Religia, rozum, człowiek

Kocham Kościół – ze względu na Jezusa

Spread the love

Kocham Kościół – ze względu na Jezusa

Z Bratem Morisem, małym bratem Jezusa, rozmawia Janusz Poniewierski

Jest dla mnie rzeczą jasną, że potrzebujemy oczyszczenia. Że pogubiliśmy się i teraz musimy się odnaleźć. Trzeba wrócić do tego, o czym mówił wielokrotnie Stefan Swieżawski: Kościół nie może być Kościołem sukcesu. Należy zacząć myśleć o nim jako Kościele świadectwa.

JANUSZ PONIEWIERSKI: W czasie rekolekcji mówiłeś, że przychodzą do Ciebie ludzie poranieni przez Kościół. Co im mówisz? Jakie dajesz świadectwo swojej wiary w Kościół? Pytam o to, bo dziś w Polsce wielu katolików – są wśród nich pewnie i czytelnicy „Znaku” – ma z Kościołem coraz większy problem…

BRAT MORIS: Rzeczywiście, często ludzie, z którymi rozmawiam, przeżywają trudności. Ale, prawdę mówiąc, ich źródłem są najczęściej problemy osobiste, pogmatwane życie. Kościół jest gdzieś tam w tle…

Choćby jako miejsce, w którym mogliby szukać ratunku, a go tam nie szukają?

Zaraz, zaraz. Oni przychodzą do mnie jako do zakonnika, członka Kościoła! Szukają brata-księdza. Jest w nich ogromny głód i wielkie pragnienie Boga.

Jak sądzisz, dlaczego nie umieją tego głodu i pragnienia zaspokoić u siebie, na miejscu, w swojej parafii?

Jestem z pochodzenia Francuzem, przyjechałem do Polski kilkanaście lat temu. I, pamiętam to dobrze, moim pierwszym odczuciem był zachwyt. Zachwyciła mnie wiara Polaków. Spotkałem tu wielu rozmodlonych, prawdziwie wierzących ludzi – i świeckich, i duchownych. Potem, kiedy tu zamieszkałem, zacząłem dostrzegać coś jeszcze: klerykalizm i poczucie wyższości w stosunku do świata. Wydawało mi się – i ciągle wydaje – że niektórzy ludzie Kościoła całą swoją osobą mówią: „Jesteśmy najlepsi. Daliśmy światu wielkiego papieża. Jedynie u nas są pełne kościoły, wiara trwa i jest mocna…”. Opowiadano mi, jak kilka lat temu wyglądała wizyta kardynała Lustigera w jednym z polskich seminariów: powitał go tłum kleryków, młodych, prężnych, i księża profesorowie w sutannach. Jest super. Nic dodać, nic ująć. Lustiger musiał ten swoisty komunikat odczytać, bo na koniec powiedział: „Pięćdziesiąt lat temu u nas też tak było. Ale przyszedł kryzys. Uważajcie!”.

Jest dla mnie rzeczą jasną, że potrzebujemy oczyszczenia. Że pogubiliśmy się i teraz musimy się odnaleźć. Trzeba wrócić do tego, o czym mówił wielokrotnie prof. Stefan Swieżawski: Kościół nie może być Kościołem sukcesu. A my w Polsce wciąż jeszcze czujemy się ludźmi duszpasterskiego sukcesu. Należy zacząć myśleć o Kościele jako Kościele świadectwa. Trzeba wrócić do podstawowych wartości Ewangelii: miłości braterskiej, pokory, prostoty życia… Jedynym wzorem dla Kościoła jest Jezus. A przecież On, kiedy był kuszony, odrzucił tzw. środki bogate. Szatan proponował Mu sukces: zamienić kamienie w chleb – mnóstwo chleba! – i rozdać go ubogim. Albo rzucić się w przepaść – i na oczach tłumu dokonać spektakularnego cudu z udziałem aniołów. Wtedy wszyscy poszliby za Jezusem. Ale On wybrał inną drogę. Całe Jego życie było pełne prostoty. A jak to wygląda dziś w Kościele? Widzimy splendor, bogactwo, władzę. I izolację, oderwanie od życia. Pełnić pewne funkcje w Kościele to w praktyce żyć w innym świecie, za jakąś barierą oddzielającą od zwykłych ludzi.

