Metropolia w miasteczku, miasteczko w metropolii

[play=lektor2.mp3]

Białystok to jest małe-duże miasto albo również wiejsko-miejskie miasto. I zadowolenie z życia pochodzi niejako z trzech źródeł równocześnie: z wiejskości, małomiasteczkowości i wielkomiejskości. Trzy w jednym! Bez wyraźnych przecięć konfliktowych, bez wzajemnego wykluczania się. Zastanawiam się, czy Białystok nie mógłby stawać się stopniowo prototypem miasta, w którym wyczerpuje się potrzeba często niemal obsesyjnej mobilności, charakterystycznej dla wieku XX, ale być może w jeszcze większym stopniu dla zaczynającego się XXI wieku.

Zacznę od kilku obserwacji z różnych miejsc, ale położonych na wschód od Wisły i pozostających w związkach z warszawską metropolią. Niektóre z nich mają zapewne charakter realny, a inne raczej tylko wyobrażony. To, że są jedynie wyobrażone, może mieć nie mniejsze znaczenie od powiązań przejawiających się na przykład w migracjach. Nie wykluczam, że wyobrażenia o życiu w metropolii są oparte na polskich serialach z życia ładnych i majętnych ludzi, gdzie w kadrze co rusz pojawiają się luksusowe wnętrza, widoki z wielkich okien na wieżowce i unieśmiertelniony już Most Świętokrzyski. Z drugiej strony wyobrażenia o życiu w małych miastach, kształtowane choćby przez pretensjonalny serial U Pana Boga w ogródku, pozwalają dostrzec ładne krajobrazy Podlasia, ale również przygłupich ludzi z przygłupimi problemami…

Warszawa połączona jest z wieloma miastami siecią tanich linii autobusowych, a właściwie busowych. Szczególnie w oczy rzucają się busy, pędzące na złamanie karku z Puław, Zamościa, Lublina, Chełma, jednym słowem z Lubelszczyzny traktowanej jako jeden z najbiedniejszych regionów Unii Europejskiej. Zapewne w ten sposób dokonuje się – na spektakularną skalę i w kiepskich warunkach – dojeżdżanie do pracy, raczej w tygodniowym niż codziennym rytmie. Skali tego zjawiska nie jesteśmy w stanie zmierzyć, wyrażająca je liczba jest na pewno imponująca, ale też zasmucająca. Kto kiedyś dojeżdżał do pracy, wie, że takie życie w dwóch światach prowadzi, jeśli nie do stanu egzystencjalnej schizofrenii, to co najmniej do podwójnej marginalizacji. Człowiek, żyjący w ten sposób, nie jest ani w jednym, ani w drugim miejscu, a jeśli już, to na społecznych i kulturowych peryferiach.

W warszawskiej metropolii codziennie dziesiątki tysięcy, setki tysięcy ludzi dojeżdża do pracy. Nie opuszczają swojego, administracyjnie wyznaczonego miejsca zamieszkania, a jeśli już, to na niewielkie, liczone w kilkunastu kilometrach odległości. Jednak nie kilometry, ale czas jest tu miarą przestrzenną. Trwające trzy, cztery godziny dojazdy nie są wyjątkiem, a raczej regułą. Skala strat emocjonalnych, fizjologicznych czy ekologicznych jest nieznana, ale zapewne ogromna.

Wśród dojeżdżających do pracy z Puław czy Zamościa wielu jest takich, którzy podporządkowują swoją życiową strategię celowi definitywnego przeniesienia się do stolicy. Jeśli im się to w końcu uda, często, a może najczęściej trafiają z polskich peryferii na peryferie warszawskiej aglomeracji, w stworzone przez agresywną deweloperkę pustynie takich dzielnic, jak Białołęka, do osiedli: „Przy Lesie”, „Cichych Dolin”, „Zielonych Arkadii” itp.

