nauczyliśmy się dostrzegać wyłącznie zagrożenie.

Religii wypchniętej z życia społecznego w przestrzeń intymności grozi z pewnością marginalizacja także w jednostkowym życiu. Grozi to, że stanie się czymś w rodzaju niezobowiązującego indywidualnego obyczaju. Wyliczając ważnych dla mnie proroków, nie ośmieliłbym się przecież zapewniać, że idę za nimi: więc w tym sensie są i dla mnie prorokami zaledwie potencjalnymi, zneutralizowanymi. Trudno z tym rozpoznaniem polemizować.

Ale religia pozbawiona tej przestrzeni intymnej staje się w najlepszym razie regulatorem społecznych zachowań, zbiorowym rytuałem, pustym w środku. To w prywatnym zachwyceniu drugim człowiekiem, jego słowem, jego czynem, jego obliczem, rodzi się – tak myślę – wezwanie Dobrej Nowiny. O to miejsce święte świętych w naszym doświadczeniu religii nie przestawał dopytywać (irytując wielu) Czesław Miłosz.

Zatem: tak, antyprorocka alergia sprawia, że prorok nie dociera do nas lub dociera na krótko. Że my go ostatecznie przeoczamy. Wszystkie alergie naszej schorowanej kultury nie mogą sprawić jednak, by prorocy przestali przemawiać – i jednak trafiać, wprawdzie nie do tłumów, nie do nas, ale (jak być może robili przez wszystkie stulecia) do pojedynczego ciebie i do pojedynczego mnie. A to być może liczy się bardziej, niż potrafimy sobie wyobrazić.

Jerzy Sosnowski – ur. 1962. Pisarz, eseista, historyk literatury, dziennikarz radiowej Trójki, wykładowca w Szkole Wyższej Psychologii Społecznej, felietonista „Więzi”. Wydał m.in. „Śmierć czarownicy”, „Szkice o literaturze i wątpieniu”, „Ach” oraz powieści: „Apokryf Agłai”, „Wielościan”, „Prąd zatokowy”, „Tak to ten”. Mieszka w Warszawie.

Źródło: Miesięcznik “Więź”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code