Refleksja

Wojna ciągłym znakiem czasu

Spread the love

Wojna ciągle żywa

Dariusz Piórkowski SJ

Tragedia XX-wiecznego nacjonalizmu pokazuje, że wolność człowieka do dzisiaj nie utraciła niczego ze swej dramatyczności. Za każdy nasz wybór, stosownie do jego wagi i przedmiotu, ponosimy odpowiedzialność, która nie wyklucza znoszenia również bolesnych konsekwencji naszego postępowania lub jego zaniechania.

Tak naprawdę II wojna światowa jeszcze się nie skończyła. Wszystko zależy bowiem od tego, jaką przyjmujemy koncepcję czasu i naszego w nim miejsca. Chrześcijańskie pojmowanie czasu naznaczone jest głębokim przekonaniem, że w historii działa Bóg, a więc czas ma przynajmniej dwa wymiary: świecki – fizyczny, który polega na upływie poszczególnych dni i lat oraz „czas” łaski – wieczności, który dzięki tajemnicy Wcielenia biegnie równolegle do czasu świeckiego. Dlatego wszelkie wydarzenia mają charakter ponadhistoryczny, aczkolwiek ich ranga i wpływ na bieg historii i los ludzkości jest zróżnicowany.

Nie istnieje zatem coś takiego jak czyste dzianie się, które kończy się i wyczerpuje w konkretnym momencie historycznym. Wspominamy i świętujemy rocznice różnych wydarzeń – bolesnych i radosnych, ponieważ kryje się za nimi duchowy sens, dociera do nas pouczające przesłanie, odsłania się w nich niewidoczne na pierwszy rzut oka działanie Boga.

Czy można więc powiedzieć, że te okropne fale zła, które przetoczyły się przed przeszło 60 laty przez świat niosły z sobą jakikolwiek sens? Czy II wojna światowa mówi coś ważnego nam ludziom trzeciego tysiąclecia? Czy zbrodnicze ideologie nazizmu i komunizmu, które stoją u źródeł wojennej gehenny ludzkości nie pozostają wciąż wymownym i nie do końca zrozumianym znakiem czasu, danym światu przez Boga? Czy tragedia wojny ma dzisiaj dla nas jakieś znaczenie, czy powinno nas to jeszcze obchodzić? Jeśli wierzymy, że Opatrzność mimo wszystko czuwa nad światem, to musimy na te pytania udzielić twierdzącej odpowiedzi. Jakąż więc naukę kieruje do nas Bóg w związku z II wojną światową na progu XXI wieku?

Łudzilibyśmy się, sądząc, że II wojna światowa to tylko sprawa Hitlera czy Stalina. Totalitaryzmy nie mogłyby nigdy dojrzeć i zebrać takiego żniwa śmierci, gdyby milcząco bądź aktywnie nie poparły ich miliony ludzi, którzy w swoim sercu, świadomie bądź nieświadomie, dokonali konkretnych wyborów. Rozwój narodowego socjalizmu nie nastąpiłby z takim impetem, gdyby rzesze ludzi w Niemczech i w innych krajach Europy „nie zapomniały o Bogu” (A. Sołżenicyn), gdyby nie uległy zaślepieniu, gdyby w którymś momencie ludzie z krwi i kości, a nie tylko nieokreślona masa, w różny sposób nie ubóstwili siebie, aż do negacji Boga – co św. Augustyn uznaje za istotę każdego grzechu. Gdy w sercu ludzkim nie ma stałego i żywego odniesienia do Boga, z wolna zacierają się granice między dobrem a złem, słabnie zdolność człowieka do rozeznawania, stępia się duchowy wzrok, który pozwala nam odróżnić prawdę od fałszu, zwiększa się podatność na moralne ustępstwa, a wolność urasta do rangi absolutu, bądź poraża ją wewnętrzna niemoc. Zbiorowa autohipnoza następuje zawsze wtedy, gdy zapomni się, że każdy czyn, myśl, słowo bądź zaniedbanie dobra ma nieuchronnie społeczny wydźwięk i nigdy nie rozpływa się w próżni.

Nie jest przecież tajemnicą, że postawa wielu państw europejskich wobec polityki Hitlera była tak rozmaita, jak zróżnicowane bywają koleje ludzkiej wolności. Jedne kraje jak Austria, Włochy, Bułgaria, Słowacja czy Rumunia na początku uznały się za sojuszników III Rzeszy i dopiero w trakcie wojny zmieniły strony. Francja, czy tzw. kraje neutralne, jak Szwajcaria czy Hiszpania, w imię obrony własnych interesów zdecydowały się na mniej lub bardziej zakrojoną kolaborację z okupantem przy równoczesnej próbie współpracy z aliantami. W końcu Litwa, Estonia, Łotwa i Polska w wyniku działań wojennych na długo straciły swoją niezależność. II wojna światowa jest więc dramatem całej Europy, mającym swe źródło także w moralnych kompromisach wielu społeczeństw i w braku jasnego rozeznania i sprzeciwu wobec rodzących się ideologii. Ale, niestety, niewłaściwy użytek z ludzkiej wolności kosztuje i to zarówno w wymiarze społecznym jak i indywidualnym, a zwłaszcza wtedy, gdy decyzje podejmuje się pochopnie, bezmyślnie i pod wpływem lęku.