To, co zatem wydaje się racjonalne z pozycji działającej jednostki, wcale nie prowadzi do racjonalnych konsekwencji. Przeniesienie się na stałe do Warszawy nie uwalnia wcale z pułapki dojeżdżania, a często prowadzi do utraty więzi społecznych, wsparcia, które było obecne w środowisku małomiasteczkowym.

Kilka lat temu przeprowadziłem w mały mieście, położonym między Białymstokiem a Warszawą, badanie na temat aspiracji i planów edukacyjnych maturzystów miejscowego, jedynego – jak się można domyślać – liceum ogólnokształcącego. Zapewne w nieco większym mieście byłyby dwa licea – zazwyczaj jedno z nich lepsze i drugie o gorszej reputacji. Dla porównania zbadałem również plany życiowe maturzystów z liceum warszawskiego, plasującego się w pierwszej dwudziestce stołecznej listy rankingowej. Spodziewałem się znacznych różnic w wynikach, ale nie aż takich, jakie otrzymałem.

Dla warszawskich licealistów było zupełnie oczywiste, że wybieranie kierunku studiów zaczynają od najwyższej półki nawet, jeśli matura poszła im dość kiepsko, natomiast dla licealistów z małego miasta, oddalonego półtorej godziny jazdy od Warszawy, stolica zdawała się leżeć na innej planecie. Nie tylko, że nikt nie wskazał Warszawy jako miejsca studiowania, to jeszcze większość wypowiadała się o niej jako o miejscu po prostu niedostępnym, zupełnie nieosiągalnym. Niemal wszyscy deklarowali, że podejmą studia w Białymstoku, Olsztynie, ewentualnie w Lublinie i nie tylko głównym argumentem były koszty, ale również możliwość zamieszkania u rodziny oraz przyjazna atmosfera. Warszawa zaś to miasto nieprzyjazne, obce, wręcz wrogie.

Najbardziej zdumiał mnie jeszcze inny aspekt tego badania, a mianowicie to, że warszawscy licealiści nie tyle nawet starają się dopasować wybrany kierunek do swoich zainteresowań i pasji, ale chcą również racjonalnie oszacować zyski i straty, związane z dokonanym wyborem. Licealiści spoza Warszawy natomiast zdawali się grać w rodzaj ruletki, planowali wysłać dokumenty na wydziały, kierunki oddalone od siebie o lata świetlne i zdawali się zadowalać tym, że będą studiować tam, gdzie po prostu uda się im dostać.

Co to wszystko może oznaczać? Według mnie również to, że metropolia niejako sama się reprodukuje, nie może liczyć na dopływ zdolnych, młodych ludzi spoza niej. A ci, którzy na to w końcu się zdecydują, będą przekonani, że trafiają do wrogiego świata, w którym nikomu nie można ufać, każdy jest przeciwnikiem, którego trzeba pokonać.

Za prawie nierozpoznany aspekt relacji między prowincją a metropolią uznaję zróżnicowanie migracji ze względu na płeć. Co prawda nie dysponujemy twardymi danymi, bo znaczna część faktycznych mieszkańców Warszawy formalnie zameldowana jest poza nią, ale z różnych źródeł można wywnioskować, że zdecydowanie większą skłonnością do migracji z małego miasta, terenów wiejskich, a także większych miast charakteryzują się kobiety. Przyczynia się to do nierównowagi demograficznej – po prostu dysproporcji między kobietami a mężczyznami. Poza metropolią przeważają mężczyźni nad kobietami, jednak głównie ilościowo. W metropolii natomiast zarówno ilościowo, jak i jakościowo – są lepiej wykształcone – przeważają kobiety.

