Pytania o sens

Dlaczego umieramy?

Spread the love

Dlaczego umieramy?

Z ks. prof. z Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego, Janem Sochoniem rozmawia Mariusz Marczuk

Listopad w polskiej tradycji to czas zadumy i refleksji nad ludzkim życiem. Jaki jest teologiczny sens listopadowych świąt: Dnia Zadusznych i Wszystkich Świętych?

Trudny zapewne do wyobrażenia byłby rok liturgiczny bez uroczystości Wszystkich Świętych. Jego początki odnajdujemy w obyczaju pierwszych chrześcijan, którzy (już w IV wieku po Chrystusie) wspominali we wspólnych modlitwach męczenników, którzy ponieśli śmierć w imię miłości do Jezusa; później włączono w te celebracje również wyznawców, czyli tych, których życie było wiernym naśladowaniem Bożego stylu życia. Stąd też zadaniem i powinnością każdego chrześcijanina jest zdobywanie świętości, bo tylko w ten sposób można zasłużyć na wieczną zażyłość z Bogiem. Natomiast Dzień Zaduszny odsyła w swych źródłach do tradycji zakonnych. Św. Odylon, opat klasztoru w Cluny (X-XI wiek) zaproponował modlitwy za tych zmarłych, którzy odeszli z nadzieją zmartwychwstania. Dlatego spotykając się na cmentarzu, przy grobach bliskich ponawiamy w głębi serca podstawowe pytania egzystencjalne, rozmyślamy o zbawczym dziele Chrystusa, polecamy się miłosierdziu z nieba. To czas bardziej intensywnej refleksji i duchowej „współsympatii” z tymi, których tu na ziemi ukochaliśmy. I pamiętamy, że dzieli nas nie odległość czy śmierć, ale zwłaszcza brak miłości.

Przede wszystkim należy sobie uświadomić, że śmierć dla wielu ludzi na świecie nie ma sensu, choć ma znaczenie. Jest ona często pojmowana jako ciężar, przekleństwo. Podejmowane próby oswojenia jej nie przynoszą pożądanych rezultatów. Na tym kończy się próba zrozumienia śmierci. Pozostaje ciążącą tajemnicą, nic nie można z ludzkiego punktu widzenia uczynić. Są jednak i tacy, którzy śmierć i cierpienie łączą z doświadczeniem religijnym, wykraczającym poza zmysłowe postrzeganie świata. Mówiąc o ludziach religijnych, mam na myśli osoby wierzące w osobowego Boga. Osoby uznające zarazem, że ten Bóg jest w stanie pokonać śmierć. Daje nam zatem nadzieję na życie wieczne. Inaczej mówiąc kontynuację tego życia, które obecnie, w sensualny sposób odczuwamy. Nadzieja dana przez Boga jest o tyle wiarygodna, że staje się ona ucieleśniona w postaci Chrystusa. Bóg zsyłając nam Syna na ziemię pokazał, że wyzwolenie od śmierci jest możliwe. I tak jak człowiek doświadcza cierpienia i śmierci, tak i Chrystus tego doświadczył. Nie umarł jednak na wieki, On zmartwychwstał, dając ludziom nadzieję na zmartwychwstanie i życie poza wszelkimi ramami czasu.

Oznacza to, że jedyną szansą na nasze ocalenie od śmierci jest Jezus Chrystus?