Wolność człowieka do dzisiaj nie utraciła niczego ze swej dramatyczności. Za każdy nasz wybór, stosownie do jego wagi i przedmiotu, ponosimy odpowiedzialność, która nie wyklucza znoszenia również bolesnych konsekwencji naszego postępowania lub jego zaniechania. Nie jest też obojętne, co wybieramy i na jakim fundamencie wspiera się nasza wolność. Doświadczenie wojny uczy nas, że ludzka wolność nie jest zabawką, którą można się bawić i eksperymentować wedle dowolnego upodobania, a później dziwić się rozmiarowi dotykającego nas cierpienia. Dlatego także dzisiaj nie omija nas obowiązek stałego pogłębiania rozumienia roli wolności w całokształcie życia ludzkiego. Nie możemy się też uchylić od badania prądów i myśli, które poruszają nasze umysły i kształtują nasze czasy, abyśmy nie byli podobni do boi na wodzie, miotanej przez fale na to tu, to tam. Wolność nigdy nie jest podarowana nam w gotowej postaci i w oderwaniu od całej naszej egzystencji. Także dzisiaj Bóg wzywa nas, abyśmy na nowo odkryli powagę naszej wolności.

Przemyślenia wymaga więc najpierw wewnętrzna dynamika wolności i jej związek ze wspólnotą. Hitleryzm był skrajnym indywidualizmem przyobleczonym w szaty kolektywizmu. Do takiej skrajności prowadzi wolność, która traci żywe odniesienie do przypisanej jej z natury miary i nieprzekraczalnych granic. Pożywką wybujałego indywidualizmu jest bowiem przekonanie, że „wolność każdego człowieka kończy się tam, gdzie zaczyna się wolność drugiego” (A. Cencini). Inni stają się wówczas zagrożeniem dla własnej niezależności albo co najwyżej „instrumentem” dla osiągnięcia egoistycznych celów. Jednak kiedy rozrywa się duchową więź wolności między ludźmi, wówczas „ja” człowieka roztapia się w „samotnej masie”, a on sam doświadcza siebie w najgłębszym samowyobcowaniu i zamknięciu w sobie. Bernhard Häring uważa, że w ten sposób istota ludzka popada w jedną z najcięższych chorób: ipsację (skoncentrowanie na sobie), której skutkiem jest niezdolność do prawdziwej komunikacji, spotkania, do rzeczywistego wyjścia z siebie. „Taka choroba może być skrzętnie zakamuflowana zupełnym wydaniem się różnym zadaniom związanym z podbojem świata, pochłonięciem przez pracę i obowiązki”. Jeśli wolność nie ma wykoleić się w różne postacie skrajnego indywidualizmu, potrzebuje ciągłego odświeżania. Kardynał Ratzinger stwierdza, że z teologicznego punktu widzenia „wolność człowieka jest zawsze wolnością dzieloną, wolnością we wzajemnym obcowaniu różnych wolności, które się wzajemnie ograniczają, ale i podtrzymują”. Jeśli człowiek został stworzony na obraz Boży, to żyje on nie tylko dla siebie, ale też przez innych i dla innych.  Te trzy kierunki wolności muszą pozostawać w ciągłym napięciu i równowadze wobec siebie. Każda próba zachwiania właściwych proporcji między nimi może się zakończyć tragedią. Miara wolności tkwi więc w samym człowieku, w jego najgłębszej naturze i można ją odkryć odpowiadając sobie szczerze na pytanie: kim jestem.