Skąd się to wzięło? Stąd, że występuje znacząca różnica w postrzeganiu szans życiowych przez kobiety i mężczyzn. Kobiety wykazują w związku z tym większą skłonność do migracji, opuszczania prowincji. Jeśli bym na chwilę opuścił genderową poprawność polityczną, to powiedziałbym, że metropolia jest piękniejsza i atrakcyjniejsza za sprawą nadmiaru kobiet. Jednak ta dysproporcja prowadzi też do frustracji, bo patrząc wyłącznie statystycznie, trudno jest znaleźć partnera, na „partnerskim rynku” panuje bowiem znacząca nierównowaga. Może w przerysowany sposób wyraziła to mieszkanka średniej wielkości miasta na Mazowszu. Podzieliła ona młodych mężczyzn ze swojej miejscowości na dwie grupy. Do pierwszej zaliczyła tych, którzy „pakują” na osiedlowych siłowniach, a do drugiej tych, którzy piją piwo w osiedlowych barach. Niektórzy robią jedno i drugie. Niezwykle trudno nawiązywać z nimi bardziej refleksyjny kontakt, nie mówiąc o snuciu poważnych planów.

Jeśli ta diagnoza jest przynajmniej częściowo słuszna, to mamy do czynienia z kolejną sferą niespójności między metropolią a miasteczkiem. Sadzę, że te obserwacje wpisują się w niespójność polskiej przestrzeni społecznej, a relacje między małymi miastami a metropolią warszawską czy innymi obszarami metropolitalnymi są tylko jednym z wymiarów tej niespójności. Warto ten obraz uzupełnić również o być może nie zawsze dostrzegany wymiar, a mianowicie o swego rodzaju nasilającą się osobność świata metropolii oraz świata miast i miasteczek. Ta rozłączność nie oznacza jednak, że metropolia jest czymś zdecydowanie lepszym, a miasteczko czymś zdecydowanie gorszym. W metropoliach można odnaleźć ślady wskazujące na małomiasteczkowość, a w miastach można odnaleźć ślady wskazujące, jeśli nie na coś, co można by nazwać ich metropolitalnością, to na style życia, które kiedyś mogły być urzeczywistniane w zasadzie przede wszystkim w wielkich miastach. Rozłączność bierze się zatem nie tyle z odmienności, ile z pozornego podobieństwa.

   Ankieta_ID=201839#

Na czym to polega? Obserwując Warszawę, można dostrzec w wielu dzielnicach skłonność ich mieszkańców do społecznego i mentalnego zamykania się w obrębie swojej ulicy czy kilku najbliższych ulic. Zanika zatem to, co miałoby być charakterystyczne dla wielkiego miasta, czyli swoboda przemieszczania się, bywanie w różnych miejscach, korzystanie z oferty kulturalnej. Taki właśnie charakter ma nie tylko przywoływany często kwartał w okolicach ulicy Ząbkowskiej na Pradze, ale wiele innych fragmentów miasta, także ukrytych w tzw. lepszych dzielnicach.

Obserwując mniejsze miasta, także takie, które liczą mniej niż dziesięć tysięcy mieszkańców, można dostrzec ten sam schemat. W takim mieście znajduje się kilka dużych sklepów dyskontowych, na kilkaset mieszkańców przypada sklep z tanią odzieżą, apteka i gabinet kosmetyczny. Wszystko to są symbole nowoczesności, obiecują bezpośredni związek z wielkim światem. I przede wszystkim jest to związek tani. Wszystko jest, jeśli nie tanie, to na pewno tańsze niż w wielkim, metropolitalnym świecie, no może za wyjątkiem leków, ale tutaj można jeszcze liczyć na refundację. W jednym z małych miast na Podlasiu widziałem nawet następującą reklamę umieszczoną na sklepie z tanią, używaną odzieżą: „Nie w Paryżu, Nowym Jorku czy Mediolanie, ale u nas w Mońkach kupisz taniej! Końcówki serii światowych marek”.