Na całe zagadnienie należy spojrzeć historyczne. Człowiek z natury rzeczy potrzebuje opieki i pomocy. O własnych siłach nie jest w stanie zapewnić sobie podstawowych warunków życia. Nawet włączony w ochraniający – przynajmniej w teorii – porządek wspólnoty grupowej (naród, państwo) nie zdobywa poczucia ostatecznej pewności. Nie może – choć wciąż próbuje – w żaden sposób przekroczyć przygodnego statusu istnienia. Szuka więc zewnętrznego wsparcia. Pierwszym krokiem na tej drodze jest inny człowiek, z tego samego kręgu kulturowego albo (w skrajnych przypadkach) tzw. obcy, inny, barbarzyńca, poganin. Razem bowiem możliwe staje się odniesienie zwycięstwa, pokonanie przeciwnika, obrona przed złem, w najszerszym sensie wybawienie. To militarne znaczenie wybawienia z opresji czy utrapienia z biegiem czasu objęło porządek religijny. Bóg, zwłaszcza w tradycjach hebrajskich, wybawia najpierw z dramatów egzystencjalnych, zapowiada nadejście nowej ery szczęśliwości w narodzie izraelskim. Jezus często dokonując uzdrowień mówił, że to wiara „zbawia”, a właściwie „uzdrawia”, „daje zdrowie”. Co miał na myśli? Przekonywał zapewne, że odpowiedzią na tajemnicę cierpienia i śmierci jest On sam. Ale powiedzmy od razu: nawet skierowanie się w stronę Jego miłości nie umniejsza życiowego trudu i niepokoju. Doświadczenie wyraźnie podpowiada: śmierć to śmierć, nie sposób jej w żaden sposób oddalić i przekreślić. Tymczasem Jezus wciąż powtarzał: „Wierz tylko”. Wierzymy więc, że to Chrystus daje nam wyzwolenie, które sprowadza się do przemiany naszego wnętrza. To On pozbawia nas egoistycznych przywiązań, przemienia nasza duszę. I o ile dusza pogrążona w śmierci niewiary, w braku światła obrazuje śmierć, o tyle zbawienie człowieka przez zmianę postaci tej rzeczy zarysowuje zbawienie i życie.

Jak może się dokonać wyzwolenie człowieka od śmierci?

Kiedy Chrystus kazał Piotrowi iść po wodzie, on szedł. Kiedy uzdrawiał z chorób, przywracał słuch, wzrok, leczył epilepsję, pozwalał chodzić paralitykom, dokonywał nie tylko fizycznej przemiany. On zawsze dodawał słowa, które towarzyszyły tym przemianom: twoja wiara cię uzdrowiła. W świetle tej prawdy ocalenie od śmieci przynosi nam wiara, a fizyczne przejawy uzdrowienia cierpiących są skromnym podarunkiem Chrystusa. Poprzez wiarę daje On nam o wiele więcej. Rozumiemy życie, które nie ogranicza się wyłącznie do wymiaru doczesności. Wykracza ono poza horyzonty ludzkiego umysłu. Pomaga nam w tym wiara w Chrystusa, przekonanie o Jego wiarygodności. A chorzy dotknięci przez Jezusa nie uwierzyli w Niego dlatego, że otrzymali uzdrowienie. Oni uwierzyli, ponieważ rozpoznali wielkość samego Chrystusa i przyjęli duchowe łaski, jakimi ich obdarzył.

Dla niewierzących takie rozumienie śmierci i cierpienia nie ma znaczenia. Co z nimi będzie?

Zarysowana przez Chrystusa perspektywa pojmowania śmierci nabiera znaczenia dla tych, którzy w Niego wierzą. Nie wszyscy jednak są przekonani do Chrystusa, nie wszyscy Go znają. Nie mają, można sądzić, nadziei na osiągnięcie życia wiecznego. W postrzeganiu rzeczywistości życia trwałego niezbędna jest bowiem łaska i wiara. Istotą jest również ewangeliczny styl życia. Są one fundamentalne w zrozumieniu tego, co przekazuje nam Chrystus. Rodzi się dylemat uwolnienia od śmierci tych, którzy nie są wierzącymi.

Sobór Watykański II przypomina, że ziarna prawdy zasianej przez Boga odnajdujemy we wszelkich religiach. Ich postawa wobec innych określa ich wartości. Są to wartości, które na pewno pochodzą od Boga, bo wszystko, co dobre ma barwę Chrystusową. Jak ci ludzie mogą być odłączeni od Chrystusa, który dał im natchnienie życiowej szlachetności? Pozostaje sprawa oczywistą, że każdy człowiek jest wartością samą w sobie. Ma naturalne prawo do rozwoju swych twórczych możliwości, wolności, szacunku itd. Nie możemy wykluczać z kręgu Bożej życzliwości tych, którzy w doświadczeniu własnych religii nie natknęli się na Chrystusa. Nie pomijajmy tych, którzy sądzą, że nie wierzą, że są ateistami. Nie wiem, czy piekło jest pełne ludzi, ale wiem, że w piekło nie wypada wierzyć, gdyż byłoby to bezsensowne. Wierzymy natomiast w Boga i wierzymy Bogu, którego miłość – jak pięknie zauważył francuski jezuita F. Varillon – jest bezradna wobec możliwości zaistnienia piekła.

