W cieniu Dobra i Zła

Śniła po polsku

Spread the love

Śniła po polsku

Szymon Gurbin

Choć dotknięte dużym cierpieniem, nagle otrzymały nadzieję. Nie tyle na wyzdrowienie, co na godziwe życie w miejscu, gdzie zostaną otoczone ciepłem ludzkiej serdeczności. Wtedy było ich 40, były młode. Dziś żyje tylko 10, ale cztery właśnie się dowiedziały, że muszą opuścić budynek, który do niedawna było ich domem. Jeszcze nie wiadomo co z resztą. U schyłku życia ofiarowana kiedyś nadzieja została odebrana… Dziś w Polsce często odbiera się ludziom nadzieję.

Panienka z Yorkshire

Kiedy Margaret Susan Ryder miała 16 lat, świat wokół niej był już na dobre pogrążony w obłędzie II wojny światowej. Jednak jej wyspa była na kontynencie ostatnią wyspą wolności. Sue pochodziła z bogatej rodziny, ale jej matka zaszczepiła w niej szczególną wrażliwość na cierpienie innych ludzi. Bardzo wcześnie zobaczyła czym jest cudzy ból, widziała nędzę i choć mogła pozostać przy ckliwym wzruszeniu i powrócić do dostatniego życia w Yorkshire, wybrała inaczej. Wzrok dziecka pozostał skupiony na nieszczęściu innych. I to nie tylko na chorobie albo materialnym niedostatku. Właśnie w wieku 16 lat Sue sfałszowała swoją metrykę urodzenia i zgłosiła się do pracy w Korpusie Pierwszej Pomocy Pielęgniarskiej. Udało się. Po jakimś czasie została skierowana do sekcji polskiej Zarządu Operacji Specjalnych armii brytyjskiej. Miała okazję zetknąć się z ludźmi, którzy z wierności do tego wszystkiego, co wiąże się z niepozornym orzełkiem przypiętym do czapki, trwonili swoją młodość, szastali życiem. Byli wszędzie, gdzie tylko można było upomnieć się o wolną Polskę jeszcze nie wiedząc, że już nigdy do tej Polski nie wrócą.

Sue Ryder poznała tych najodważniejszych z odważnych. Na własne oczy widziała, jak „cichociemni” przygotowują się do przerzutu, jak z własnej woli decydują się na skok w samo serce piekła, gdzie wbrew wszystkiemu ciągle byli ludzie, którzy wierzyli nie tylko w wolność swojego kraju, ale także w człowieka. Wierzyć w człowieka w piekle nie jest łatwo…

Podczas jednego z lotów nad okupowaną przez Niemców Polskę zginął człowiek, którego dopiero co młodziutka angielska dziewczyna pokochała. To był moment, w którym zaszczepiona jej przez matkę wrażliwość mogła albo zmienić się w zimny cynizm wobec świata, który tylko rani, albo…

Lady of Warsaw

– Nie możemy dopuścić do tego, żeby w taki sposób postępowano z ludźmi, do których Sue Ryder wyciągnęła kiedyś rękę – z irytacją mówi mieszkająca w Londynie Helena Kent. Należy do licznego już grona osób, które dbają o to, by mozolnie budowane dzieło ludzkiej solidarności z cierpiącymi, rozrosłe na przestrzeni kilkudziesięciu lat do ogromnych rozmiarów, zaczęło się rozpadać zaledwie kilka lat po śmierci 90-letniej Margaret Susan Ryder – Lady of Warsaw. Zgodnie z etykietą angielskiego dworu właśnie tak, od 1978 roku, należało oficjalnie zwracać się do tej kobiety, która całe swoje życie oraz cały majątek, który odziedziczyła, przeznaczyła na pomoc innym. Tytuł szlachecki nadała jej królowa Elżbieta II, a wiele uczelni, w dowód uznania niezwykłego humanitaryzmu i pracy charytatywnej, nadało jej godność doktora honoris causa, natomiast polskie dzieci wyróżniły ją w sposób szczególny – Orderem Uśmiechu, zresztą jedynym orderem, który spośród wszystkich nadawanych mu na całym świecie, zgodził się przyjąć papież Jan Paweł II.

Sue Ryder zmarła 2 XI 2000 roku, zostawiła jednak po sobie fundację opiekującą się rozsianymi po 15 krajach kilkudziesięcioma domami niosącymi pomoc cierpiącym ludziom. Pieniądze pochodzą nie tylko z darowizn, ale przede wszystkim z kilkuset sklepików z używaną odzieżą nad którymi widnieje szyld: „Sue Ryder Shops” .

Jednak choć jej dobroć wykraczała poza granice wielu państw, Sue Ryder w sposób szczególny pokochała Polskę i Polaków. Była świadkiem ich poświęcenia w czasie wojny, po wojnie miała okazję widzieć, jak ten kraj, choć nie wolny, ale jednak wstaje z ruin. W latach 50. zaczęły powstawać na terenie PRL coraz to nowe domy Sue Ryder. W pewnym okresie było ich aż 30, dziś istnieje 20. Zgodnie z życzeniem fundatorki nigdy miejsca te nie były określane mianem placówek medycznych, opiekuńczych, czy rehabilitacyjnych. Bez względu na rodzaj cierpienia ludzi, którzy do nich trafiali – zawsze były to domy. Do wyniszczonego wojną kraju Sue Ryder wysyłała również leki, odzież, żywność…