Podsumowując to można stwierdzić, że miasteczka zaczynają na swój sposób konkurować z metropoliami, a w metropoliach tworzą się enklawy małomiasteczkowości. Wszystko to prowadzi do relatywizacji tego, co pożądane i niepożądane, a nawet tego, co dobre i złe. Ale też na swój sposób zamyka oba światy, czyni je w znacznym stopniu autarkicznymi. Czy więc nie ma już nadziei na dobre życie, gdzieś poza coraz bardziej pozornym wyborem między miasteczkiem i metropolią? Od dłuższego czasu przyglądam się Białemustokowi. Bywam tam coraz częściej, ponieważ prowadzę zajęcia na tamtejszym uniwersytecie. Białystok nie jest metropolią. Jak na europejskie warunki jest miastem średniej wielkości. Ogólnoeuropejskie badania zadowolenia z życia w miastach przyniosły dwukrotnie dość nieoczekiwany wynik. W ścisłej czołówce miast europejskich znalazł się właśnie Białystok. Jego mieszkańcy deklarują bardzo wysoki poziom zadowolenia z życia w swoim mieście.

Wynik ten został przez niektórych przyjęty z niedowierzaniem. Jak to możliwe, że w mieście na ścianie wschodniej, w jednym z głównych miast na wschód od Wisły, jego mieszkańcy deklarują wyższy poziom zadowolenia niż mieszkańcy zachodnioeuropejskich metropolii? Przecież w polskim dyskursie pojawiają się pomysły zalesiania Polski Wschodniej, której jedną ze stolic jest Białystok, za czym kryje się też taka przesłanka, że jest to świat bez przyszłości.

Zadawałem wielu moim znajomym w Białymstoku pytanie, co kryje się za tym wynikiem. Uzyskiwałem różne odpowiedzi – od takich, w których podważano wiarygodność tych badań po takie, w których mówiło się, że białostoczanie to dowcipni ludzie i potraktowali to badanie jako rodzaj zabawy. Jedna z odpowiedzi jednak mnie zaintrygowała. Wskazano w niej na to, że Białystok to jest małe-duże miasto albo również wiejsko-miejskie miasto. I zadowolenie z życia pochodzi niejako z trzech źródeł równocześnie: z wiejskości, małomiasteczkowości i wielkomiejskości. Trzy w jednym! Nie jedno obok drugiego i trzeciego, ale właśnie wszystko w jednym! Bez wyraźnych przecięć konfliktowych, bez wzajemnego wykluczania się.

Jak to możliwe? Sadzę, że w dość prosty sposób, po prostu możliwe jest połączenie zalet życia w tych trzech wydawałoby się rozłącznych czy wręcz wykluczających się światach.

Sadzę również, że kryje się w tym zaskakujący potencjał, pewien rodzaj obrony zarówno przed płynną, późną nowoczesnością, jak również przed pułapką wyjazdów do metropolii, które mają unieważniać prowincjonalność. I zastanawiam się, czy Białystok nie mógłby stawać się stopniowo prototypem miasta, w którym wyczerpuje się potrzeba często niemal obsesyjnej mobilności, charakterystycznej dla wieku XX, ale być może w jeszcze większym stopniu dla zaczynającego się XXI wieku. Tym bardziej, że właśnie Białystok ma za sobą doświadczenie spektakularnej mobilności. Powstawał w 1945 na gruzach, także żydowskiej przeszłości, w znaczącym stopniu dzięki migracjom ze wsi i miasteczek, jednocześnie dzięki migracjom zagranicznym, najpierw do USA, a potem także do krajów Europy Zachodniej. Został niejako zawieszony w globalnej przestrzeni – między Nowy Jorkiem, Chicago a Mońkami i Siemiatyczami – już wtedy, gdy nikt nie mówił jeszcze o globalizacji. Jednocześnie uzyskał znaczną własną witalność, być może w znacznym stopniu pochodzącą stąd, że był stwarzany przez wiejską zapobiegliwość – familizm z jednej strony, a z drugiej – przez powierzchownie przyswojony kontakt z największymi metropoliami współczesnego świata. W poprzednich okresach było to przedmiotem licznych dowcipów i złośliwości.

