Kwartalnik "Więź"

Kim jesteś, głosie nocy?

Spread the love

Eks post

Kim jesteś, głosie nocy?

Jerzy Sosnowski

Zima. Około półtora tysiąca kilometrów od najbardziej wysuniętego na północ skrawka Polski trwa od dawna całodobowa noc. Tutaj, nad Wisłą, żywimy się przez ten czas skrawkami dnia, których nie zdołało przykryć jej ciemne cielsko. Skrawkami, które nam przez nieuwagę zostawiła. Między ósmą a trzecią, jeśli nie ma chmur. Co chwila ktoś ze znajomych narzeka, że brak słońca wprawia go w przygnębienie. Szczerze podziwiam ludzi, którzy o tej porze roku potrafią wytrwać za kołem polarnym. Choć większość z nich pewnie najzwyczajniej nie ma wyboru.

Oczywiście, można próbować wzbudzić w sobie heroiczną aprobatę dla wszystkiego, co istnieje. „Dzień biały a noc ciemna swoje czasy znają”. Chrześcijanie wierzą, że to właśnie pośród ciemności zapłonęło betlejemskie światełko – kto wie, czy w blasku południa udałoby się je dostrzec. A jednak czar czerni jest wątpliwy. Nie bez powodu wśród tytułów Złego jest i ten: „on srogi ciemności hetman”.

Chyba żaden rodzaj ludzi nie budzi we mnie takiej czułości jak ci, którzy muszą mierzyć się z duchową nocą. Wszystko staje się dla nich lepkie i lodowate. Kolory ciemnieją, jakby przybrudzone. Bliźni, choćby stali na wyciągnięcie ręki, wydają się odpływać w bezkres. Słowa brzęczą metalicznie, zdradzając wewnętrzną pustkę. Wspomnienia, nawet te dobre, rzucają długie cienie. Być może kiedyś życie było dobre i sensowne; lecz teraz już nie. Jedyny kierunek wędrówki, który nie sprawia wysiłku, to krok za krokiem w dół.

Mam wrażenie, że jest ich więcej, niż chcemy przyjąć do wiadomości. Nie chodzi mi jedynie o kliniczne przypadki depresji. Wydaje mi się bowiem, że one stanowią jedynie kres pewnego mrocznego spektrum, w którym niełatwo oddzielić sąsiadujące ze sobą strefy, stopnie przygnębienia. Czy prosimy o pomoc lekarza, czy nie – to zależy od wielu okoliczności, choć bez wątpienia istnieją sytuacje, w których ta pomoc jest niezbędna. I z pewnością nie należy brać imienia depresji nadaremno: nie każdy smutek ma w sobie tę obezwładniającą moc. Nie z każdego rozwija się trujące podejrzenie, że nic nie ma sensu.

A przecież liczba ludzi, którzy z tym podejrzeniem walczą – bo jest to walka, choć nie towarzyszą jej żadne spektakularne zjawiska – stale rośnie. Badania statystyczne, przeprowadzone kilka lat temu na zlecenie jednej z firm farmaceutycznych pokazały, że bodaj ponad jedna trzecia nastolatków miewa myśli samobójcze. Trudno ufać tym wynikom, komentowano, skoro zleceniodawca wprowadzał akurat na polski rynek środek antydepresyjny. A jednak co i rusz zdarza mi się słyszeć świadectwa ludzi z rozmaitych generacji – którzy zresztą robią na co dzień wrażenie uporządkowanych, a niekiedy wręcz pewnych siebie – że znają aż za dobrze dotknięcie obezwładniającego smutku. Wystarczy pogadać trochę dłużej, wyłączyć telewizor, przyciszyć muzykę, zwolnić rytm rozmowy – i już zjawia się kolejna opowieść o zwątpieniu, czy warto robić coś, a nie nic.
Tak, podziwiam tych ludzi i darzę czułością. Ponieważ sądzę, że ktoś lub coś uniemożliwiło im odwrócenie wzroku od ciemności, które otaczają nas wszystkich. Przeraźliwie wiele od nich zależy: próby uporania się z życiem wszystkich pozostałych zawieszone są na tym, co zrobią z wiedzą, na którą zostali skazani.

