Publicystyka

Kino jest pomysłem romantycznym

Spread the love

Kino jest pomysłem romantycznym

Z Piotrem Fudakowskim – producentem nagrodzonego Oskarem filmu „Tsotsi” rozmawia Szymon Gurbin

W jednym z wywiadów przyznał się Pan do ambicji bycia „producentem twórczym”. Jak daleko może sięgać ingerencja producenta najpierw w pracę nad scenariuszem, a potem w reżyserię filmu? Ostatecznie zaakceptował Pan dopiero 40 wersję scenariusza „Tsotsi”…

Jest to dla mnie bardzo trudny i delikatny temat. Kino, to dziedzina, w której dochodzi do nieustannych starć między producentem a reżyserem, jeżeli oczywiście ten producent w ogóle chce coś twórczego wnieść. Najdogodniejszy moment do ingerowania w kształt filmu nadarza się oczywiście na etapie przygotowywania scenariusza. Bez dobrego scenariusza nie da się zrobić dobrego filmu. Bez względu na to, jak dobry reżyser zajmie się jego realizacją i jak dobrzy aktorzy zagrają na planie.

W przypadku „Tsotsi” punktem wyjścia była bardzo dobra powieść Athola Fugarda. Prosta, krótka historia, która świetnie się nadaje do filmu. Film niezbyt dobrze sobie radzi ze zbyt skomplikowanymi fabułami.

Pracę Gavina Hooda znałem od jego filmu „Reasonable Man” z 1999 roku. Kiedy wpadłem na pomysł realizacji filmu na podstawie książki Fugarda, zadzwoniłem więc do tego właśnie reżysera i poprosiłem o napisanie scenariusza. Już pierwsza wersja była bardzo dobra i dlatego postanowiliśmy razem z Henriettą – moją żoną, z którą ściśle współpracuję, rozwinąć ten projekt.

Jednak to, że scenariusz jest dobry, nie oznacza, że jest dokładnie taki, jak być powinien. Współpracowaliśmy dość blisko z Gavinem, szczególnie Henrietta. Czasem jest tak, że można pisać latami, męczyć się, a nic z tego nie wychodzi. My jednak mieliśmy szczęście i po 9 miesiącach scenariusz był gotowy. W zasadzie było 15 etapów powstawania scenariusza, a że wersja ostateczna nosi numer 40. wynika z tego, że były również pomniejsze zmiany i korekty.

Ten etap pracy nad filmem jest stosunkowo łatwy, bo angażuje tylko kilka osób. Oczywiście o ile reżyser jest chętny do współpracy, ale tak się składa, że w systemie anglosaskim reżyser współpracuje z producentem.

Na Kontynencie sprawa wygląda inaczej?

Tak, jest różnica, bez względu na to, czy są to Francuzi, czy Polacy. Na tym polega różnica między amerykańskim – anglosaskim, sposobem robienia filmów, a europejskim.

Dochodzimy tu do kwestii napięcia między komercją, a sztuką…

Zgadza się. Jest jednak jeszcze inny problem. Kontynentalne kino wychodzi z założenia, że reżyser zadaje widzowi, oglądającemu jego film, jakieś pytanie. Widz musi zastanawiać się, co było w głowie reżysera podczas tworzenia każdej ze scen. Natomiast w kinie, powiedzmy umownie, hollywoodzkim (choć w Europie to określenie ma pejoratywny wydźwięk) jest odwrotnie. Ludzie robiący film zastanawiają się, co się dzieje w głowie widza podczas oglądania każdej ze scen.

Ale czy taki sposób myślenia o kinie nie jest prostą drogą do tego, by ograniczyć film do czegoś lekkiego, łatwego, przyjemnego? Czy nie jest obniżaniem poziomu w imię sprostania gustom tłumów?

Jeżeli świat uważa, że w Ameryce, lub Hollywoodzie nie zrobiło się i nie robi dobrych filmów, to można by się zgodzić z tą obawą. Ja jednak uważam, że w Stanach powstają zarówno filmy genialne, jak i najgorsze. Jednak te genialne, są naprawdę GENIALNE. Może więc nie trzeba się dziwić, że świat je kupuje i właśnie na nie chodzi do kina.

„Tsotsi” jest w pewnym sensie kinem amerykańskim, choć mamy tu zasady budowania fabuły takie, jak w starożytnej tragedii. Jest zawiązanie akcji, stopniowy rozwój fabuły i zakończenie, do którego cała akcja zmierza. Kino trzyma się do dziś starych, europejskich zasad, jednak Amerykanie te zasady w kinie doszlifowali, udoskonalali. Czasem, to prawda, owocem kina amerykańskiego jest coś przeciętnego, byle jakiego, ale czasem wychodzą rzeczy świetne.