Obecnie być może nie będziemy się już z tego śmiać, a raczej patrzeć z zazdrością. Obecnie miasto z takim, może w niedostatecznym stopniu uświadamianym doświadczeniem, jest przez swoich mieszkańców postrzegane jako w ponadprzeciętnym stopniu przyjazne miejsce do dobrego życia. Czy nie można w podobny sposób myśleć o miastach większych i mniejszych od Białegostoku, i w ten sposób obronić się przed rozpłynięciem czy rozmyciem się w globalnej przestrzeni przepływów?

Napotykamy tu jednak na pewne granice: jedną z nich jest wielkość miasta, miasto nie może stawać się zbyt małe. Jednak nie mniejsze zagrożenia dla utrzymania się na powierzchni w zglobalizowanym świecie wiążą się z nadmierną wielkością miasta. Nie tylko prowadzi to do drastycznych nierówności, ale czyni często życie w metropolii nieznośnym i nieprzejrzystym. Jednak czy alternatywą tego jest życie w małym czy bardzo małym mieście, stwarzanym społecznie głównie przez sklepy z tanią, używaną odzieżą i sklepy dyskontowe z tanią, często wątpliwej jakości żywnością?

Nie chciałbym tutaj wypowiadać się na temat sytuacji innych państw czy społeczeństw, bowiem wszędzie występuje określona specyfika, nad którą trzeba by się pochylić. Sadzę natomiast, że w polskich warunkach kluczowe znaczenie ma przemyślenie tego, co tak naprawdę dzieje się w polskiej przestrzeni społecznej. Raczej przeważają takie tendencje, o których piszę wcześniej. Być może również idealizuję Białystok, przeciwstawiając go tym negatywnym tendencjom.

Wiele wskazuje na to, że swego rodzaju rozłączność, ale także zadziwiająca wspólnota losów między metropolią i miasteczkiem może znaleźć swoje przezwyciężenie w rozwoju miast średniej wielkości, w których można łączyć to, co dobre z wielkiego i małego miasta. Takie miasta mogłyby również promieniować na swoje bezpośrednie otoczenie, tworząc rodzaj korzystnej, także wiejskiej otuliny, podnoszącej zarówno jej atrakcyjność, jak również atrakcyjność samego miasta.

 

Zobacz też teksty pozostałych autorów:

Barbara Fedyszak-Radziejowska , O bezradności tolerancji…

Izabella Bukraba-Rylska , Polska wieś – poza zasadą tolerancji

 

Alberto Magnaghi , Wielkomiejska wioska

 

POL_TOLERANCJA_debata07.jpg

 

Komentarze

  1. aha

    Jestem warszawianką, ale

    Jestem warszawianką, ale bywałam Białymstoku – głównie przejazdem, zatrzymując się na parę godzin/ kilka dni. I zawsze miałam wrażenie, że jest to miasto bezpretensjonalnie sympatyczne. Myślę że pewien wpływ na to ma podlaska cecha: dobre zakorzenienie. Białostocczanie którzy przyjechali tu z Łap, Moniek czy Choroszczy nie przestali być "tutejszymi", dobrze wiedzącymi kto kogo kiedy i dlaczego. Nie mają powodu walczyć przeciwko "złej metropolii", bo nie czują się obco ani nie wstydzą miejsca skąd przyszli. Czym różnią się od warszawiaków z Przasnysza, Ciechanowa i Puław.

    Jeżeli to prawda, że z prowincji uciekają kobiety, to mamy ogromny problem demograficzny i barierę rozwoju – aż dziwne, że niewiele się o tym mówi (mówiło się o problemie "żony dla rolnika", ale o tym tez dawno nie słyszałam – ogromny skok cywilizacyjny wsi i komasacja gospodarstw mogły tu zmienić sytuację).

     
    Odpowiedz
  2. p.radzynski

    zapracowanie i nowe technologie

    "Przeniesienie się na stałe do Warszawy nie uwalnia wcale z pułapki dojeżdżania, a często prowadzi do utraty więzi społecznych, wsparcia, które było obecne w środowisku małomiasteczkowym."

