I Niedziela Adwentu - 28 listopada 2004

Czym jest Adwent?

Spread the love

Czym jest Adwent?

Dariusz Piórkowski SJ

Przyjście Boga w Jezusie z Nazaretu przekonuje nas, że nie jesteśmy sierotami, mieszkającymi na „malutkiej gwieździe zawieszonej w pustce” (Miłosz). Nie jesteśmy  produktem ubocznym ewolucji ani wykwitem zagadki życia. Nie jesteśmy zdani wyłącznie na siebie samych. Nie błąkamy się bez celu w przerażających i nieogarnionych przestworzach kosmosu. Nie zmagamy się z siłami ślepego przeznaczenia.

Na początku szczypta etymologii. Słowo „adwent” pochodzi od łacińskiego czasownika advenire – „przyjść”, „przybyć” i swymi korzeniami sięga starożytności. Wywodzi się bowiem z rzymskich zwyczajów religijnych i dworskich. Adwent to w pierwotnej wersji przybycie bóstwa lub cesarza, któremu przypisywano cechy boskie, do swej świątyni. Określenie to oznaczało także uroczyste wstąpienie cesarza na tron oraz coroczne upamiętnianie tego wydarzenia. Chrześcijaństwo zachodnie przejęło tę nazwę, ponieważ w sposób analogiczny przybliża ona istotę okresu, jaki przeżywamy na początku roku liturgicznego.

Formalnie okres ten podzielony jest na dwa etapy. Od I Niedzieli Adwentu do 16 grudnia punkt ciężkości spoczywa na ostatecznym przyjściu Pana na końcu czasów. Czytamy wówczas wspaniałe wizje proroka Izajasza mówiące o nadziei, czekaniu, obietnicy, pragnieniach udręczonej ludzkości, królowaniu Boga, ostatecznym zwycięstwie dobra nad złem. Od 17 grudnia następuje zwrot ku bezpośredniemu przeżywaniu tajemnicy pierwszego przyjścia Syna Bożego w ludzkim ciele.

Adwent w Kościele w sposób szczególny kieruje naszą uwagę na stałą obecność Boga w świecie, historii i ludzkim sercu – Jego nieodwołalne związanie się z ludzkością i losem każdego człowieka z osobna. Ta Boża obecność wyraża się na wiele różnych sposobów. Przyjęcie tej prawdy wcale nie jest takie łatwe i oczywiste. Bo wierzyć w wielkiego Boga, który kiedyś tam ma przyjść albo takiego, który żyje w tryskających słodyczą niebiosach, to nic trudnego. Ale wiara słowom, że Bóg jest “tu i teraz”, może nas nie tylko zgorszyć, ale też odstraszyć. Bóg na ziemi, pośrodku nas? Bóg stający się jednym z nas? Czy doprawdy tak łatwo w to uwierzyć? Już w II wieku poganin Celsus pokpiwał sobie: “Syn Boży człowiekiem, który żył niewiele lat temu? Jeden z tych wczorajszych czy przedwczorajszych? Człowiek zrodzony w zakątku Judei z ubogiej prządki?”

Nasze istnienie ma sens

Ponieważ ta prostota i pokora Boga wydaje się dla człowieka wciąż czymś niewyobrażalnym i nierealnym, Kościół ciągle ponawia głoszenie tajemnicy Wcielenia jako &#8211 definitywnego i bezprecedensowego wkroczenia Boga w czas. Nieuchronnie wiąże się z tym potwierdzenie wielkości oraz godności każdej osoby ludzkiej. Pierwsze przyjście Boga w Jezusie z Nazaretu przekonuje nas, że nie jesteśmy sierotami, mieszkającymi na „malutkiej gwieździe zawieszonej w pustce” (Miłosz). Nie jesteśmy ubocznym produktem ewolucji ani wykwitem zagadki życia. Nie jesteśmy zdani wyłącznie na siebie samych. Nie błąkamy się bez celu w przerażających i nieogarnionych przestworzach kosmosu. Nie zmagamy się z siłami ślepego przeznaczenia. Istniejemy dzięki temu, że ktoś Większy, ogarniający cały wszechświat jest z nami w relacji osobowej.