W tym kontekście warto zwrócić jeszcze uwagę na jedno z ważnych kryteriów w badaniu kierunków myślowych naszych czasów. Przypatrując się hitleryzmowi i stalinizmowi, śmiało można wysnuć wniosek, że papierkiem lakmusowym wszystkich ideologii, które wciąż pod różnymi postaciami próbują przesączać się do ludzkich umysłów, jest stosowanie przez nie intelektualnej bądź fizycznej przemocy. Już Platon rozróżniał pomiędzy siłą a mocą. Bycie silnym nie oznacza od razu bycia mocnym. Moc zakorzenia się w rzeczywistej wiedzy, w cnotach, w dobru, w głębiach ducha. Z kolei siła to tylko naprężenie mięśni, wykwit duchowej pustki, przejaw wewnętrznej nie-mocy człowieka, czyli pozoru cnoty i pseudo-wielkości. W tym sensie moc jest „bezsilna”. Taką bezsilnością charakteryzuje się dobro i prawda, które nie narzucają się człowiekowi, nie przymuszają go do niczego. Natomiast każda idea, która opiera na sile i przemocy, jest znamieniem zła i śmierci. Zresztą nawet z codziennego doświadczenia wiemy, że tam gdzie brakuje argumentów, tam zaczyna rządzić prawo pięści. Dlatego każda ideologia, nawet jeśli z początku wygląda bardzo niewinnie i zachęcająco, opanowując serce człowieka, odwołuje się ostatecznie do siły i rzekomo nieograniczonej wszechwładzy. Jeśli człowiek pragnie panować nad drugim człowiekiem, oznacza to, że wpadł w szpony kłamstwa i śmierci. To dlatego Jan Paweł II wypowiadając się przeciwko aborcji i eutanazji, nazywa je dziećmi „cywilizacji śmierci”, nawet jeśli ich zwolennicy odwołują się do mniej lub bardziej „szlachetnych” racji.

Myślę, że II wojnę światową, a w ścisłym sensie każdą wojnę, można również potraktować jako swoistą metaforę dla lepszego uchwycenia tajemnicy zbawienia. Coraz częściej chrześcijanie pytają dzisiaj z pewną dozą zakłopotania i niepewności, czy rzeczywiście było konieczne, aby Syn Boży cierpiał w tak okrutny sposób? Czy Bóg nie mógł inaczej odkupić człowieka? Popatrzmy jednak na całe góry ludzkich ciał, na pogardę wobec człowieka, na morze przelanej krwi, dzięki której udało się zdobyć utraconą wolność, chociaż nie dla wszystkich od razu po wojnie nadeszło wyzwolenie. Jeśli obalenie totalitarnych reżimów, u źródeł których leżą brzemienne w skutki rozstrzygnięcia wolności człowieka, wymagało tyle ofiar i poświęcenia, możemy sobie lepiej uzmysłowić, jak wiele musiało kosztować przywrócenie właściwego porządku w świecie w wymiarze kosmicznym, który to porządek naruszyło nieposłuszeństwo względem Boga. Człowiek może łatwo wystąpić przeciwko Bogu i drugiemu człowiekowi, ale nie jest w stanie sam naprawić tak głębokiego pęknięcia w sobie i w świecie.

W końcu wiemy chociażby z psychologii, że każda duchowa czy psychiczna rana zadana człowiekowi nie goi się automatycznie i bezboleśnie. Obie wojny światowe XX wieku dążyły w gruncie rzeczy do zmiażdżenia samej istoty człowieczeństwa – do przekonania ludzi, że ich podobieństwo do Boga to tylko mizerne złudzenie. Taki jest też ogólny cel wszelkiego zła – zniszczyć w człowieku przekonanie o jego wielkiej wartości. Poprzez bezmiar bestialstwa i wyrachowanej nienawiści wobec milionów istot ludzkich, totalitaryzmy poważnie nadwątliły metafizyczną osnowę człowieczeństwa. Nie dziwmy się więc, że człowiek jako taki osłabł i do dzisiaj nie może o własnych siłach wyleczyć się z zadanych mu razów. Trudniej mu uwierzyć w swoje duchowe możliwości: zdolność do poznania prawdy, głębokie pragnienia, poszukiwanie dobra. Osłabiona została również zdolność do kontaktowania się z głębią, bo niewątpliwie potrzeba do tego przekonania o własnej wartości, wiary w siebie, odwagi i wyrzeczenia. Łatwiej natomiast uczepić się imitacji Boga i rozmaitych idoli, które utrzymują człowieka na powierzchownym poziomie.

Z tym, jak sądzę, wiąże się też proces zeświecczenia i dechrystianizacji na Zachodzie, który nie omija także Polski, chociaż dokonuje się to w nieco inny sposób. Wojna zawsze jest wielkim wstrząsem, który chwieje w posadach to, co w ludzkości najcenniejsze i na długo pozostawia swój ślad w zbiorowej świadomości narodów i społeczeństw. Odrodzenie następuje powoli i jest niemożliwe bez ponownego odkrycia tego, kim rzeczywiście jesteśmy, co decyduje o jakości naszego życia, gdzie biją źródła naszej tożsamości. Ten proces pogłębia się zawsze wtedy, gdy powracamy do Ewangelii, gdy uczymy się boskiej oceny otaczającej nas rzeczywistości i dziejących się w niej procesów, gdy nasze decyzje są coraz bardziej świadome, przeniknięte żywym odniesieniem do prawdy, gdy nie poddajemy się bezwiednie pokusie masowości i logice życia „z dnia na dzień”, gdy nie tracimy w sobie zmysłu prorockiego, który każe nam nasłuchiwać głosu Boga obecnego w historii.

Tekst ukazał się pierwotnie w londyńskiej Gazecie Niedzielnej.

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code