Komercja jest rzeczą ważną. Trzeba robić filmy, które w kinowych kasach zarabiają pieniądze. Przecież pieniądze potrzebne na zrobienie filmu, muszą skądś przyjść, a potem się zwrócić. Jeżeli państwo to finansuje, wówczas można powiedzieć: dobrze, państwo popiera kulturę. Ale jeśli nikt na tę kulturę nie chce do kina z własnej woli pójść, to co wtedy?
Dlatego właśnie uważam, że filmy powinny być rynkowe. Widz musi chcieć zapłacić za seans. Nie może to być jakaś kulturowa propaganda.

Chcę robić ambitne, ale komercyjne kino. Może komuś wydawałoby się, że to karkołomne połączenie. Ale z drugiej strony, jeśli się popatrzy na kino nieambitne, to okazuje się, że ono wcale nie jest komercyjne. Więc nie ma tu prostego przełożenia, że komercja jest nieambitna.

Podejrzewam, że to twórcze zaangażowanie producenta w poszczególne etapy pracy nad filmem rodzi napięcia, np. z reżyserem, który siłą rzeczy musi być przywiązany do owocu swojej pracy.

Oj tak, takie napięcia zdarzały się, ale głównie w przeszłości, kiedy byłem traktowany jako „producent finansowy” i nie miałem właściwie żadnej władzy nad całym projektem. W związku z tym trudno było mi się w ogóle wypowiedzieć, nikt nie chciał mnie wysłuchać. Kończyło się na tym, że film okazywał się finansową klapą. To dało mi nauczkę. Teraz wiem, że jeśli zabieram się za jakiś projekt, jeśli mam jakąś wizję, to od początku do końca walczę o to, by ta właśnie wizja była realizowana. Dlatego już od pierwszej chwili pracy nad filmem mówię o co mi chodzi, a później konsekwentnie staram się utrzymać kurs.

W przypadku Tsotsi miałem duży udział właśnie na etapie montażu. Doszliśmy do momentu, kiedy Gavin powiedział do mnie: „Słuchaj, ja już nie mam więcej pomysłów”. Ja jednak jeszcze kilka pomysłów miałem… i powiedziałem: Pozwól więc, że teraz ja popracuję z montażystą. To był rzeczywiście trudny moment. Reżyser, a szczególnie ten, który jest jednocześnie autorem scenariusza, czuje do filmu przywiązanie takie, jakie ma się do swojego dziecka. A tu nagle wchodzi producent i mówi, że coś chce jednak jeszcze ciąć i przestawiać.

Były to naprawdę niełatwe chwile, ale udało się wszystko przemontować. Można nawet powiedzieć, że była to jakaś walka, ale walka bardzo twórcza. W zasadzie najciekawszy etap naszej pracy. Bardzo rzadko zdarza się, że producenci tak bardzo współpracują z reżyserami.

Czy w związku z tymi twórczymi zapędami nie kusi Pana samemu sięgnąć po pióro i napisać scenariusz, lub wyreżyserować film?

Muszę przyznać, że już zabierałem się za napisanie scenariuszy. Prawda jest jednak taka, że nie jestem pisarzem. To już wiem i z tego akurat nie będę żył. Kiedy piszę, nie mogę pozbyć się natrętnej myśli, że jednak tracę czas, bo nikt mi za to nie zapłaci. Powinienem więc w tym czasie zajmować się produkcją filmu, a nie „bawić się”. Zapewne więc jest to kwestia psychicznej blokady i kiedy tylko ktoś zapłaciłby mi za to pisanie, nie prześladowałoby mnie poczucie marnowania czasu. Może to kiedyś przeskoczę.

Natomiast co do reżyserowania, to może i to kiedyś nastąpi, ale na razie jeszcze jest za wcześnie. Co prawda od 25 lat zajmuję się kinem, ale wciąż się go uczę. Dopiero teraz zaczynam myśleć, że wiem czym się zajmuję. Powoli zaczynam rozumieć, jak połączyć sztukę i komercję. Nie ciekawi mnie robienie sztuki dla samej sztuki. Nie zależy mi wyłącznie na przychylności krytyki i wąskiego grona osób.