    Co jest przyczyną utraty więzi? Chroniczny brak czasu współczesnych młodych ludzi, którzy biegną z jednej pracy do drugiej, a potem jeszcze na fitness, gdzie wkładają do uszu słuchawki i są poza realnym światem? Czy to może kwestia innych uwarunkowań? Jakiegoś dziwnego zamknięcia się na drugiego człowieka, przekonanie o samowystarczalności jednostki? Dlaczego jest to cechą społeczności wielkomiejskich?

    Na myśl przychodzi mi jeszcze rozwój nowych technologii – Internet jest narzędziem komunikacji i źródłem informacji – przez jedno maleńkie okienko mamy kontakt z całym światem! Kino jest domowe, muzyka lepszej jakości niż na koncercie; każdego fachowca zamówimy przez telefon, zakupy przywiozą do domu, catering dostarczy najbardziej wykwintne posiłki.  Wygoda współczesnego człowieka doprowadziła do ograniczenia relacji interpersonalnych do minimum…

     
    Odpowiedz
  3. opiekunogrodow

    białostocczanin o Białymstoku

    Szalenie wyidealizował Pan Białystok 🙂

    Tak się składa, że mieszkam w tym mieście od urodzenia, tj. 34 lata i znam już je niemal na wylot.

    Owszem jest tak, że osoby spoza Białegostoku mając z tym miastem dość powierzchowny kontakt zachwycają się nim do granic możliwości. Najczęściej zdarza mi się słyszeć zachwyty nad naszą rzekomą wielokulturowością – obok kościołów cerkwie prawosławne, zbór zielonoświątkowców, adwentystów dnia siódemego, baptystów, meczet, Polacy, Białorusini, Tatarzy, Ukraińcy, Rosjanie, potomkowie Niemców, Litwini, próbuje się odradzać społeczność żydowska, ale to wszystko tak naprawdę tylko nieco sentymentalny obrazek, który można powiesić na ścianie. W rzeczywistości, jak Pan już pewnie zdążył zauważyć relacje między grupami wyznaniowymi czy narodowościowymi nie są wcale doskonałe, choć oczywiście wszystko zmierza ku lepszemu i jednak jest dużo lepiej niż było jeszcze kilkanaście lat temu. Nie chcę się tu rozpisywać o zaszłościach historycznych, ale one odgrywają tu główną rolę i zaprzeczyć temu nie są w stanie nieliczne, ale jednak wszelkiego rodzaju ekumeniczne gesty, polityczne deklaracje czy nawet małżeństwa mieszane.

    No i mit życzliwości. Tyle razy już słyszałem historie o tym, jak to ktoś pytał w Białymstoku o drogę, a wówczas otoczył go wianuszek osób, które spokojnie, rzeczowo tłumaczyły, jak należy jechać dalej, co wedle relacji moich rozmówców, byłoby nie do pomyślenia w ich rodzimych miastach w centralnej i zachodniej Polsce, co mnie akurat zaskakiwało, bo ja miałem podobne doświadczenia właśnie w centralnej i zachodniej Polsce.

    Warto też pamiętać o tym, że osoby np. z Warszawy, funkcjonują w Białymstoku na zasadzie przybyszów z tej lepszej Polski, przed któymi wypada dobrze wypaść. Pracowałem swego czasu w oddziale pewnej korporacji w Białymstoku, i za każdym razem, kiedy mieli nas odwiedzić członkowie zarządu z Warszawy, trwały goroączkowe przygotowania do ich godnego przyjęcia. Nie pamiętam czasów gierkowskich, ale wydaje mi się, że tak musiało kiedyś wyglądac powitanie gości z KC – malowanie krawężników, sadzenie świerków wzdłuż drogi przejazdu, które tuż po wyjeździe szacownych gości momentalnie obumierały. Zresztą to chyba akurat typowo polska cecha, cudzoziemcy przyjeżdżający do Poslcy zachwycają się naszą życzliwością, otwartością, dobrocią, której sami wobec siebie na co dzień potrafimy okazywać – nie bez przyczynyn mamy najniższe w Europie wskaźniki zaufania społecznego.

