W cieniu Dobra i Zła

Oswajanie świata

Spread the love

Oswajanie świata

Z prof. Czesławem Porębskim rozmawia Tomasz Ponikło

Hitler w swoim okresie wiedeńskim przesiąkł dziwnym połączeniem dawnych przesądów antysemickich z pseudo-darwinizmem. Obcy jest tradycyjnie obcym Żydem, ale teraz też obcym elementem rasowym. Chora mieszanka dawnych wyobrażeń ujętych w świetle zwulgaryzowanej nauki, przeradza się w konkretny program polityczny – opowiada Profesor Czesław Porębski w rozmowie z Tomaszem Ponikło.

Tomasz Ponikło:

Zauważył Pan kiedyś, że korzystając ze specyfiki polskiego słowa „swój/swoje”, można opisać relacje człowiek-świat. W jaki sposób?

Czesław Porębski:

Chodzi, dokładniej, przede wszystkim o wyraz „oswajanie”. Przez to, że jest on wieloznaczny, daje możliwość uchwycenia kilku fenomenów, które trzeba potem rozdzielić, ale które wykazują daleko idące pokrewieństwo. Pokrewieństwo to wynika z pewnej zasadniczej sytuacji człowieka wobec świata: jest to sytuacja wzajemnego przeciwstawienia. Z jednej strony mamy istotę świadomą, która wie, że jest, wie, jaka jest, a z drugiej strony mamy świat, tak nie-nasz, tak inny. To budzi najrozmaitsze reakcje. Od zawsze były one ujmowane jako źródło filozoficznej postawy wobec świata, tego zdziwienia, co prowadzi do pytań w rodzaju, dlaczego coś jest, choć mogłoby nic nie być.

Przeciwstawienie świadomego bytu i świata, może budzić w człowieku poczucie przeraźliwej wręcz obcości. Nie wszyscy przeżywają to aż tak dramatycznie, ale zdarzały się w kulturze europejskiej postaci, które robiły z tego główny problem swojego myślenia czy sztuki. Przypominam sobie esej Ingardena, w którym autor opisuje Witkacego, wskazując na nieprzezwyciężalne przerażenie obcością dookolnego świata jako podstawowy rys osobowości twórczej tego artysty. W innych przypadkach to zdziwienie, ma czasem zupełnie odmienne skutki – Sartre mówił o obrzydzeniu, w jednej ze swych powieści daje prawdziwie monograficzny opis tego obrzydzenia. Te rozmaite reakcje są próbą myślowego, czy artystycznego oswojenia świata, przezwyciężenia jego obcości, jakiegoś przynajmniej prowizorycznego uporania się z nią. Zwykli ludzie, nie ci najwybitniejsi, nie filozofowie, artyści, czy matematycy drążący dziwność świata idealnego, również dysponują środkami oswajania świata. Godzenia się z tym, że nie całkiem jesteśmy stąd, nie całkiem żyjemy w zgodzie z tym światem.

Różne postaci takiego oswajania da się po polsku stosunkowo łatwo nazwać. Jedna, prostsza postać, polega na próbie oznaczania świata, w którym bezpośrednio przebywamy. Stawiamy znaki graniczne pomiędzy tym, co nasze, a co już nie-nasze; granice miast czy wsi, miejsca, w których się spotykamy, w których działamy. Temu służą przede wszystkim znaki przestrzenne, głównie architektura, która znaczy terytorium jako nasze. Inny sposób wiąże się z pewnymi rytuałami. Kiedy lądujemy w obcym miejscu, szukamy takich przestrzeni, w których czujemy się lepiej, więc będzie to raczej ta kawiarnia, a nie inna, właśnie ta biblioteka, czy też to a nie inne towarzystwo. Powoli człowiek wydeptuje własne ścieżki – oswaja to, co jest obce. Próbuje oswoić się ze światem. Jest to podobne do zachowania zwierzęcia, które chce sobie zjednać świat. Można by takich zachowań wymienić wiele.

Przejdźmy jednak do drugiego sensu oswajania. Tutaj już nie tylko obserwujemy świat, próbując się do niego dostosować, ale ten obcy świat chcemy naznaczyć naszą aktywnością, narzucić mu porządek, który ma swoje źródło w nas: ja wiem, jak ma być, choć nie jest tak teraz, doprowadzę do tego. Wiemy na przykład jak ma wyglądać miasto, a więc narzucamy przestrzeni pewien wzór, według którego to miasto powstaje. Nie patrzymy na odpowiedź zastanej rzeczywistości, tylko nakładamy własne wzory. To może dotyczyć zbiorowości, ale też poszczególnych osób: w nas samych jest źródło pewnej aktywności porządkującej, która świat oswaja. Niech Pan pomyśli, np. ile takich znaków architektonicznych pozostawił po sobie w Paryżu Mitterand.