Robienie filmów przypomina wędrowanie po bardzo cienkiej linie pomiędzy widzami, a krytykami. Oczywiście tych krytyków też trzeba brać pod uwagę. Ich spostrzeżenia są ważne. Szczególnie, kiedy robi się nisko budżetowe, niezależne filmy, bez środków na „kupienie” widzów. Wówczas film musi być tak zrealizowany, by krytycy dobrze o nim pisali i żeby to ich pisanie trafiło do ludzi. Problem polega na tym, że często krytycy i widzowie mają zupełnie odmienne gusta i oczekiwania. Czasem odnoszę wrażenie, że to dwa zupełnie różne typy człowieka.

I ich wrażliwość nigdy się nie zbiega?

Oczywiście, że czasami tak. Są różni krytycy. Jednak ci najważniejsi są… bardzo intelektualni.

Przeintelektualizowani?

W Europie. W Ameryce sprawa wygląda inaczej. Tam mają wyczucie komercji.
Poirytowała mnie recenzja w „Financial Times”, gdzie krytyk napisał, że bardzo chciał zobaczyć „Tsotsi”, ale niestety stracił tę ochotę, gdy dowiedział się, że film zdobył Oskara. Gdy ktoś myśli, że skoro dostaliśmy Oskara, to zrobiliśmy zły film – to ja takiej logiki nie rozumiem.

Niektórzy krytycy nie żyją w realnym świecie, tylko oglądają filmy. Oczywiście są inteligentni, wrażliwi, muszą jednak żyć w jakieś łączności ze światem, a nie w całkowitym oderwaniu od rzeczywistości.

Kocha pan kino?

Kino, przyznam, to jest psychiczna choroba. Nie tylko zresztą moja. Nie spotkałem nikogo w tej branży, kto powiedziałby: słuchaj, mam tego dość, wolałbym zostać księgowym. Na kino trzeba być trochę chorym…

Ale z takiej choroby lepiej się chyba nie leczyć?

Tak, pod warunkiem, że ma się szczęście. A ja miałem wiele szczęścia.

Samo szczęście jednak nie wystarcza. Co z pracą, talentem?

Jest trochę jakiś predyspozycji, na pewno dużo więcej pracy. W zasadzie z moją żoną w pracy jesteśmy cały czas. W każdym momencie. Jednak szczęście naprawdę jest ważne. Mam znajomych, którzy też się starali, też pracowali, są utalentowani, ale nie mieli tyle szczęścia, żeby trafić na dobry pomysł w odpowiednim momencie…

Może Pan ma to coś, co producent mieć powinien, czyli czuje Pan widza, wie pan, co widz chce zobaczyć…

Rzeczywiście czuję, że mam taką łączność z widzem. Sam lubię rozmaite filmy. Mogę pójść na film bardzo komercyjny, mogę również wybrać się na Kieślowskiego i czerpać przyjemność z obu tych rzeczy. Staram się chodzić do kina, podobnie jak inni normalni ludzie, na różne rzeczy. Oglądam to samo, co wszyscy inni, którzy idą w piątek wieczorem, by odpocząć przed ekranem, a nie płacą za bycie umęczonym. Kino jest dla mnie przede wszystkim rozrywką. Jest pomysłem romantycznym.

Przeważnie w filmie pokazuje się historie fikcyjne, ale jednak zbliżone do rzeczywistości. Są to alegorie sytuacji znanych nam z codzienności. Do kina idziemy po to, aby w bezpiecznym miejscu oglądać innych ludzi, którzy znajdują się w sytuacji, która jest zalążkiem jakieś dramatu.

Czy nie jest ryzykowne ograniczanie kina jedynie do bezpiecznej rozrywki? Do biernego przyglądania się? Czy od kina nie można wymagać czegoś więcej? Przecież nikt chyba nie wątpi, że również kino, podobnie jak literatura, bywa sztuką.

Oczywiście, ale literatura ma większą siłę, by zmieniać ludzi. Film jest ograniczony do 90-minutowego przekazu. Tylko tyle czasu, by kogoś wciągnąć w jakąś historię, przekonać do niej i być może tego kogoś zmienić. Tak krótki czas to jednak poważne ograniczenie. Kino od literatury jest dużo bardziej proste i nie można próbować w nim upchnąć zbyt skomplikowanych spraw i historii ludzkich.

Po obejrzeniu „Dekalogu” Kieślowskiego, okazuje się jednak, że w dziesięciu jeszcze krótszych filmach można zmieścić olbrzymi ładunek emocji, cały szereg pytań. Można wciągnąć widza w mądry dialog dotyczący spraw, które przecież dotyczą każdego z nas…

Zgadza się, Kieślowski miał wpływ na wielu ludzi. Ale z drugiej strony, cóż to znaczy wielu ludzi? W skali globalnej to i tak jest niewielki odsetek wielomilionowej rzeszy osób chodzących do kina. Kino Kieślowskiego dotarło do ważnego odsetka ludzi, ale jednak odsetka, który jest kroplą w morzu.