Nie chcę być zbyt surowy. Powtarzam: w Kościele w Polsce widzę wielką wiarę, znam księży prostych i otwarych na wiernych, ale na razie są oni chyba w mniejszości. Ten Kościół musi wracać do Ewangelii. Nie wolno mu stracić z oczu Jezusa.

Widzimy to, czego być nie powinno: splendor, sakralizację władzy i traktowanie Kościoła instytucjonalnego, tak jakby to była korporacja. Jak to zmienić?

Trzeba najpierw uświadomić sobie, gdzie jesteśmy.

A zatem: gdzie jesteśmy?

Jesteśmy bardzo podzieleni. Ten podział było widać – jak na dłoni – 7 stycznia przed katedrą warszawską – i potem, gdy w niektórych kościołach wciąż jeszcze modlono się w kanonie mszalnym za „naszego biskupa Stanisława”, choć on już złożył rezygnację, a w innych świątyniach wymieniano w tym miejscu „biskupa Józefa” (Glempa). Ludzie byli zdezorientowani. To, oczywiście, tylko znak…

Znak tego, że mamy tu kilka „różnych” Kościołów? Jak w czasach apostolskich, kiedy spierano się: „Ja jestem Pawła” – „A ja Apollosa” (por. 1 Kor 3, 4)?

A przecież jest tylko jeden Kościół: Kościół Jezusa Chrystusa.

Co właściwie wydarzyło się 7 stycznia? Wiem, że to pytanie bardzo niezręczne dla Ciebie – Francuza i członka zakonu „niszowego”, którego powołaniem nie jest diagnozowanie sytuacji Kościoła. Ale jednocześnie od lat mieszkasz w Polsce – masz polskie obywatelstwo, jesteś prezbiterem, członkiem Kościoła warszawskiego – to zatem jest także Twoja sprawa. Moim zdaniem, wydarzenia w Warszawie to wierzchołek góry lodowej. Co jest głębiej?

Prawda będzie ujawniać się stopniowo. Uważam, że nie ma się co spieszyć z odpowiedziami. Ale jedną rzecz można powiedzieć już teraz: nie jesteśmy (my, to znaczy Kościół w Polsce) tacy święci, jak można było przypuszczać – jak wydawaliśmy się światu i może nawet samym sobie. To może nas boleć, upokarzać, ale i oczyszczać. Bo kryzys nie jest żadną tragedią, końcem świata. Trzeba wrócić do tego, że to Jezus założył Kościół. Że Jezus kochał Kościół. Że dał zań siebie samego – Kościół narodził się na krzyżu. I to nie jest tylko sprawa przeszłości: bo Jezus wciąż kocha Kościół! I w związku z tym nic nie jest stracone.

Pamiętam kryzys Kościoła we Francji. Nagle trzeba było zamknąć seminaria, księża masowo zrzucali sutanny, zakonnice odchodziły z klasztorów, pustoszały kościoły. Wydawało się, że to koniec… Ale wtedy jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać rozmaite wspólnoty. I ludzie powoli zaczęli na nowo odnajdywać się w Kościele. No, ale większość księży francuskich to dzisiaj ludzie ubodzy i braterscy. Wierni reagują na to, zaczynają pomagać swoim księżom, wspierają ich w trudnościach – pomiędzy proboszczem a jego wiernymi rodzi się często prawdziwa wspólnota. Owszem, w kościołach jest dużo mniej ludzi niż kiedyś, ale parafie są teraz o wiele bardziej otwarte na potrzebujących, są o wiele bardziej braterskie… To widać na przykład w stosunku do imigrantów czy w więziach, jakie łączą te parafie z konkretnymi parafiami w krajach afrykańskich. Podsumowując: Kościół we Francji zwraca dziś szczególną uwagę nie na masowy udział w nabożeństwach, ale na miłość. I na modlitwę, czytanie Pisma Świętego, osobisty kontakt z Bogiem.