Trzeci sens jest dzierżawczy: już nie tyle oswajam świat, co go przyswajam. Kiedy coś będzie naprawdę moje, kiedy tym zawładnę, kiedy uczynię swoją własnością, mogę o tym powiedzieć „moje”. Oswojenie polega na poczuciu wyłączności oswojonego fragmentu rzeczywistości. Przyswojenie daje ludziom wrażenie większego opanowania tego, co wokół nich: dom, im jest większy tym lepszy, otoczony dużym ogrodem, odgrodzony płotem, im wyższym, tym lepiej. To daje poczucie bezpieczeństwa, zapanowania nad czymś. Dla takiego zachowania właściwie nie ma granic. Jeśli ktoś dysponuje większymi możliwościami, np. jest średniowiecznym władcą, to chce zdobywać kolejne terytoria i z państwa tworzy imperium. Teoretycznie może to iść o wiele dalej, a wręcz w jakąś szaloną nieskończoność.

Kiedy mówimy o tym po polsku, wydaje się to dość łatwe. Natomiast scharakteryzowanie tego fenomenu obcości i oswajania w innych językach stwarza problemy. W tym sensie język polski stwarza nam rzeczywiście duże możliwości, choć może ktoś powiedzieć, że te intuicje, podsuwane przez język, są zwodnicze. Jednak moim zdaniem, wszystkie te sposoby rekoncyliacji ze światem, mają ze sobą coś wspólnego. Jest to w każdym wypadku, próba przezwyciężenia owej zasadniczej obcości. Zwycięstwo nigdy jednak nie jest ostateczne. Obcość daje znać o sobie, na przykład wówczas, kiedy zostajemy wytrąceni z codziennych sposobów istnienia, kiedy coś dziwnego dzieje się obok nas, kiedy pojawiają się dziwni (bo obcy) ludzie. Wtedy orientujemy się, że nigdy nie jesteśmy tak do końca u siebie. Że wysiłek oswojenia świata jest ostatecznie skazany na niepowodzenie. My się tutaj nigdy rzeczywiście nie zadomowimy; nasz czas jest krótki.

To oznacza, że jesteśmy w stanie oswoić fragment rzeczywistości nam najbliższy, a jednocześnie musimy mieć świadomość, że raz po raz do tego świata przedostaje się coś, co jest dla nas obce.

Tak, można by powiedzieć, że to, co „swojskie” jest zawsze podszyte jakąś obczyzną. Granice nigdy nie są szczelne. I wydaję mi się, że jest to dlatego tak ważna sprawa, że stanowi część conditio humana. Ma to oczywiście swoje konsekwencje idące bardzo daleko, w końcu pojawia się perspektywa religijna. Ale są to sprawy trudne do uchwycenia środkami, jakimi posługuje się filozofia.

Czy potrafimy określić moment, w którym to, co jest nam „obce”, my sami przemianowujemy na „wrogie”?

Jest to nieusuwalna część naszego życia: nie tylko to, co pozaludzkie, ale też sami ludzie przypominają nam o sytuacji obcości, w której się znajdujemy. Niejako więc w samych ludziach upatrujemy wtedy zagrożenia dla tego, co już zdobyliśmy, oswoiliśmy. Pojawia się ktoś inny, kto myśli inaczej, kto żyje inaczej, kto ubiera się i zachowuje inaczej. Już nie jesteśmy tacy pewni siebie, tak bardzo u siebie, jak do tej pory. Podobne sytuacje zdarzały się i zdarzają zawsze. Ułatwienia komunikacyjne, globalizacja wcale nie dokonały zasadniczego przełomu w naszych kontaktach z innymi. Zawsze się z nimi stykaliśmy, zawsze jakoś musieliśmy reagować na tę obcość, którą w nasze życie wnoszą inni. Obcy stawali się tym większym zagrożeniem, im nasza własna sytuacja była mniej stabilna, kiedy żyliśmy w takim porządku, którego nie byliśmy pewni. Jeśli zatem nasze otoczenie znalazło się w skądinąd powstałym zagrożeniu, obcy byli już nie tylko obcymi, ale stawali się wrogimi ludźmi. Reagujemy na to na różne sposoby. Istniały na przykład sposoby trzymania niektórych ludzi na dystans: poza wsią, czy w obrębie miasta, ale poza murem. Obcość była ograniczona, jakby skanalizowana. Ale kiedy przychodziła zaraza to obcy stawali się jeszcze bardziej obcy. Nasze własne zagrożenie pogrążało obcych; ich sytuacja stawała się gorsza. Historia ludzi pod tym względem wykazuje pewną smutną prawidłowość: im gorzej nam się dzieje, tym proporcjonalnie gorzej dzieje się tym obcym wokół nas, którzy z różnych względów są na nas zdani.