Pierwsi chrześcijanie sądzili, że powtórne przyjście Chrystusa nastąpi niebawem, jeszcze za ich życia. Nawet św. Paweł żył w blasku tej nadziei. Okazało się jednak, że niecierpliwie oczekiwana paruzja nie nadchodzi. Kościół bowiem musi wewnętrzne dojrzeć i właściwie przygotować się do końca dziejów. Kiedy to nastąpi – nie wiadomo! Tajemnice spowijają ludzkie w tym względzie doświadczenie. Nie przypadkowo samo słowo „wieczność” pochodzi w języku hebrajskim od słowa „ukrywać” (olam). Wszystko więc zależy od tego, jak spostrzegamy samych siebie. Możemy heroicznie zgodzić się na swój dramatyczny los, porównując się do patyka niezrozumiale wbitego w ulotny piach pustyni. Możemy być przekonani, że dochodzą do nas głosy z dalekich przestrzeni, albo też wyśpiewywać pieśni o milczeniu nieba, nieskończonej pustce i nicości. Buddyści będą proponowali, abyśmy godzili się widzieć wieczność w braku śmierci, kochający Chrystusa wskażą na Jego zmartwychwstanie, przystając z pewnością tylko na jedno: chrześcijaństwo i kosmos znajdą swój kres, będący końcem wszelkiej wiary i nadziei. Ale nie końcem miłości. Ta jest wieczna. Wyrażam zatem najbardziej osobistą nadzieję, że Bóg nigdy nie zniszczy ludzkiej wolności, skoro wdał się w przygodę z człowiekiem i ufam, że działa na wiele sposobów (o których nie wiem) dla zbawienia ludzi. Nieśmiało dodaję: wszystkich ludzi.

O ile zbawienie ludzi różnych wyznań jest zrozumiałe, o tyle trudno pojąć odkupienie ateistów!?

Zastanawiamy się często nad grzechem przeciwko Duchowi Świętemu. Ludzie na to hasło reagują najczęściej zdenerwowaniem, powiedziałbym: teologicznym niepokojem. O jaki grzech chodzi? Jest to taka postawa wewnętrzna człowieka, w której on, w swojej zaciekłości wyraża przekonanie, że Bóg nie istnieje. Nie przyjmuje stanu życia z Bogiem w wieczności i absolutnie, choć względnie, odcina się od Niego. Ta zapiekliwość ludzkiego przekonania jest grzechem przeciwko Duchowi świętemu. Jan Paweł II w książce „Pamięć i tożsamość” przypomina, że człowiek może się kategorycznie zaprzeć Boga. Może mu powiedzieć kategoryczne nie. Jest w stanie tak żyć, jakby Go nie było. Bóg nie jest mu potrzebny. Dla niego grzech przeciwko Duchowi świętemu uniemożliwiałby osiągnięcie zbawienia, wejście na drogę do nieba, jak mówimy potocznie.

Niebo to nic innego jak nasza najbardziej intymna relacja z Bogiem. Doznajemy tego już teraz, choć nie w kształcie pełnej doskonałości zjednoczenia z Chrystusem. Żyjemy wiarą, mamy godną postawę, która nie odbiega od ewangelicznej miłości. Niebo jest otwarte dla wszystkich i każdy otrzymuje możliwość doświadczenia tego niewyobrażalnego stanu bliskości ze Stwórcą. Czy wykorzysta tę szansę? Na to pytanie nie sposób wyraźnie odpowiedzieć. Przypomnę jedynie, że to od naszego obrazu Boga zależy, czy opowiadamy się za powszechnym zbawieniem ludzi, czy raczej twierdzimy, że siła ludzkiej wolności przyzwala na możliwość istnienia wiecznego potępienia.

Skąd się wzięła tradycja listopadowych świąt i jakie jest jej znaczenie?

Trzeba chyba powiedzieć, że pamięć o zmarłych i celebrowanie tego faktu charakteryzuje wszystkie kultury świata. To po prostu wewnętrzna potrzeba każdego człowieka, wynikająca z jego ludzkiego sposoby bycia. Nasze chrześcijańskie obchody listopadowych świąt nałożyły się z różnymi wcześniejszymi wierzeniami dotyczącymi zmarłych. Wystarczy wspomnieć Mickiewiczowskie „Dziady”. Bogata obyczajowość narodu polskiego potwierdza tradycyjny charakter tych świąt. Tradycja narodowej zadumy, blask znicza, a czasem wzruszenie nad grobem bliskich przypominają nam o istocie tego i przyszłego życia. Tego, które fizycznie kruszeje i nie jest końcem, a także przyszłego, które jest naszą nadzieją.