W Polsce wielokrotnie słyszałem krytyczne komentarze na temat francuskich księży-robotników: że to nieporozumienie, że ten eksperyment poniósł klęskę etc. To nieprawda! Księża robotnicy dalej są we Francji, oczywiście, nie ma ich tylu co dawniej, bo też oni nie są już tak bardzo potrzebni. Problem polegał bowiem na tym, że między Kościołem a światem robotniczym istniała przepaść. I ci księża, podejmując pracę fizyczną i jednocześnie ewangelizując świat robotniczy, tę przepaść zasypali. Swoją drogą, polskim krytykom tego eksperymentu polecałbym lekturę artykułu ks. Karola Wojtyły, który już w 1949 roku pisał: „Nowi apostołowie (…) zdali sobie sprawę, że muszą startować od zera. Spojrzeli w oczy rzeczywistości i zrozumieli, że wiele przejawów chrześcijańskiego życia to już tylko forma pozbawiona głębi, a to, co się brało z tradycji, nie ma już żadnej siły oddziaływania”. I dalej: „Świadczenie o Ewangelii czynem musi się dokonywać w ścisłym zachowaniu jej ducha (…). Stąd duch ubóstwa i bezinteresowności (…). Księża (…) ustalają swoją stopę życiową na przeciętnym poziomie swego środowiska, a nawet nieco niżej”. Warto czytać stare teksty…

Jaki jest Kościół, który kochasz? Ojcowie mówili o Kościele jak o pięknej, młodej dziewczynie, oblubienicy Chrystusa. A nam coraz częściej się wydaje, że to raczej stara, pomarszczona baba, która nie lubi świata i ciągle ma za złe…

I odmładza się przy pomocy makijażu czy liftingu? To jest karykatura, a nie żywy Kościół! Dla mnie punktem odniesienia są słowa św. Pawła: „Chrystus umiłował Kościół i wydał za niego samego siebie, aby go uświęcić (…), aby stawić przed sobą Kościół jako chwalebny, nie mający skazy czy zmarszczki, czy czegoś podobnego…” (Ef 5, 25–27).

Problem polega na tym, co my rozumiemy przez słowo Kościół. Nie można widzieć jedynie instytucji, choć to jest również instytucja. Nie można w nim widzieć jedynie hierarchii, choć Kościół to również hierarchia. Nie kuria, ale człowiek, który się modli, chce być blisko Jezusa i jest pokorny – bez względu na to, czy to duchowny czy świecki – jest w sercu Kościoła! Trzeba więc spojrzeć głębiej: zobaczymy wówczas Lud Boży pielgrzymujący w czasie i przestrzeni – ku Bogu. Powtarzam: wiem, że Jezus kocha taki właśnie Kościół. I ja go kocham – ze względu na Jezusa…

O Kościele w dawnym Związku Radzieckim mówi się, że uratowały go modlące się kobiety, „babuszki”.

No właśnie. One były w jego sercu – dlatego mogły go uratować.

No, ale co z instytucją? Ona przeżywa głęboki kryzys i naprawdę niełatwo ją kochać.

Kryzys może stać się podstawą odnowy, choć się tego wcale nie spodziewamy. Tak często już bywało w historii Kościoła.

Duże wrażenie zrobiła na mnie wypowiedź o. Timothy Radcliffe’a, byłego generała dominikanów, sformułowana na marginesie skandali obyczajowych w Kościele amerykańskim. Ojciec Radcliffe zastanawiał się, „w jaki sposób ten kryzys mógłby przyczynić się do odnowy instytucji. (…) Chodzi o to – mówił – aby Kościół się odrodził jako mniej klerykalny, mniej tajemniczy, bardziej przezroczysty, gdzie świeccy zauważą, że się w pełni uznaje ich godność jako ludzi ochrzczonych. Kryzys ten mógłby oznaczać koniec Kościoła ocenianego jako międzynarodowa firma, odległa od ludzi i biurokratyczna. Kościół mógłby wtedy stać się wspólnotą uczniów Jezusa Chrystusa (…). Podział w Kościele może doprowadzić do nowego momentu prawdy pozwalającej odbudować nasz wspólny dom. W końcu nie obawiajmy się niczego i pozwólmy twórczej łasce Pana działać, aby skandale te przeżywano jako moment odnowy”.