Czy byłoby Pana zdaniem uzasadnione stwierdzenie, że społeczność żydowska w Europie przed Zagładą nie była oswojonym elementem świata? Że dlatego ich obcość mogła się przekształcić w odbiorze innych we wrogość, aż do odmówienia im człowieczeństwa?

To pytanie bardzo trudne, na które nie ma gotowej odpowiedzi. Trzeba uwzględnić bogactwo szczegółów historycznych, które poprzedziły Zagładę. Spróbujmy pozostać na dość ogólnym poziomie rozważań. Sytuacja Żydów jako tych, którzy są gdzieś obok, „są” jednocześnie nie będąc „swoimi”, jest niejako wpisana w Europę, jeżeli rozumiemy ją tak, jak, np. Le Goff twierdzący że Europa we współczesnym sensie narodziła się na początku średniowiecza, a więc mniej więcej w tym samym czasie, w którym zjawiła się tutaj społeczność żydowska. „Żyd – wieczny tułacz”; zawsze gdzieś jest, gdzieś obok, ale wiecznie nie-tutaj. Z powodu zarówno specyfiki kultury chrześcijańskiej, jak i ze względu na wewnętrzną dynamikę społeczności żydowskich, wytwarza się bariera oddzielająca Żydów, którzy zawsze są obcymi, a w sytuacji zagrożenia, wrogami. Pogrom, choć jest słowem rosyjskim, wywodzi się już ze średniowiecznej Europy Zachodniej, w której nieraz gwałtem rozprawiano się z Żydami jako nosicielami zagrożenia. Tego rodzaju wydarzenia obrastały przesądami, często zabarwionymi religijnie. Piętnowano obcych – wyznawców innej religii. W mentalności ludowej przesądy te, pełne treści bardzo osobliwych, zachowywały niezwykłą żywotność.

Na czym więc polega tutaj specyfika XX wieku? Jeżeli Holokaust jest zjawiskiem wyjątkowym, to wiąże się to – w moim przekonaniu – z dwiema okolicznościami. Do tradycyjnie negatywnego stosunku spowodowanego odmiennością wiary Żydów, odmiennością ich zajęć i całej kultury – taki stosunek nie był oczywiście żelazną regułą, bo mamy świetny przykład symbiozy elementów żydowskich, arabskich i chrześcijańskich, np. w hiszpańskim Toledo – do tego podejścia dochodzi czynnik nowy: zwulgaryzowana nauka. Z jednej strony ludzie stojący na czele ruchu politycznego, który doprowadził później do Zagłady Żydów, sami byli jednostkami odrzuconymi przez społeczeństwo. Z drugiej strony w ich głowach zagnieździły się treści pseudo-nauki. Hitler przybywszy do Wiednia, zastaje świat, który go odrzuca, spycha na margines przytułku dla bezdomnych i prac fizycznych, których nie znosi. Wtedy Hitler – podobnie jak Stalin w swoim okresie wiedeńskim – przesiąkł dziwnym połączeniem dawnych przesądów antysemickich z pseudo-darwinizmem. Obcy jest tradycyjnie obcym Żydem, ale teraz też obcym elementem rasowym. I zwłaszcza w Wiedniu rozwija się koncepcja czysto przyrodniczych stosunków pomiędzy ludźmi, społeczeństwami, narodami. To jest idea walki o przetrwanie, z której tylko jedni wyjdą zwycięsko, a inni w niej sczezną; jeśli nie wygramy, to zagrożona będzie czystość naszej krwi, przestrzeń życiowa czy jeszcze inne interesy. Przecież koncepcje, które Hitler wyłożył w „Mein Kampf”, mają nieomal bajkową fantastyczność. Ale on tego mógł się naczytać i nasłuchać w Wiedniu, tych wszystkich opowieści o Aryjczykach, którzy wywodzą się z krainy usytuowanej w pobliżu Bieguna Północnego (im bliżej Bieguna, tym rasowo czyściej, fizycznie ładniej i zdrowiej). Aryjczycy wchodząc w Europę napotykają ciemną ludność i dochodzi do nieszczęścia – rasa panów zostaje zbrukana.

Wytwarza się chora mieszanka dawnych wyobrażeń o Żydach ujętych w świetle tej właśnie zwulgaryzowanej nauki. Przeradza się to w konkretny program polityczny. Jeśli chodzi o ocenę źródeł i głównych reprezentantów narodowego socjalizmu, stoję po stronie Lema. Myślę, że to, co przedstawia Tomasz Mann w „Doktorze Faustusie”, mianowicie, nazizm jako wykwit kultury niemieckiej, jest zasadniczym fałszem. Nazizm niesie bardzo tanie i prostackie treści, które są przedkładane szerszej opinii, a też politykom, przez – w gruncie rzeczy – szumowiny, przez ludzi, którzy sami nie wiedzą kim są, nie wiedzą jak daleko mogą się posunąć, aż wreszcie zachłystują się własnym sukcesem. Autentycznie jest się czemu dziwić, ponieważ to, co stanowi myślowe zaplecze tych programów politycznych, jest intelektualnym prostactwem połączonym z nihilizmem, który polega na tym, że władzę raz zdobytą, będziemy utrzymywać wszelkimi sposobami. Ten nihilizm przejawiał się od początku, ale koniec ruchu faszystowskiego ukazał go szczególnie wyraźnie. Bardzo ciekawą lekturą w tym względzie jest „Rewolucja nihilizmu” Hermanna Rauschninga, dotykająca sedna narodowego socjalizmu.