Pierwszego dnia świąt uświadamiamy sobie, że nasza słaba doczesność ma wydawać obfite owoce. Człowiek, który kocha Boga ma podążać ku świętości. Za przykładem Wszystkich Świętych ma docierać do Chrystusa i stawać się świętym. Dzień ten w naszej tradycji jest również modlitwą do świętych o wstawiennictwo u Boga.

Dzień zaduszny jest pełen żalu, smutku, goryczy. Jak należy przeżywać te chwile?

W odróżnieniu od pierwszego dnia świąt, czas ten wskazuje na zadumę i pamięć o tych, którzy odeszli. Jest to w tradycji katolickiej czas modlitwy za bliskich, a zarazem czas wstawiennictwa zmarłych za nas. Przypomnijmy sobie, że ewangeliczne wydarzenie opowiadające o nawiedzinach magów zawiera ważne przesłanie, mianowicie pośród darów ofiarowanych małemu Jezusowi znalazła się także mirra, cenny balsam, być może produkowany w Arabii z czerwonych jagód. Używano owego balsamu (może żywicy?) również do namaszczania zwłok. W tradycji prawosławnej wprost wskazuje się na to, że jest to znak przyszłej śmierci Jezusa, który jednak zmartwychwstanie. Mimo więc śmierci nie smućmy się nadmiernie, a raczej duchowo radujmy.

Nie sposób oczywiście radować się z powodu śmierci bliskich. Jest to sprawą naturalną. I o ile w innej obyczajowości odnajdujemy takie przejawy, o tyle w naszej tradycji tego brakuje. Bo radość spotkania Ojca w Jego domu musi być wyjątkowa. Jesteśmy jednak ludem Północy, który nie przejawia ekstrawertycznych odczuć, choć bywa sentymentalny. Żal, rozpamiętywanie życia bliskich są czasem silniejsze od wiary, że Bóg zatroszczył się o nich.

Miejmy jednak świadomość, że stanowimy krąg żywych i żywych po śmierci. Nie umarłych. Nasze relacje modlitwy za nich i ich wstawiennictwo należy uważać za realne, faktyczne. Komunikujemy się bowiem z nimi przez Chrystusa. Boga, który uczynił człowieka na swój wzór i podobieństwo. Nie jesteśmy pozostawieni samym sobie.

Spotkamy się z tymi, którzy odeszli?

Nie możemy sobie wyobrazić zbawienia bez tej personalistycznej jedności. Jeśli matka pyta, czy spotka po śmierci syna, który zmarł w młodości, odpowiadam: tak. Dlatego, że Chrystus jest głową Kościoła, która jednoczy wszystkich. Teksty święte mówią, że ludzie są członkami Chrystusa i Kościoła. Nie ulega wątpliwości, że doświadczymy spotkania z bliskimi. Apokalipsa św. Jana sugeruje, że zostaniemy włączeni w mistyczne Ciało Chrystusa poprzez jego zbawienie. Zostaniemy zatem przeniesieni w tajemnicę Jego miłości, Jego życia wraz z dobrem, które nagromadziliśmy podczas doczesnej wędrówki.

Doświadczając Jego miłości wyzbywamy się egoizmu. Spotykając bliskich doświadczymy takiej miłości, która w realnym świecie nie jest bezinteresowna, czysta. Ona zawsze nosi jakąś część ludzkiego egoizmu, co wynika zresztą z przygodnej natury człowieka. Człowiek mówiący „kocham”, jest zarazem świadomy, że siebie kocha bardziej. Jest to zapewne znamię grzechu pierworodnego. Czekajmy więc na nowe, odrodzone spotkanie z bliskimi i Chrystusem. Spotkanie pozbawione lęków, bólu, egoizmu i wszelkich ludzkich niedoskonałości.

Czym jest żałoba i dlaczego ubieramy się na czarno po śmierci bliskich?