Zatem gdyby zjawił się dziś u Pana człowiek taki jak Kieślowski, nie miałby Pan zbyt wiele entuzjazmu do wyprodukowania jego filmu?

Na pewno nie wyprodukowałbym filmu Kieślowskiego. Po pierwsze, by się nie dało, bo ten człowiek był artystą, geniuszem i na pewno uważał, że producenci, to zło konieczne i ludzie od pieniędzy. W związku z tym nie umiałbym z nim współpracować.

Ponadto jego kino jest ciekawe i wspaniałe, ale nie do tego dążę. Mnie ciągnie, jak już powiedziałem, kino bardziej komunikatywne, rozrywkowe. Nie głupie, nie chcę się poniżać. Ale ważne jest dla mnie, by przeciętna osoba mogła się czuć na filmie dobrze.

Trzeba uważać, by w filmie nie było żadnego emocjonalnego fałszu. Na sali kinowej 300 widzów patrzy na film przez pryzmat swojego życia. Każdy z tych widzów jest swego rodzaju geniuszem, który nie chce się dać oszukać. Więc trzeba być wiarygodnym, a z drugiej strony kino nie jest prawdą. Jest w pewnym sensie ponad prawdą. Jest ponad rzeczywistością. Jest sztuką…

Powiedział Pan, że „Tsotsi” ma wręcz chrześcijańskie zabarwienie…

Zgadza się, ten film ma swoją głębię, mówi o zbawieniu człowieka. Zbawienie jest centralnym punktem chrześcijaństwa. W innych religiach mówi się o tym mało, jeżeli w ogóle.

Pojawiają się opinie o uniwersalnym przesłaniu „Tsotsi”, ale jeżeli przypatrzymy się bardziej uważnie poruszonemu tam problemowi, zobaczymy chrześcijański punkt widzenia. Formalnie, jako Brytyjczyk, z duszy i serca Polak, zostałem ukształtowany w kulturze chrześcijańskiej. Ale właśnie to wychowanie pozwala mi wychodzić poza mój krąg kulturowy i nawiązywać dialog z ludźmi skonstruowanymi zupełnie inaczej, którzy z chrześcijaństwem niewiele albo nic nie mają wspólnego.Rzecz jasna nie produkowałem tego filmu z myślą o prawieniu komukolwiek kazań. Moją intencja było przyciągnięcie ludzi do kina, wzruszenie ich i zachęcenie do kupna DVD. Takie jest kino. Nie chcę jednak, żeby na moich filmach widz myślał sobie, że oferuje mu się coś głupiego. Bo prawdą jest, że robiąc film, bardzo łatwo można się ośmieszyć.

W kontekście losów bohatera filmu „Tsotsi”, czy wierzy Pan, że człowiek w swoim życiu podejmuje rzeczywiście wolne wybory? W filmie widzimy rzucone kości. Czy zatem uważa Pan, że kulturowe, polityczne, społeczne tło ostatecznie determinuje całe nasze życie? Czy też mimo wszystko człowiek jest zupełnie wolny w dokonywaniu najważniejszych wyborów?

To bardzo trudne pytanie, ale jednocześnie właśnie ono jest osią filmu. Rodzice bohatera giną, on sam żyje w nieciekawej rzeczywistości i jego podstawowym obowiązkiem jest próba przeżycia w tej konkretnej sytuacji. Przecież jesteśmy stworzeni właśnie po to, żeby żyć. I ten młody człowiek bardzo to egzekwuje. Nie żyje moralnie, ale żyje. Jest liderem w gangu, morduje, kradnie i z dnia na dzień żyje.

Jednak nieoczekiwanie znajduje się w sytuacji, która zmusza go, by pomyślał o swoim człowieczeństwie, o swojej duszy. Zaczyna sobie przypominać, że był kiedyś kochany. Stając w obliczu różnych wyborów, zaczyna wybierać dobro. Oczywiście nie zmienia się nagle w anioła.

Tworząc film, razem z reżyserem, wychodziliśmy z założenia, że w każdym człowieku tkwi dobro. Mamy wolną wolę i w obliczu konkretnych sytuacji dokonujemy różnych wyborów. Osobiście bardzo się utożsamiam z Tsotsi, podobnie zresztą jak Gavin. Mieliśmy szczęście, że urodziliśmy się w takim, a nie innym mieście. Stosunkowo majętni rodzice, możliwość otrzymania dobrego wykształcenia – mieliśmy wszystko. Tsotsi nie miał nic, jednak podobnie, jak każdy inny ambitny mężczyzna, chcąc coś osiągnąć wiedział, że musi agresywnie brnąć do przodu. Gdybym ja znalazł się tam, gdzie Tsotsi, prawdopodobnie żyłbym tak samo, jak on. Jego kości upadły inaczej niż moje. Miałem lepszy start w życie…

Czy mamy wolną wolę w 100 procentach, w 90? Niektórzy mają tej wolności chyba więcej a inni mniej.

