Publicystyka

Reportaż z wnętrza duszy

Spread the love

Reportaż ze środka duszy

Szymon Gurbin

Długa i wąska przestrzeń wiekowego tunelu skąpana jest w żółtawym świetle. Jego początek i koniec zakreśla ciemna czeluść. Chciałoby się powiedzieć – czarna jak sam diabeł – ale wiele wskazuje na to, że diabeł jest, w kategoriach czysto estetycznych – piękny, a już na pewno nie brak mu inteligencji. Mniejsza z diabłem i jego kuszącą fizjonomią… Najpierw czuć silny podmuch powietrza, potem słychać narastający łoskot, aż wreszcie w ciemności pojawia się światło. Na chwilę ciszę przegania hałas hamujących wagoników, które wreszcie zatrzymują się. I wtedy jest moment, który uwielbiam obserwować z boku. Dziesiątki drzwi nagle rozsuwają się i w ciągu ułamka sekundy setki ludzi, jak mrówki, wysypują się na zupełnie pusty peron. Tłok w wagoniku zmienia się w sunący tłum. W labiryncie podziemnych korytarzy strumyki maszerujących posatci łączą się i dzielą, by ostatecznie rozejść się w różne strony. Aż do popołudnia, kiedy znów zbierające się drobinki ruszą w stronę podziemnego krwiobiegu miasta.

Za niewielkim oknem nie widać nic, oprócz ciągnących się wzdłuż tunelu kabli. Stoję zaczepiony jedną ręką o uchwyt pod sufitem wagonika. Myślę o tym, że znowu za późno wyszedłem z domu. W głowie układam sobie dopiero co rozpoczynający się dzień. Powoli przesuwam wzrok po otaczających mnie ludziach. Biali, czarni żółci, smutni, weseli, zaspani, zdenerwowani, spokojni – cała menażeria. Z kolczykiem w uchu, Biblią w rękach, zalotnym uśmiechem na twarzy, albo pogardliwą wyniosłością w oczach – na chwilę jesteśmy razem, choć każdy inny. I wpada mi nagle do głowy myśl: jak to możliwe, że tych wszystkich delikwentów kocha Bóg? Nie gromadnie, ale kocha ich po imieniu. Że mnie kocha, to jeszcze jestem w stanie zrozumieć, w końcu ja siebie też kocham, ale żeby tak wszystkich? Tak naprawdę?

Więc kim jest ów Bóg, który zna nie tylko moje imię, ale również imiona miliardów tych, którzy żyją i dziesiątki miliardów tych, którzy już odeszli? Kim jest Bóg, Który lepiej od Einsteina zna się na fizyce, lepiej od Religi na sercu, lepiej od Ratzingera na teologii, lepiej od Tischnera na filozofii? Kim jest Bóg, w Którego wierzę? Czy ja w ogóle wierzę w Boga, a nie w jakąś imaginację mojego autorstwa? Jadę rozpędzonym metrem gdzieś pod centrum budzącego się rano Londynu i nagle czuję się wzięty w nawias. Czym ja, do cholery, jestem? Czy tylko szeregiem biochemicznych reakcji, które doskonalą się z każdym kolejnym pokoleniem wszystkich zwierząt? Czy jedyne, co mam do zrobienia, to przekazanie materiału genetycznego potomkom, którzy będą kolejnymi ziarenkami w potężnej machinie wszechświata? Czy jednak rzeczywiście jestem Szymonem, którego zna Bóg? Jeśli człowiek nigdy nie zmierzy się z tym pytaniem, na zawsze pozostanie tylko mrówką, brnącą do przodu, co jakiś czas miotaną żywiołami silniejszymi, niż ona sama. Będzie rano się budził, wieczorem zasypiał, a ten czas, kiedy oczy ma otwarte, wypełni milionami drobiazgów, ostatecznie niezbyt istotnych.

Stałem już w swoim życiu nad kilkoma trumnami, w których leżały zwłoki ludzi mniej lub bardziej mi bliskich, zarówno bardzo młodych, jak i sędziwych. Wszystko to, co było ich prawdziwym życiem, zabrali gdzieś ze sobą, lub też, co jest znacznie trudniejsze do zaakceptowania, wszystko co ich dotyczyło, właśnie dobiegło definitywnego końca. I nie zostało już nic. Zupełnie nic. I to nic staje się wówczas rozpaczą osób zebranych wokół trumny. Bo przecież uświadomienie sobie żarłocznej nicości musi w człowieku powodować rozpacz. Chyba, że ma się wiarę… Wiarę, która jest czymś więcej, niż środkiem przeciwbólowym. Wiarę, która jest rzeczywistą relacją z Bogiem.