Żałoba przejawia się w dwojaki sposób. Jest przeżyciem wewnętrznym, podczas którego solidaryzujemy się ze zmarłymi. Doświadczamy ich odejścia, zanosimy modlitwy do Boga o ich zbawienie, troszczymy się o nich. Proszę zauważyć, że kiedy Chrystus umarł, apostołowie do czasu zstąpienia Ducha Świętego trwali w żałobie. Ich czas niepewności był tak napięty, ze mógł nawet wiązać się z niepokojem. Pojawiały się wątpliwości, co dalej, jak żyć, jak nieść dobrą nowinę? I oto zostaje zesłany Duch Święty, który napełnia ich pokojem, rozdziela dary, obdarza łaskami. Idą w świat, nie mając już żadnych obaw, co do prawdziwości zbawczego dzieła Chrystusa.

Tak jest i z ludźmi. Pojawia się w sercu każdego z nas wiele pytań o sens ludzkiego życia, sens śmierci i niepokój o życie przyszłe. Jednak jeśli uznamy Chrystusa za naszego Pana, będziemy w stanie zaufać Jego Opatrzności. On podaruje nam wiarę i światło Ducha św., dzięki którym osiągniemy radość oglądania Go twarzą w twarz. Śmierć nie może nas unieruchamiać, bo tracimy Boga. Śmierć należy rozumieć jako bramę, nie tamę w powiązaniu ze światem pozagrobowym.

Przejawem zewnętrznym żałoby jest strój. W naszej kulturze jest on czarny, w innych spotyka się inne kolory. Nasza postawa ma się przejawiać w rozwadze naszego postępowania i refleksji. Często – właśnie dlatego – unikamy zabaw, jesteśmy wstrzemięźliwi, nie pijemy alkoholu. Wyrzeczenia te, choć są widzialnym tylko znakiem, mają nas uczulać na znaczenie śmierci bliskich osób. Jest to wyraz szacunku dla nich i przejaw naszej miłości. Istotą jest wewnętrzne, duchowe odrodzenie człowieka, który solidaryzuje się z bliską mu osobą.

Co dzieje się po śmierci z nienarodzonymi dziećmi?

Zastanawiamy się, co Bóg czyni wobec dzieci poczętych, choć jeszcze nie narodzonych. On w najgłębszej tajemnicy, niewyjaśnionej i niezgłębionej przez teologów jest Orędownikiem życia. I nie sposób mówić o tym, że dzieci te dotyka zagłada. Takim dzieciom przygotowujemy już pogrzeby. W niedawnej jeszcze praktyce Kościoła dziecko nieochrzczone nie mogło być pochowane zgodnie z obrządkiem katolickim. Dzisiaj trwają teologiczne kontrowersje wokół tego zagadnienia. Ale przecież Kościół powołując się na miłość Chrystusa wierzy w życie tych, którzy się nie narodzili i tych, którzy nie są ochrzczeni, wierzy w Boską Opatrzność.

Poważnym problemem w myśli teologicznej dziś jest zabójstwo. Są to czyny aborcji czy eutanazji na starych ludziach. Jest to kwestia tkwiąca u podstaw społecznego rozwoju, a próbuje wyjaśnić ją psychologia, socjologia czy teologia. Nie znajdujemy podstaw do oceny wyboru konkretnej osoby, ponieważ Bóg sam jest w stanie rozstrzygnąć to, co nas w dobrej wierze może razić. Biorąc pod uwagę Dekalog, Bóg zabrania zabijać z uwagi na unicestwienie rozwoju człowieka. Zniszczenie tego życia, które Bóg uczynił realnym, nie zasługuje na pewno na przyzwolenie społeczne.

Świat jednak zmierza do samozagłady. Dowodzą tego próby nuklearne, stan napięć między państwami, terroryzm. Czy Bóg tego chce? Zniszczenia ludzkości?