I chociaż Bóg podejmując wielkie ryzyko złożył losy tego świata w nasze ręce – by nasza wolność, twórczość i miłość mogła zaistnieć i rozwinąć się, nie spogląda na nas z obojętnością, zaprasza do komunii z sobą, nie na zasadzie jakiejś umowy, lecz zaproszenia do intymnego zjednoczenia, aby wypełnić nasze życie sensem. Bóg nigdy nie wycofał się z ludzkiej rzeczywistości, nie odgrodził się od nas murem niedostępności, jak chcieliby tego niektórzy filozofowie, którym nie mieści się w głowie, jak człowiek może być wolny i autonomiczny, jeśli Bóg nie zrezygnowałby z części swojej wszechmocy. A tymczasem tak dalece jesteśmy bliscy Bogu, iż On stał się jednym z nas. Jego wszechmoc objawiła się w tym, że może stać się równocześnie kimś małym, niepozornym, niezauważalnym. Bez wielkiego rozgłosu, bez krzyku, bez medialnych fleszy.

Jesteśmy „tropicielami” Boga

Właściwie cechą każdego okresu liturgicznego, każdej Eucharystii, każdego święta jest to, że nigdy nie wspominamy jedynie chwalebnych wydarzeń z przeszłości. Skoro  Bóg już na początku dziejów wypowiedział swoje „tak” dla świata,  a gdy nadeszła pełnia czasu raz na zawsze przyjął ludzką rzeczywistość; skoro przeniknął przez zasłonę czasu i objawił, że jest Panem historii, także dzisiaj można Go szukać i znaleźć; także dzisiaj wychodzi On naprzeciw każdemu i każdej z nas; także dzisiaj podejmuje trud odszukiwania zagubionego człowieka, przekonywania go, że Jego miłość nie gaśnie, lecz płonie z jeszcze większą intensywnością; także dzisiaj można dążyć do Boga po śladach, jakie pozostawia przechodząc nieustannie po prostych i krętych drogach ludzkiego życia; także dzisiaj można zwracać się do Niego jak do Ojca, do absolutnego „Ty” ludzkiej egzystencji.

Św. Ireneusz z Lyonu pisał, że „od strony Boga nic nie jest puste. Wszystko jest dla Niego znakiem”. Rzeczywistość, w której jesteśmy zanurzeni, dzięki tajemnicy Wcielenia staje się sakramentem –a więc tym, co zawiera w sobie tajemniczy apel – zaproszenie do przyjęcia Boga tu i teraz do swojego życia. Przekroczenie progu historii przez Boga to nie jednorazowy akt, to początek niekończącego pasma wychodzenia ku człowiekowi. Jezus obiecał swoją obecność i działanie dla dobra człowieka pomimo ograniczeń materii i czasu. W naszym „teraz” przenika rozmaite wydarzenia, cud stworzonej natury, nasze osobiste dramaty, wybory i tęsknoty. Rzeczywistość zakrywa w sobie znaczenie, które można odczytać. Niektórzy twierdzą, że życie polega na lekturze, wyjaśnianiu i wprowadzaniu w czyn ukrytej mowy Boga, jaka wciąż płynie do nas różnymi kanałami. Potrzeba do tego specjalnych duchowych „receptorów”, wrażliwości przekraczającej kuszącą i nieodpartą siłę oczywistości, oczu serca i rozumu zdolnych przechodzić ponad pozornymi sprzecznościami empirycznych faktów.

