Refleksja

Chorować na Polskę

Spread the love

Widziane z Londynu

Chorować na Polskę

Szymon Gurbin

Wszędzie na świecie, między czernią a bielą, jest jeszcze cała gama odcieni szarości, ale w Polsce w sposób szczególny wiele rzeczy i spraw traci swoją wyrazistość i rozpływa się w poczuciu absurdu. Mali ludzie celują w wypowiadaniu wielkich słów, za którymi płynie szereg drobnych szalbierstw. Osobniki o szemranej proweniencji, w wyniku politycznych kompromisów w imię prawa i sprawiedliwości, otrzymują wysokie stanowiska. Minister oświaty, wokół którego krążą cienie „wszechpolaków” o brunatnej mentalności, ogłasza, że maturę, choć się oblało, to jednak się zdało. Polski Kościół katolicki, który w głębokim komunizmie cieszył się wśród ludzi niesłabnącym autorytetem, miota się już nie tylko między duchem soboru w Trydencie, a Vaticanum II, ale na dodatek nie bardzo wie, jak się zachować w grze w ubeckie teczki – najmodniejszej ostatnimi czasy dyscyplinie sportu w Polsce. Przeciętnemu Kowalskiemu, który jeszcze nie wyjechał do Londynu, wszystko w głowie się miesza i bynajmniej niczego mu nie ułatwia fakt taki, że nawet prezydenta od premiera trudno odróżnić i na ich tle nawet orzeł jakby odrobinę „skaczał”. Ten zlepek marzeń i rozczarowań, który nazywa się Polska, jeszcze nigdy w swojej historii nie miał takiej szansy na normalność. Ale wiele wskazuje na to, że tę szansę, jak wiele innych szans w dziejach, wdeptuje się nad Wisłą w ziemię.

„Od jakiegoś czasu nie czytam gazet. Unikam serwisów informacyjnych w telewizji. Już mnie to wszystko męczy” – mówi przez telefon mój serdeczny znajomy. Jest wykształconym człowiekiem. Do tego jest inteligentny, co niekoniecznie chodzi ze sobą w parze. Studiował w Niemczech filozofię i anglistykę. W 1990 roku wrócił do Polski, bo stwierdził, że nigdzie indziej nie chce mieszkać, chociaż w tym momencie życia stał przed nim otworem cały światy. Dzisiaj jest sfrustrowany konsekwencjami swojego wyboru. Wyboru, którego mimo wszystko… nie żałuje. I trudno tu mówić o ambiwalentnym stosunku do polskiej rzeczywistości. Wielu Polaków za swoją polskość płaci schizofreniczną huśtawką nastrojów. Kto nie spędził przynajmniej ostatnich 10 lat w naszym kraju, będzie miał poważne kłopoty ze zrozumieniem tej przypadłości.

Mieszkam w Wielkiej Brytanii zaledwie od dwóch lat. To przecież nic w porównaniu z Polakami, którzy znaleźli się tu w czasie II wojny światowej. To w ogóle nieporównywalne sytuacje życiowe. Ich bycie tutaj było w dużej mierze koniecznością. Ci, którzy myśleli inaczej, drogo zapłacili za powrót do ludowej ojczyzny. Ja z kolei spędziłem w ludowej ojczyźnie 14 pierwszych lat swojego życia. Kolejnych 15 w III Rzeczpospolitej. Prawdę powiedziawszy nie wiem, czym i jak długim jest etap, który zaczął się 2 lata temu. Na pewno jest moim wyborem, charakterystycznym zresztą dla wielu innych osób z mojego pokolenia. Wybraliśmy nie mieszkać w naszym kraju.

Mam to szczęście, że mieszkając w Londynie i pracując w Katolickim Ośrodku Wydawniczym „Veritas”, spotykam na co dzień ludzi z tzw. starej emigracji. Ich świat stał się udziałem mojego świata. Pierwsze zetknięcie z tą niezwykłą londyńską rzeczywistością miało dla mnie ten ekscytujący posmak, który czuje mały chłopiec skradający się po skrzypiących schodach na pełen tajemnic strych, o którym słyszał legendy. Jest kurz, który opadł na wiele dawnych emocji, są pożółkłe zdjęcia zapomnianych bohaterów, jest cały świat, który powoli zasypia i gaśnie, a ja stoję w samym jego środku, patrzę na to i 2000 km od kraju jeszcze mocniej czuję swój polski kręgosłup. I jeszcze bardziej bliskie jest mi to schizofreniczne rozchwianie, którego doświadcza mój przyjaciel z rodzinnego miasta.

– „Naprawdę nie rozumiem, dlaczego wy, młodzi, wyjeżdżacie teraz z Polski. Dlaczego nie zostajecie tam właśnie teraz, kiedy kraj potrzebuje waszej pracy?” – powiedziała do mnie z wyrzutem osoba, której rozstanie z Polską nie było wyborem, jak w moim wypadku. Szczerze szanuję ten zarzut wypowiedziany przez kogoś, kto wywodzi się właśnie ze środowiska tzw. starej emigracji. Niemniej jednak szanuję również moje własne życiowe decyzje, na których podstawie nikt nie ma prawa ujmować mojej polskości. Bo być może właśnie moja polskość każe mi alergicznie reagować na spektakl absurdu, głupoty i ludzkiej małości grany w Polsce na co dzień. I choć mało kto ma ochotę owo widowisko oglądać, każdy musi za nie słono płacić. No chyba że wyjedzie, przynajmniej na jakiś czas. Żeby odpocząć… A potem może wrócić, bo jak niedawno stwierdził krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski: „Wśród narastającej walki ideologicznej pojawia się obawa przed czarno-białymi podziałami. Nie warto oddawać religii prawicy, a patriotyzmu neoendekom.”

Autor pracuje w londyńskiej “Gazecie Niedzielnej”

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code