Zamiarem Boga było – odczytujemy to z treści Objawienia – stworzenie świata, wzbudzenie życia, które miało trwać zawsze. Ale cóż, zniszczenia dokonuje człowiek i jego pokrętne pomysły. To, co nie służy życiu, nie jest godne naśladowania. Szczególnie wyraźny dziś terroryzm i roszczenia islamskich fundamentalistów wobec reszty świata nie znajdują zrozumienia, są bezzasadne. Problem ważny, choć trudny do pojęcia przez katolika. I nie należy tutaj upatrywać zła w religii islamu, bo ona taka nie jest. Niewłaściwa interpretacja przekazu islamskich dzieł natchnionych (Koran, jak przyjmują muzułmanie, dopełnia objawienia żydowskie i chrześcijańskie) powoduje, że mamy dzisiaj sytuację dramatyczną. Należy wziąć pod uwagę powody psychologiczne w rozstrzyganiu tej kwestii. Przyczyn należy się dopatrywać w jednostkowych oczekiwaniach grup, które chcą podporządkować sobie świat. Nie tłumaczmy tego zjawiska wojną cywilizacji. Ten wymysł nierozważnych ludzi może spowodować globalną katastrofę.

Przed nami narodowe święto odzyskania niepodległości przez Polskę. Jak możemy rozumieć śmierć na polu walki? Jest to spełnienie losu chrześcijanina, patriotyzm?

Problem ten dotyczy rozumienia wojny, potrzeby walki. Pacyfista powie, że to nie ma sensu. W obliczu zjawiska terroryzmu, w pewnych sytuacjach należy bronić swojej wspólnoty, narodu. Wobec tego śmierć na polu walki byłaby śmiercią zasługującą. Nie można mówić tutaj o wartości wypraw krzyżowych, które przyniosły wiele, bardzo wiele zła. Wykluczamy również islamską zasadność zabijania w drodze podboju Europy, w tym zniszczenia innowierców. Jest to problem dość trudny, bo człowiek zdaje sobie sprawę, że konieczność zabijania wiąże się z przegraną. Jest to przegrana ludzkiego człowieczeństwa.

Paradoksalnie, śmierć w obronie ideałów religijnych może być również pozytywnie oceniana. Należy tu mówić o względach patriotycznych, obronie własnej, która usprawiedliwia. Może być ona uznana za śmierć godną, szlachetną. Jest to jednak sporne zagadnienie, bo należałoby wziąć pod uwagę na przykład zasadność tzw. sprawiedliwej wojny.

Kto wśród zmarłych na polu walki, zmarłych świętych zasługuje na szczególną pamięć?

Za przykład narodowego męczeństwa można uznać św. Wojciecha, który jest patronem naszej ojczyzny. Oddał swe życie w słusznej sprawie. Wielu innych świętych przejawiało taką postawę. Warto wspomnieć o trudnym czasie rozbiorów, represjach i prześladowaniach ludzi II wojny światowej, okresu PRL. Polscy patrioci, w imię wartości wyższych, godzili się na cierpienie. Represje polityczne odcisnęły przecież ogromne piętno na psychice inwigilowanych, prześladowanych. Oni, pomimo wszystko bronili prawdy, bronili Ojczyzny, godząc się jednocześnie na cierpienie. Była to postawa patriotyzmu i honoru obywatela Polski. Poświęcając się dla narodowej sprawy pragnęli żyć w realiach polskiej tradycji, kultury i obyczajów. Wspomnijmy przykładowo Rafała Kalinowskiego, siostry Nazaretanki z Nowogródka, ojca Kolbego, kardynała Stefana Wyszyńskiego. Ukoronowaniem postawy patriotycznej powiązanej z duchem najgłębszej miłości do Chrystusa był w ostatnich latach ks. Jerzy Popiełuszko. Tym bardziej więc podkreślajmy, że uroczystość Wszystkich Świętych to w naszym kraju również dniem pamięci narodowej.

Dzisiaj słowa Bóg, honor, ojczyzna nie mają już znaczenia… Scena polityczna jest tego niechlubnym przykładem…

Trudno jednoznacznie to określić, jednak rzeczywistość polityczna nie nastraja pozytywnie. Pozostaje nadzieja, że spory polityczne zostaną umiejętnie rozwiązane. Służba drugiemu człowiekowi będzie wyznaczała priorytety postaw obywatelskich. Niemałą rolę mają tutaj sprawujący władzę. Sam Chrystus jest uosobieniem pokoju i miłości. Dzięki tym fundamentalnym wartościom jest możliwe tworzenie wspólnoty, której będzie zależało na dobru naszego kraju. Po to tworzymy państwo, aby wzajemnie sobie pomagać. Aby nasz rozwój następował w procesie porozumienia, nie konfliktu. Jeśli państwo nie dba o szczęście obywateli, nie spełnia swoich podstawowych zadań. Skrajności sceny politycznej (zadufanej, pokłóconej, niezdolnej do kompromisu, nastawionej na partyjny zysk, schlebiającej niskim gustom) nie pozwalają na odnalezienie złotego środka służącego porozumieniu i wspólnej, rzetelnej, odpowiedzialnej pracy dla dobra wspólnego. Dzisiaj szans na takie porozumienie nie widzę. Przekonany jestem jednak, że fundamentalne, heroiczne wartości tlą się w duszy każdego Polaka. Są głęboko zakorzenione w ludzkiej myśli i nie dotyczą tylko starego pokolenia.