Odebrał Pan polskie wychowanie w polskiej rodzinie. Czym dla Pana jest odniesienie do polskości? Urodził się Pan w Wielkiej Brytanii, na co dzień żyje w rzeczywistości anglosaskiej, tak jednak odmiennej od… poetyki słowiańskiej. Czy nie prześladowało Pana w życiu to zderzenie kultur?

To nie jest zderzenie kulturowe. Kulturowo jestem Polakiem, a w działaniach praktycznych, w pracy jestem zdecydowanie anglosaski. W Wielkiej Brytanii odebrałem wykształcenie i to na pewno na mnie wpłynęło. Przyznam, że trudno mi bardzo robić interesy w Polsce. Mijam się z tamtejszym sposobem myślenia.

To, że wychowywałem się w Wielkiej Brytanii w polskiej rodzinie, traktuję jako duże szczęście. Z każdej z tych kultur starałem się dla siebie wybierać to, co najlepsze. Przez wiele lat myślałem że to problem, ale im dłużej żyję, tym więcej zalet w tym dostrzegam – pewnego rodzaju błogosławieństwo. Są to dwa różne sposoby myślenia i każdy z nich okazuje się nie tyle lepszy, co bardziej skuteczny w różnych sytuacjach. Przyznam jednak, że dużo czasu zajęło mi zrozumienie tego, kim jestem.

Wiem, że lubi Pan góry i ma swoją enklawę w Tatrach. Często jeździ Pan do Zakopanego…

To jest moje miejsce na ziemi. Tam jest mój dom, który razem z żona wybudowaliśmy. Kocham tamtejsze widoki. Tam właśnie mogę pracować i twórczo myśleć. Tam również pracowaliśmy przez pewien okres z reżyserem Tsotsi.

Poleniuchuje Pan teraz, kiedy „Tsotsi” zbiera żniwo nagród?

W żadnym wypadku! Muszę coś zarobić. Nagrodami nie można żyć. Jest taka zasada, że film, aby się spłacił, musi zarobić w kinach 10 razy więcej niż kosztował. Ale to jest dopiero wyjście na zero. Budżet „Tsotsi” wynosił 5 milionów USD, więc w świecie musi zarobić 50 milionów. To nie jest takie łatwe.

Poza tym mamy z żoną jeszcze trochę pomysłów do zrealizowania. Zaczyna się wszystko od początku. Widzę przed sobą masę nowych problemów. Kino niezależne od Hollywood jest trudnym interesem, ale kocham je. Wiem, czego chcę. To bardzo ważne, bo wielu ludzi nieustannie szuka. Mam przeczucie, że po wielu latach pracy tak naprawdę dopiero zaczynam swoją karierę. Czuję się, jakbym miał trzydzieści lat i jeżeli mi się uda, chcę robić to, co robię teraz, do końca mojego życia. Wielu moich znajomych myśli o przejściu na emeryturę, narzeka na wyczerpanie pomysłów, a ja, prawdę mówiąc, dopiero się rozkręcam. Sukces „Tsotsi” jest dla mnie spełnieniem marzenia. To komercyjne potwierdzenie, że jestem na dobrej drodze.

Zatem dobrej drogi. Dziękuję za rozmowę

_________________

Piotr Fudakowski, mieszkający w Londynie producent filmowy, jest pierwszym Polakiem, który wyprodukował film nagrodzony Oskarem („Tsotsi”). Urodził się w Londynie w 1954 r., w rodzinie polskich emigrantów. Ukończył ekonomię na uniwersytecie w Cambridge oraz uzyskał dyplom M.B.A. w Europejskim Instytucie Administracji w Fontainebleau, we Francji. Pracę zawodową rozpoczął w bankowości, ale prawdziwą jego pasję zawsze stanowił film i produkcja filmowa. Obecnie zajmuje się w Londynie produkcją filmów fabularnych, dokumentalnych oraz filmów typu IMAX. Razem ze swoją żoną Henriettą kochają polskie góry. Wybudowali dom w jednym z najbardziej malowniczych miejsc w pobliżu Zakopanego, z widokiem na imponującą panoramę Tatr i charakterystyczną sylwetkę Giewontu.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code