*

Dziwne rzeczy można wyczytać w książkach, które polubiliśmy zrazu bez powodu. Taki niezrozumiały entuzjazm wzbudził we mnie dawno, już ponad dwadzieścia pięć lat temu, młodopolski pisarz, Tadeusz Miciński. Początkowo chyba spodobała mi się szarża, z którą przekraczał granice dobrego smaku, dobrze skrojonej prozy czy dorzecznej formy dramatu. Uczciwie mówiąc, z tego powodu lubię go dzisiaj coraz mniej. Być może z wiekiem przychodzi życzliwość dla klasycznego umiarkowania i związana z nią niechęć do neoromantycznej histerii. W każdym razie ze mną tak się właśnie stało. Ale dziś na dobrą sprawę nie muszę już wracać do Micińskiego – po tylu godzinach czytania siedzi mi pod skórą jak dybuk. Jeśli ktoś sięgnie po jego teksty i powie z lekceważeniem, że to niezrozumiały grafoman, kiwnę pokornie głową. Oglądany bez miłości pisarz, ten przynajmniej, pokazuje bezwstydnie, od pierwszej chwili, wszystkie niedostatki swego talentu. A ja nie powiem, jak się w nim zakochać, bo w tej kwestii nie ma, jak wiadomo, działających niezawodnie procedur.

Tymczasem jednak jego utwory pełne dziwactw i kiksów przedstawiają wizję świata, która wiele mi objaśnia. Została ona ujęta w ciąg ekstrawaganckich metafor i ryzykownych odwołań do najprzeróżniejszych religii, spróbuję więc teraz wyjąć ją z tego kłopotliwego opakowania i opowiedzieć po swojemu. Otóż jej centrum stanowi przekonanie o dwóch drogach, które otwierają się przed ludzkimi wspólnotami, czy może lepiej: o dwóch modelowych reakcjach na otaczający nas świat. Pierwszą otwiera pragnienie władzy, drugą – chęć niesienia pomocy. Zdobywczość albo miłosierdzie.

Nowożytną metodą zdobywania władzy nad światem jest pozyskiwanie wiedzy. Badanie naukowe. Racjonalność (w rozumieniu ścisłym, bez jakichkolwiek domieszek, zmiękczających działanie rozumu). Starożytny ideał zostaje tu rozdarty: nie szukamy dobra, a jedynie mądrości. Pytamy o stan faktyczny, o bezwzględną wymowę rzeczy, o mechanizmy które sprawiają, że jest tak, jak jest. Obraz, który z tego badania wynika, okazuje się nie do przyjęcia dla człowieka wrażliwego. Zasadą funkcjonowania świata fizycznego jest bowiem wzrost entropii, a zasadą funkcjonowania świata biologicznego – walka o byt, w której giną najsłabsi. To właśnie poszukiwanie wiedzy odczarowało – w sensie weberowskim – rzeczywistość, postawiło nam przed oczy takie oblicze wszechświata, w którym ani dzieje ludzkości, ani tym bardziej dzieje jednostek nie mają żadnego znaczenia. Upływający czas upora się z każdym, najtrwalszym naszym śladem. A kres wszystkiego rozegra się w chłodzie gasnących gwiazd, zresztą bez obecności ludzi, którzy wyginą wcześniej.

Te konstatacje są w pewien sposób prawdziwe, uczy Miciński. Zmarły tragicznie na kilkanaście lat przed rewolucyjną konstatacją fizyków cząstek, że akt obserwacji z zasady zakłóca przebieg obserwowanego zdarzenia, sugeruje, że jeśli w ten sposób podejdzie się do świata, to taki jego kształt się pozna: rzeczywisty, choć nie jedyny możliwy. Kształt, który musi w człowieku wywołać reakcję bezgranicznej rozpaczy, ujawniającej się w depresji lub zbrodni. Bo oto okazuje się, że – racjonalnie do rzeczy podchodząc – nie ma żadnego powodu, żebyśmy działali tak albo inaczej. Możemy robić wszystko – lub nic. Kiedy z tej perspektywy przyglądam się dyskusjom o legalizacji eutanazji, gdy słyszę o zarejestrowaniu w Holandii partii pedofili, o rozpowszechniającej się depresji i o fantastycznym, zachwycającym rozwoju technologii – myślę sobie: tak, to są elementy tej samej układanki. Należymy do cywilizacji, która taką właśnie drogę wybrała, to ona stworzyła nasze problemy i nas. Z tego ostatniego powodu należy jej się zresztą z naszej strony minimum lojalności…