    Osoby przybywające do Białegostoku z Warszawy, Krakowa, Poznania, Wrocławia, funkcjonują tu więc, jako przedstawiciele lepszego świata, przed którymi należy dobrze wypaść, by mówiono o nas dobrze w wielkim świecie.

    Co zaś się tyczy zadowolenia z faktu zamieszkiwania w Białymstoku, to nie wydaje mi się, by te badania zostały sfałszowane czy przesadzone w jakikowliek sposób. Proszę pamiętać, że alternatywą dla białostocczan jest tak na dobrą sprawę wyjazd do Warszawy, która nie ma opinii miasta przyjaznego. By dostać w niej dobrze płatną, satysfakcjonującą pracę, trzeba mieć solidne kwalifikacje i doskonałe wykształcenie, których białostockie uczelnie nie są w stanie zapewnić. Pozyskanie natomiast zatrudnienia nie dającego satysfkacji, niezbyt dobrze płatnego, a do tego konieczność zamieszkania, gdzieś na obrzeżach Warszawy i dwugodzinnego dojazdu do pracy może tylko odstraszać (wziąwszy pod uwagę, że dojazd z Białegostoku do Warszawy pociagiem zajmuje 2,5 godziny).

    Poza tym, jest jeszcze kwestia potrzeb i oczekiwań mieszkańców miasta. Niektórym do szczęścia wystarczy posiadanie pracy, możliwość szybkiego dojazdu do niej i powrotu do domu, antena satelitarna, telewizor, samochód, własny dom czy mieszkanie w bloku. A miasto przecież oferuje jeszcze teatry, kina, galerie, parki, liczne kafejki, restauracje.

    Dlaczego w 300-tysięcznym mieście nie była w stanie utrzymać się jedyna z prawdziwego zdarzenia herbaciarnia? Rozmawiałem kiedyś z jej właścicielką, tak jak też z właścieclką kawiarni, które skarżyły się na brak zainteresowania – jeśli w sobotę w herbaciarni pojawia się ledwie 12 osób przez cały dzień, a w kawiarni niewiele więcej, to tracą one rację bytu. I herbaciarni już nie mamy od dobrych kilku lat, a kawiarnia ledwie wiąże koniec z końcem. Białostoccy studenci wolą zdecydowanie bardziej ogródki piwne. Wystarczy wystawić na Rynku Kościuszki kilkanaście stolików, parasoli, wytoczyć beczki z piwem, by mieć zapewnioną klientelę. Te kafejki czy knajpy niczym się nie różnią, w dużych miastach istnieją przecież kafejki, które mają określony charakter, każda ma swój styl, kusi atmosferą, odrębnością, tu o to naprawdę trudno.

    Jak Pan zwrócił uwagę w swoim artykule, większość studnetów pochodzi z małych miasteczek i wsi regionu, dla nich możliwość podjęcia studiów, na które w Warszawie czy Krakowie nie mieliby szans, i możliwość uieczki z miejsca zamieszkania, jest niemal złapaniem pana Boga za nogi. Po studiach wielu z nich podejmuje pracę nie zgodnie z wykształceniem, zainteresowaniami, nie taką, którą zapewni satysfakcję, czy dobre zarobki, ale taką, która na dany moment jest dostępna. A z reguły o podjęciu zatrudnienia decydują tzw. znajomości. Nie mam znajomego, który by ukrywał fakt, że pracę zawdzięcza komuś – czy to z rodziny, czy sposód swoich, rodziców, bądź rodziny znajomych, a w urzędach jest to przecież regułą. Jeszcze zanim pojawi się ogłoszenie w Biuletynie Służby Cywilnej, już z góry wiadomo, kto dane stanowisko obejmie. Pewnie są jakieś wyjątki potwierdzające tę regułę, ale będą to tylko i wyłącznie wyjątki.