A więc mamy podłe zaplecze intelektualne: połączenie tradycyjnych przesądów i pseudonauki. Ale wyznawcy tych idei dzięki technicznym możliwościom nowoczesnego społeczeństwa, stworzonym przez naukę mogą z szaloną precyzją i na skalę dotąd niespotykaną swe idee realizować. I to stanowi istotne drugie istotne novum. Tak więc owa pseudonauka pozwala grupę ludzi (wg kolejności: Żydów, Romów, potem mieli to być Słowianie) pozbawić zupełnie ludzkiej godności. A potem rozstrzyga się już tylko logistyczne, techniczne, transportowe itp. problemy owego przemysłu eksterminacji. Szalone pomysły są realizowane tym bardziej metodycznie, z tym większym biurokratycznym spokojem, im bardziej rośnie wśród wykonawców programu przekonanie, że w ogóle nie ma się do czynienia z ludźmi, ale z czymś, co jest zagrożeniem rasy w sensie zupełnie przyrodniczym: kiedy usuwamy Żydów, usuwamy zarazę – walczymy z chorobą, nie z ludźmi. Ten sposób myślenia charakteryzuje totalitaryzm w ogóle. W wystąpieniach głównego prokuratora radzieckiego Andrieja Wyszyńskiego przeciwnik też nie jest człowiekiem, ale psem, robakiem, którego trzeba zniszczyć.

Wydaje mi się, że najważniejszą lekcją XX wieku jest właśnie to, że tam gdzie zaczyna się patrzeć na człowieka z takim obrzydzeniem i odrazą, że właściwie przestaje się widzieć w nim człowieka, zaczyna się coś skrajnie niebezpiecznego. To przekroczenie granicy, za którą znajduje się już tylko nieludzka zbrodnia. Na tym polegała wyjątkowość XX wieku, że nie tylko powstały tak nędzne i głupie teorie, ale że zostały wchłonięte przez zdezorientowane społeczeństwo, które jeszcze było przytłoczone brzemieniem poprzedniej wojny. Wreszcie przerodziło się to w praktyczną politykę, która prostakom i szumowinom otwarła dostęp do narzędzi zbrodni. Zarówno Auschwitz jak i Gułag pozostaną określnikami wieku XX, bo przekroczyły tę granicę, o której mowa. W sensie historycznym jest to wielki ciężar, gdyż pierwsze przekroczenie granicy, sprawia że w ludzkiej świadomości przestaje ona być już nieprzekraczalna. Dlatego nigdy dość dmuchania na zimne. Wszędzie tam, gdzie słyszymy podobne tony, musimy bardzo ostro reagować. Tam, gdzie się ludziom odmawia człowieczeństwa i traktuje się ich jak przyrodnicze zagrożenie, rozpoczyna się skrajnie niebezpieczna gra.

Oswajając świat, musimy się też oswoić z myślą, że nie unikniemy spotykania innych.

Z całą pewnością jest tak, że ten świat nigdy nie jest nasz, nie jest nam oddany do pełnej dyspozycji. Z całą pewnością ważna jest również świadomość, że obcy ludzie nigdy nie są do końca obcy. Tak, jak chce nam to uświadomić stara hinduska filozofia: obcy to drugi ja. Kiedy mu się przyjrzę zobaczę to, co jest też istotnego we mnie. Zanegowanie drugiego człowieka jest zanegowaniem mnie samego, jest samobójstwem na raty.

Dziękuję za rozmowę.

****

Czesław Porębski jest profesorem nauk humanistycznych. Pracuje w Akademii Ekonomicznej w Krakowie w Katedrze Filozofii oraz Wyższej Szkoły Europejskiej im. J. Tischnera w Krakowie; visiting professor w Grazu, Trento i Fryburgu Szwajcarskim. Ukończył studia prawnicze i filozoficzne. W latach 1999-2004 był profesorem filozofii społecznej w International Academy of Philosophy w Liechtenstainie, gdzie przez 4 lata pełnił też funkcję prorektora. Opublikował m.in. „Co nam po wartościach?”, „Czy etyka się opłaca?”, „Umowa społeczna. Renesans idei”.

Dodaj komentarz

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code