W każdym razie w czas świąteczny próbujmy pozostawiać w tle złe emocje. Po raz kolejny pytajmy: co po mnie (po nas) pozostanie? Czy śmierć rozkruszy nas w całkowicie zapomniany pył? Czy żyjący będą przechodzili przeze mnie, jak przez pustkę? Trudno proponować jednoznaczne odpowiedzi. Wszyscy jednak na ogół zgadzamy się, że miłości zniszczyć nie sposób. Ona jedna stanowi osnowę świata, jego podstawę. Każdy człowiek wypowiedział, choćby raz tylko, jedno z najpiękniejszych i najkrótszych zarazem zdań: kocham ciebie. Ożywia ono każdą martwą cząstkę istnienia, przydaje godności i wprawia w taneczny zachwyt. Jest równocześnie owiane tajemnicą. Miłość bowiem dzieje się i rozwija w niemal absolutnej intymności. Domaga się, co prawda, zewnętrznych gestów, lecz w istocie żywi się ciszą, milczeniem rąk i serc. Wystarcza jej wewnętrzny żar, poddanie się komuś drugiemu. Proszę zauważyć, że tylko w miłości słowa „uzależnienie”, „podporządkowanie się” nabierają pozytywnych wymiarów. Chcę od ciebie zależeć w miłości, nigdy cię nie zranię, nie umniejszę twojej godności – oto źródło miłosnego autentyzmu. Że zdarza się niekiedy inaczej?

Wspominałem już o tym, że nie jest łatwo pozbyć się wyrazów ze słownika własnego „ja”, takich na przykład jak porażka i sukces, władza i panowanie. Niemniej jednak warto się starać, aby nie królowały one w naszych odnoszeniach się do ludzi. Wówczas bowiem tracimy szansę na wewnętrzny pokój i radość. Żyjemy naskórkowo, na złotej powierzchni tego, co wygodne i nie wymagające odpowiedzialności. A któż z nas chciałby tak żyć?

Dlatego przypominam o wszechwiedzy miłości i jej świętej potędze. Wiem, że mówienie o miłości może wywoływać sporo nieporozumień, ponieważ w swym najbardziej rdzennym wymiarze odarto ją dzisiaj z piękna i boskich odniesień. Ale na szczęście są z nami święci, których życie przekonuje, że miłości i śmierci nie musimy uzasadniać. Tylko nasze wybory, nasze postępowanie domaga się wyjaśnień, często przeprosin. Natomiast miłość odpowiada na wszystkie pytania… i jest skarbem największym.

Dziękuję za rozmowę.

___________

wiersze Jana Sochonia z tomu poezji Ogień dobrej śmierci

Dopóki

Nic nie jest na niby, nic na pokaz,
choćbyś chciał niekiedy zwolnić kroku,
ukryć się w tłumie spacerowiczów, nic
z tego. Dopóki przeglądasz się w lustrze
pamięci, dopóki krople potu drżą na
wardze
i czujesz słoność powietrza, dopóki chroni
cię światło modlitwy, dopóki prosisz
o przebaczenie, godzien jesteś sądu
miłości,
miary sprawiedliwej.

Nic nie jest na niby, nic na pokaz.
Ani życie, ani śmierć.

Popioły

Tylu moich przyjaciół (i ja niekiedy)
Poruszamy się jakby Ciebie nie było,
jakby krąg światła nie był paleniskiem
bliskości, jakby zwycięstwa, w gruncie
rzeczy, były zasługą każdego z nas, a
radość, cóż, ogniem płonęła, ogniem
doskonałości. Przeczuwamy, oczywiście,
że krótkie te chwile, ale – jak dotąd – nie
zdecydowaliśmy się na porzucenie
popiołów.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code