Sprawcą odnowy może być tylko Duch Święty. Jak Mu pomóc? Co dla odnowy Kościoła możemy zrobić my, jego szeregowi członkowie: świeccy i ci duchowni, którzy nie mają żadnego – albo prawie żadnego – wpływu na kościelne struktury?

Jako mały brat Jezusa powiedziałbym, że mamy wracać do Nazaretu. Tam bije prawdziwe źródło Kościoła. Trzydzieści lat temu kardynał Joseph Ratzinger pisał, że Nazaret zawiera w sobie trwałe przesłanie dla Kościoła. Bo przecież Nowe Przymierze nie zaczyna się w Świątyni, ale w domu prostych ludzi, w jednym z zapomnianych miejsc „Galilei pogan”, skąd nikt nie oczekiwał niczego dobrego. To właśnie stamtąd – zdaniem obecnego papieża – Kościół będzie mógł na nowo wyruszyć i się uzdrowić. „Nie zdoła on udzielić właściwej odpowiedzi buntowi naszego wieku przeciwko władzy bogactwa, jeśli w nim samym Nazaret nie pozostanie żywą rzeczywistością”. Nazaret to znaczy: więcej pokory (nie tej fałszywej, o którą nietrudno!); więcej otwarcia się na drugiego człowieka, o którym Jan Paweł II mówił, że jest drogą Kościoła; więcej ubóstwa… To po prostu przylgnięcie do Jezusa.

Ale ono bywa niebezpieczne, bo wyrywa człowieka – i Kościół – ze „świętego spokoju”, z samozadowolenia, z rozmaitych, często fałszywych, przekonań na swój temat…

Tak, trzeba stanąć w prawdzie. Wielkim oczyszczeniem, szansą dla Kościoła powszechnego był Sobór. Nie jestem pewien, czy Kościół w Polsce dostatecznie głęboko przeżył Sobór i czy przyswoił sobie jego nauczanie. W przeszłości, w czasach komunistycznych, to było na pewno bardzo trudne – ale dzisiaj?! Co stoi temu na przeszkodzie? Obawiam się, że w Polsce – tak wśród świeckich, jak i wśród duchowieństwa, również tego młodszego – bardzo popularna jest wizja Kościoła jako piramidy. Wizja głęboko nieprawdziwa, fałszująca podstawową relację, jaka nas ze sobą łączy, i zamazująca tę relację, jaka jest między nami a Bogiem. Tymczasem wszyscy jesteśmy braćmi i siostrami w Chrystusie, wszyscy (ochrzczeni) jesteśmy „królewskim kapłaństwem”, jesteśmy ludem kapłańskim! Kto w Polsce ma tego świadomość?! Dla kogo to cokolwiek znaczy? Słowo „kapłan” rezerwuje się dla prezbiterów. I ten Kościół, który robi tak niewiele dla przyswojenia sobie podstaw soborowego nauczania, tkwi w przekonaniu, że jest najlepszy.

Trzeba więc odklerykalizować Kościół. Ale od czego zacząć?

To delikatna sprawa, bo nie można tworzyć jakichś nowych podziałów, frontów walki, budować kolejnych murów. Spróbujmy zobaczyć w księżach braci, a nie przedstawicieli jakiejś innej rasy. Bądźmy wobec siebie nawzajem prawdziwi. Uprzedzam, że to jest trudne i bardzo wymagające – i od księży, i od świeckich.

Co tydzień, w niedzielę, publicznie wyznajemy naszą wiarę w Kościół: jeden, święty, powszechny i apostolski. Znamy to na pamięć, ale bardzo trudno nam tę prawdę ukonkretnić i odnieść do Kościoła w Polsce.