Drogę alternatywną otwiera, jako się rzekło, współczucie. Miłość do wszystkiego, co istnieje, i co jeszcze mogłoby zaistnieć, aż po zapomnienie o sobie. Kierując się w tę stronę, zaczynamy działać w zapamiętaniu: ważne staje się nie tyle to, co jest, ale jak to zmienić – nie po to, by panować, lecz by wzbogacać rzeczywistość o uśpione w niej szanse. O wszystkim decyduje nie wiedza, lecz marzenie. Towarzyszem życia staje się nie technika, ale sztuka. Podstawowym wskazaniem – nie operacyjna skuteczność, ale wzajemna życzliwość. Ideałem jest nie panować, ale pełnić służbę wobec tego, co nas przerasta, wobec Innego, ktokolwiek i cokolwiek kryje się za tym imieniem: drugi człowiek, nasze otoczenie, Bóg sam.

Jak pierwsza droga może łatwo zaprowadzić w rejony demonizmu/cynizmu/nihilizmu (zło ma wiele imion), tak druga grozi ześliźnięciem się w tanią odmianę zaufania do świata, pozbawioną odczucia tragizmu. Wtedy ludzie, którzy przestali widzieć ciemne barwy, widzącym je bliźnim mówią: „Sami jesteście sobie winni” i skupiają się na własnej, mniemanej doskonałości. Niejasną obietnicę zbawienia przeobrażają w rodzaj dobrze opłaconej polisy. Ich życzliwość – nieraz niezauważalnie dla nich samych – zmienia kierunek, już nie wychyla się w stronę potrzebujących, ale krzepi ich własne samopoczucie. Wspólnota dobrych odsuwa się ze wstrętem od potępieńców, którzy nie potrafili do niej przystąpić. W znanej nam wszystkim tradycji kaznodziejskiej zwie się tę chorobę faryzeizmem (choć nigdy dość powtarzać, że wobec historycznych faryzeuszy nie jest to nazwa sprawiedliwa…).

W rezultacie, jeśli wierzyć Micińskiemu, każda z tych dwóch postaw ma swój znieprawiony odpowiednik. Dla pierwszej to – wybierzmy jakąś nazwę – nihilizm (czyli machnięcie ręką na wartości, jako niewykrywalne przez rozum); dla drugiej – bigoteria (czyli machnięcie ręką na wszystko, co podrywa ufność). Jeśli jednak ich uniknąć, to ku wspólnemu punktowi w górze prowadzi oscylacyjny ruch – między zimną wiedzą i paradoksalną wiarą, między rozpaczą i nadzieją. Między nocą duchową, lodową pustynią – a blaskiem przemieniającego wszystko, twórczego ducha.

Tak, świat oglądany bez miłości (trochę podobnie jak odczytywany bez miłości pisarz) pokazuje nam oblicze głupie i złe. A że żyjemy w obrębie kultury, którą zdominowało pragnienie wiedzy (co znaczy zarazem: władzy), toteż ciemność na nas napiera, wpędzając coraz więcej ludzi w obezwładniające poczucie bezsensu. Ale ta konfrontacja zarazem przywraca naszej wierze i miłości całe napięcie, które – być może – pozwala je nieść dalej. Stąd jej doniosłość.

*

Mniej więcej dwa tysiące kilometrów od mojego biurka panuje teraz nieprzerwana, całodobowa noc. Dobrze wynajdywać sobie bodaj drobne powody wdzięczności, zwłaszcza gdy ma się odruch, by wyrzucać wciąż Stwórcy, że to albo znów tamto nie najlepiej Mu wyszło. Zatem: tak, czuję wdzięczność, ponieważ u nas nawet zimą pokazuje się czasem, na parę godzin, słońce.

Tekst pochodzi z miesięcznika „Więź&#8221 (styczeń 2007).

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code