Każdy, komu monarcha Zjednoczonego Królestwa przyznaje szlachectwo, musi przybrać dla siebie specjalny przydomek przypisany do tejże godności. Wybór Margaret Susan Ryder musiał zdziwić niejedną dostojną personę z królewskiego dworu: Lady of Warsaw. W 1978 roku Warszawa była stolicą państewka, które w świadomości Zachodu nie było niczym więcej, jak tylko satelitą Kremla. Sue wiedziała jednak o Polakach więcej niż Zachód… Podobno dwadzieścia parę lat później, tuż przed swoją śmiercią, powiedziała: „Pierwszy raz śniłam po polsku”…

Wpleć się w jej sen

W podwarszawskim Konstancinie istnieją aż dwa domy Sue Ryder, ale jeden z nich fundatorce był szczególnie bliski. Miała w nim nawet swój pokoik, w którym nocowała podczas częstych wizyt w Polsce. Prawdziwymi mieszkankami tego miejsca były jednak młodziutkie dziewczyny cierpiące na artretyzm deformujący – okrutną chorobę niszczącą stawy i w skrajnych przypadkach doprowadzającą do całkowitego unieruchomienia człowieka. Jedna z pensjonariuszek ma dziś aż 5 sztucznych stawów, ale dzięki temu może jeszcze się poruszać. Nie wszystkie jej koleżanki miały tyle szczęścia. Choroba jest nieuleczalna, można jedynie opierać się jej postępom intensywną rehabilitacją i interwencjami chirurgicznymi – ot, taka prywatna wojna z losem, walka z cierpieniem, które przestaje być prywatnym bólem nie do zniesienia, kiedy ktoś wyciągnie rękę w geście solidarności. Tak właśnie było kilkadziesiąt lat temu, kiedy powstał ów dom i kiedy jego próg przekroczyło 40 młodych lokatorek. Dziś są to już panie w poważnym wieku, dokładnie 10 pań – reszta nie dożyła momentu, kiedy ich dom przestał być domem.

Instytut Reumatologii, który jest właścicielem budynku, nie widzi zasadności trzymania u siebie dożywotnio osób, które kiedyś pod swoją opiekę wzięła Sue Ryder. Ma inną wizję tego miejsca. Chorzy mają tu teraz trafiać na krótki okres rehabilitacji i zwalniać miejsce dla kolejnych osób. To miejsce nie ma już być domem, a zamiast domowników mają tu być pacjenci.

– Fundacja, która w tej chwili ponosi 50% kosztów utrzymania tego miejsca nie może nic w tej sprawi zrobić. Nie mamy takich prawnych możliwości. Decyzję podejmuje kierownik, a on jest mianowany przez lokalny samorząd. Gmina daje drugą połowę niezbędnych środków finansowych. Co prawda zgodnie z umową, dom nie może zmienić swojego przeznaczenia bez zgody fundacji i rzeczywiście – chorzy nadal będą tu rehabilitowani, ale nie jesteśmy w stanie zrobić nic, by dotychczasowe mieszkanki tego miejsca pozostały w nim do kresu swych dni – tłumaczy Maria Stolzman, wiceprezes Fundacji Sue Ryder. – Nie możemy jednak, tak po prostu, zostawić naszych dziewczyn. Po pierwsze czujemy się za nie odpowiedzialni, po drugie nie wybaczyłaby nam tego nasza patronka. Nie wolno nam sprzeniewierzyć się jej pracy – dodaje.

Po 30 – 40 latach życia w tym domu wizja opuszczenia tego miejsca przez sędziwe już, schorowane i zależne od innych kobiety jest straszną perspektywą. Wiąże się ona albo z proszeniem o pomoc mniej lub bardziej odległą rodzinę, która zgodzi się objąć opieką okaleczoną i praktycznie pozbawioną środków do życia krewną (renta w wysokości 600 zł, lub jak kto woli 100 funtów miesięcznie to jałmużna czasem nie wystarczająca nawet na kupienie leków), albo zamieszkanie w Domu Opieki Społecznej prowadzonym przez gminę, z której pochodzi chora.

Domowe ciepło niezwykłego miejsca prysło jak mydlana bańka. Znów bezwzględny los wbił swoje szpony w osoby, którym i tak przez całe życie nie brakowało cierpień. Tyle że do tej pory tuż obok był ktoś, kto wyciągał swoją pomocną dłoń…

– Ta sytuacja wydaje się nam nieludzka i zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by pomóc naszym dziewczynom – zapewnia Maria Stolzman. – W Pierzchnicy budujemy właśnie nowy dom, może to będzie miejsce, które rozwiąże problem. Możemy też dofinansowywać te osoby, które jednak zdecydują się być ze swoimi rodzinami. Na drodze stoi jednak bardzo prozaiczna rzecz – pieniądze. Dotacje, które otrzymujemy, dostajemy na inwestycje, nie zaś na koszty bieżące. Natomiast zobowiązanie się do stałego utrzymywania 10 chorych to poważna deklaracja. Aby było to możliwe, potrzebujemy rocznie 10.000 zł na każdą z tych osób. To nie są jakieś oszałamiające sumy, a naszym dziewczynom pieniądze te pozwoliłyby zapewnić środki na godne utrzymanie, opiekę medyczną i leki. Może polski Londyn, idąc za przykładem Sue Ryder, okaże się solidarny z dziesięcioma przerażonymi swoim dalszym losem, strasznie schorowanymi, cierpiącymi kobietami? – pyta Maria Stolzman.

Wplećmy się w sen o solidarności z tymi, którzy cierpią…

Dodaj komentarz

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code