Żyjemy dzięki tęsknocie

Kolejny wymiar Adwentu to oczekiwanie na powtórne przyjście Jezusa Chrystusa na ziemię, który pojawi się wśród nas już nie w sposób ukryty, lecz w chwale i potędze. Nasze życie spowija także swoista ciemność, która jest negatywną stroną głębokich ludzkich tęsknot. Nie da się ich byle czym uciszyć, co tylko  dowodzi, że istniejemy jako istoty nieustannie ku czemuś otwarte. W gruncie rzeczy tęsknoty te są wyrazem wpisanego w naszą naturę, aczkolwiek często przebranego w różne szaty, pragnienia Boga. Św. Tomasz z Akwinu mówi, że w każdym człowieku istnieje ukierunkowanie i pragnienie dobra. Jesteśmy jak strzała, którą niewidzialny łucznik skierował ku wyznaczonemu przez niego celowi. Jest w nas otwarcie, które pragnie nieskończoności, pragnie Boga. A św. Augustyn dodaje jeszcze, że życie ludzkie trwa i rozwija się dzięki temu łaknieniu Boga, przez które od wewnątrz jesteśmy poruszani i motywowani, chociaż często nie zdajemy sobie z tego sprawy. W każdym z nas, bez względu na religię czy wyznanie, mieszka również światło – znak pochodzenia i przynależności do Stwórcy, a także zapowiedź i przedsmak przyszłego nasycenia. Dzień ostatecznego przyjścia Chrystusa na ziemię będzie kulminacją i wypełnieniem wszelkich ludzkich pragnień i dążeń, będzie bezpowrotnym wypełnieniem pragnienia Boga. Jednak do tego czasu dojrzewamy w wędrówce przepełnionej oczekiwaniem. Bo ono zapobiega popadnięciu w gnuśność, oczyszcza nas i rozpala. Paradoksalnie czasami możemy odczuć głęboką ulgę, wiedząc, że póki żyjemy w czasie, nie doznamy pełnego zaspokojenia wszystkich naszych tęsknot. Bo kto nie tęskni,  w gruncie rzeczy nie może żyć.

Czuwać to robić swoje

Ale bycie chrześcijaninem na świecie nie oznacza tylko żywienia pragnień, ale także działanie. Bardzo często słyszymy w Adwencie o czuwaniu. I ciekawe jest to, jak Chrystus je sobie wyobraża. W Ewangelii św. Łukasza czytamy: “Bo rzecz ma się podobnie jak z człowiekiem, który udał się w podróż. Zostawił swój dom, powierzył swoim sługom staranie o wszystko, każdemu wyznaczył zajęcie, a odźwiernemu przykazał, żeby czuwał” (Łk 13, 34). Jasno wynika z tej przypowieści, że Jezusowi nie chodzi jedynie o natężanie uwagi, wyczekiwanie z napięciem, wyglądanie z niecierpliwością. A tak się często kojarzy czuwanie. Chrystus mówi o panu domu, który wyjechał i przekazał swoim sługom zajęcie do czasu aż wróci. Ciekawe, że wyczekiwanie na Pana polega na robieniu tego, co do nas należy. Czekanie z napięciem dotyczy raczej tego, kto nie wywiązuje się ze swoich zadań, kto kręci i leniuchuje. Jeśli robimy swoje, przyjście Pana nie będzie dla nas ani zaskoczeniem, ani nie będziemy się lękali reakcji Pana. Paradoksalnie więc czuwanie oznacza wzmożenie wysiłków i uwagi do tego, aby lepiej wykonywać zadania i obowiązki swojego powołania czy zawodu, a nie odwracanie od nich uwagi i wypatrywania przychodzącego Pana. Czuwanie oznacza zachowanie w sobie świadomości tego, że Pan przyjdzie, przy równoczesnym zakorzenieniu w świecie, w pracy, w budowie lepszej przyszłości, w wykonywaniu obowiązków swojego powołania. Dlatego im bardziej będziemy przekonani, że Pan kiedyś powróci, tym bardziej będziemy się przykładali do tego, co zostało nam powierzone. Zresztą trudno byłoby sobie inaczej wyobrazić to czuwanie. To tak jak zachęta św. Pawła do nieustannej modlitwy. Bardziej chodzi tutaj o nastawienie, o ogólne ukierunkowanie niż o dosłowne potraktowanie tego wezwania. Czuwać to realizować własne powołanie. Owszem, to rozpoznawać także jego wymagania. Czuwanie to wierność. Jeśli stajemy się niewierni, oznacza to, że z tym, na kogo czekamy już niewiele nas łączy. Czuwanie to kontynuowanie pracy Boga w świecie, wspomagane Jego łaską. Czuwanie to także krytyczne przyjrzenie się temu, jak wypełniamy swoje zajęcia, jak staramy się o dom Pana, którym w gruncie rzeczy jest cały świat.

Dariusz Piórkowski SJ – Blog duszpasterza

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code