Niestety Bóg, o ile jest, ma irytujący zwyczaj uporczywego milczenia. Oczywiście zaraz ktoś powie: ale przecież Bóg z tobą nieustannie wchodzi w dialog. Każda chwila twojego życia to jakiś szept Boga. Może mniej w księdzu proboszczu, a bardziej we wróblu – ale wszędzie przejawy Boga można odnaleźć. Można, jeżeli się chce. Ale istnieje wówczas niebezpieczeństwo, że nie uwierzymy w Boga Jedynego, w Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba, Tego, który pozwolił ukrzyżować swojego Syna, Boga Piotra i Pawła. Uwierzymy natomiast w boga, w którego chcemy uwierzyć. W boga, którego sami sobie stworzymy. I będziemy go potem zębami i pazurami bronić, bo przecież ów bóg jest antidotum na wszystkie nasze fobie. To taka nasza aspiryna, którą połykamy nałogowo, żeby przestała nas boleć głowa. Ale w obliczu rozpaczy na niewiele się zda…

Nasz prywatny bóg, elegancko przyodziany w szaty kulturowych uwarunkowań, wokół którego wykonujemy szereg rytualnych gestów, ma więcej wspólnego z magią niż z wiarą w Jedynego. W całym gąszczu wielu religijnych czynności brakuje miejsca na dialog z Prawdziwym Bogiem. A przecież Bóg, Który objawił się Izraelowi, jest Bogiem dialogu.

Jak wejść w dialog z Bogiem? W tę niesłychanie intymną relację z Ojcem? Kościół uczy, że wiara jest łaską. Ale nawet jeśli tę łaskę rzeczywiście się ma, wymaga ona od nas świadomej akceptacji. Szatan też wierzy w Boga, ale jednocześnie nie wierzy Bogu. Nie mówi mu: „amen”, ale mówi do Niego: „nie!”. Całe życie człowieka wierzącego jest więc nieustannym dokonywaniem wyboru między „amen” i „nie”. Jesteśmy wolni, mamy rozum i od pierwszych stron Księgi Rodzaju mamy niepohamowany apetyt na wchodzenie w kompetencje Stwórcy.

Święty Sprawiedliwy nawet ułatwił nam życie i cały Dekalog „streścił” w przykazaniu miłości Boga i miłości bliźniego. Żeby nie być gołosłownym, to „streszczenie” istoty rzeczy uwiarygodnił Krzyżem Chrystusa. Ale kto lubi widok Krzyża? Oczywiście nie tego z obrazków, który łatwo wzrusza i porusza… Kto lubi codzienną mozolną walkę ze swoją własną małością i czule hodowanym we własnym sercu egoizmem? Kto lubi, kiedy wierność, wszystko jedno: Bogu, drugiemu człowiekowi, zasadom zderza się boleśnie z konsekwencjami, które trzeba ponieść za tej wierności dochowanie? Kto lubi miłość, kiedy ta miłość wcale nie jest poczuciem komfortu, spełnienia, radości, tylko stawia nas w obliczu zła, grzechu, nienawiści, a czasem zwyczajnie – w obliczu fizycznego smrodu, skrajnej nędzy, brzydoty…? Kto lubi mierzyć się ze swoja kruchością?

Stoję na zupełnie pustym peronie metra, wzięty w nawias, i pytam sam siebie: czy ja wierzę w Boga? Podjeżdża sunący podziemiami wielkiego miasta pociąg, z którego wylewa się mrowie spieszących gdzieś ludzi. Trochę byłoby szkoda, gdybyśmy wszyscy razem okazali się jedynie biologiczną tkanką, na tyle złożoną, że śniącą o posiadaniu duszy…

Włączam się w strumień spieszących w różne strony ludzi z moją chyba-wiarą na ramieniu. Uwodzi mnie myśl, że w tym mrowiu, którego stanowię cząstkę, jestem osobą, a nie jednostką. Mam godność osoby oraz wolność, której nikt nie jest mnie w stanie pozbawić – wolność dokonywania wyborów. Kiedyś poznałem historię Boga Izraela, Boga Abrahama, Izaaka i Jakuba. Z czasem historia ta coraz bardziej mnie uwodzi. Daje mi nadzieję. Pozwala rano popatrzeć w lustro i pomyśleć: dam radę jeszcze raz… Tak wybrałem – chcę być częścią tej historii. Co nie zmienia faktu, że nawet jeśli uporczywe milczenie Boga jest zabiegiem pedagogicznym, to jest to denerwujące. Mógłby Jedyny raz zmienić zasady. W swoim wachlarzu możliwości mógłby wpaść na chwilę, nawet stać by Go było, żeby postawić mi obiad w dobrej knajpie. Nie musiałby nic mówić. Chciałbym tylko wiedzieć… Chciałbym, jak apostoł Tomasz, otrzymać pewną możliwość… Niestety czeka mnie gimnastyka wiary. Od mojej wiary boli mnie głowa, więc chyba nie spreparowałem sobie przeciwbólowej aspiryny? Tego jednak też, do samego końca, nie będę wiedział… Jak napisał Włodzimierz Wysocki: „piękna tragedia”.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code