Kościół jest jeden, bo takim widzi go Pan Bóg. Oczywiście tu, na ziemi, jesteśmy podzieleni – to znaczy poranieni. Kościół podzielony jest Kościołem zranionym. I to dotyczy podziału chrześcijaństwa na poszczególne wyznania, jak i różnych podziałów, które dotykają Kościół katolicki w Polsce, w diecezji, w parafii. Również tej bariery dzielącej hierarchię i świeckich. A zatem wierzyć, że Kościół jest jeden, to pracować na rzecz jedności, widzieć dary, jakie mogą nam ofiarować „ci drudzy” – „inni”, nie pozostawać obojętnym na podziały…

Kościół jest święty, bo święty jest Chrystus – jego Głowa. Jesteśmy święci, jeśli trwamy w jedności z Jezusem. W Kościele przez te dwa tysiące lat wielu ludzi złożyło świadectwo świętości. Jasne, było też wiele grzechu. Bo poza Jezusem i Maryją my wszyscy, którzy tworzymy Kościół, jesteśmy grzesznikami. Ciekawie mówił na ten temat kardynał Journet: że granice Kościoła przebiegają w sercu każdego z nas, pomiędzy świętością a grzechem. I ta ciemna część naszego serca nie należy do Kościoła. To dla nas wielkie wyzwanie: żeby coraz bardziej otwierać się na działanie Ducha, żeby w samym sobie poszerzać granice Kościoła.

Kościół jest powszechny, to znaczy otwarty na wszystkich ludzi. Duch Święty wieje tam, gdzie chce, choć my czasami chcielibyśmy Go spętać i ograniczyć. Wreszcie, Kościół jest apostolski – zbudowany na fundamencie Apostołów i ich następców, biskupów.

I tak wróciliśmy do jedności: jedności z biskupem. Kościół to nie tylko hierarchia, ale przecież nie możemy budować Kościoła bez hierarchii.

Oto moje wyznanie wiary w Kościół. Jestem w Kościele, bo to on doprowadził mnie do Jezusa. To w nim spotykam mojego Pana, który mnie karmi swoim Ciałem i Krwią, przebacza mi i mnie prowadzi. To o wiele ważniejsze od wszystkiego, co może mi się nie podobać w strukturach kościelnych. Przecież struktury nie mogą mi odebrać tego miejsca w Kościele, które zajmuję, jeśli tylko próbuję być z Jezusem.

Ale kontakt z nimi może być bardzo bolesny.

Zgoda, one mogą być źródłem cierpienia. Mogą być krzyżem. Siostra Magdalena, założycielka małych sióstr Jezusa, mówiła, że lepiej rozumiemy naszą miłość do Kościoła, kiedy cierpieliśmy z powodu ludzi Kościoła – ludzi, którym powierzono za ten Kościół szczególną odpowiedzialność.

To, co mówisz o Kościele, sprawia, że zaczynam widzieć go jako wspólnotę nie mającą granic: przestrzennych ani czasowych…

…ani psychologicznych.

To piękny obraz, ale jednak trudno mi zobaczyć tę wspólnotę tu i teraz. Jak jej szukać?

Bez wiary nie da się zrozumieć ani zaakceptować Kościoła. Bez wiary zobaczysz jedynie wielką instytucję, która chce skutecznie wpływać na ludzi. I broni swoich interesów.

A zatem pozostaje tylko modlitwa: „Panie, przymnóż nam wiary”?

Kiedy spotykam ludzi, którzy przeżywają trudności, gdzieś się pogubili i czują się daleko od Kościoła, w głębi serca modlę się do Ducha Świętego, żeby nas prowadził. Zaczynam wówczas dostrzegać wewnętrzne piękno mojego rozmówcy… Ślad działającego w nim Ducha. Jako brat tego człowieka chcę go wysłuchać i angażuję się, żeby mu towarzyszyć w jego drodze… Wtedy właśnie czuję, że jestem w Kościele. I kocham Kościół.

_______

BRAT MORIS, ur. 1928, członek zgromadzenia małych braci Jezusa, prezbiter, z pochodzenia Francuz, obywatel RP. Mieszka w Izabelinie pod Warszawą.

Pierwodruk: Miesięcznik „Znak” nr 624, maj 2007

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code