    Sam mam to szczęście, że od kilku dobrych lat pracuję dla instytucji z Warszawy, z Krakowa, w któych na rozmowach kwalifikacyjnych rzeczywiście sprawdzono moją wiedze, sprawdzano znajomość języków, czy rzeczywiście mam określone kwalifikacje i doświadczenie. Tu w Białymstoku nigdy mi się to nie zdarzyło, nikt mnie nigdy nie pytał co potrafię, co umiem, jakie mam doświadczenie, a jeśli tak czynił to tylko dla zachowania pozorów, bo rolę odgrywały i tak czynniki pozamerytoryczne. Znajomi z Warszawy, Krakowa, Wrocławia nie są w stanie uwierzyć w te historie, oni twierdzą, że niemożność znalezienia pracy to rezultat własnej niezaradności, ale nie rozumieją kompletnie tego, że tak jest w dużych miastach, a Białystok do takich mimo niemal 300-tysięcznej populacji do takich nie należy. Tu rolę odgrywają powiązania rodzinne, przynależność partyjna, a czasem nawet wyznaniowa – tak, niestety, także wyznaniowa, bo zdarza się, że instytucje, w których funkcje kierownicze pełnią np. osoby wyznania prawosławnego, będą zatrudniać wedłeg klucza wyznaniowego, a podobnie będą też czynić katolicy, tutaj mamy akurat równość absolutną.

    Sam z Białegostoku nie uciekam tylko dlatego, że w Warszawie musiałbym tracić wiele czasu stojąc w korkach, a na dodatek nie jest to miasto szczególnie przyjazne i urokliwe. Tutaj mieszkając w centrum miasta, jadę na rowerze około 20 minut do Puszczy Knyszyńskiej, którą mogę dojechac niemal do samej granicy z Białorusią. Wielu białostocczan deklaruje silne przywiązanie do krajobrazu, do natury. Przecież niemal codziennie po pracy można wolny czas spędzać w prawdziwej puszczy, nie bez znaczenia jest bliskość jezior mazurskich, Białowieski Park Narodowy, Narwiański, Biebrzański, Podlaski Przełom Bugu. Tego wszystkiego nie zrekompensuje nam nieco sztuczna Puszcza Kampinoska. Poza tym nie bez znaczenia jest bliskość Litwy, Łotwy i Estonii. Sam znam wiele osób, które częściej bywają w stolicach tych trzech państw niż w stolicy Polski. Dla wielu z nas wzorcem prawdziwej stolicy jest właśnie Wilno, do którego wraca się z prawdziwą przyjemnością, w przeciwieństwie do Warszawy. Chodząc po wileńskiej, ryskiej czy tallińskiej Starówce tylko wzdychamy za pięknem prawdziwego, różnorodnego, prawdziwie wielokulturowego miasta. Możliwość rozmowy z ich mieszkańcami czy to w języku angielskim, czy rosjskim, czy niemieckim, to prawdziwy komfort. W Warszawie to chyba takie oczywiste wcale nie jest.

    Jeszcze natomiast jedna rzecz, której Białemustokowi brakuje to brak prawdziwej, mentalnej różnorodności, bo mamy tylko powierzchowną różnorodność – religijno – etniczną, ale już usłyszenie na ulicy Białegostoku innego języka poza polskim graniczy z  cudem. Nigdy nie słyszałem by rozbrzmiewał tu język białoruski, a przecież Białorusinów w samym mieście doliczybliśmy się zapewne klkudziesięciu tysięcy. Ta nasza różnorodność sprowadza się do tego, że część osób w niedziele idzie do cerkwi, część do kościoła, jakaś część do zborów, i zaledwie garstka do meczetu. Mentalnych różnić między tymi grupami zanczących nie ma. Tu nie każdy znajdzie sobie swoją niszę. Pod tym względem jest to trochę miasto totalne. W tym niestety się obajwia jego wiejskość czy małomiasteczkowość. A teraz jeszcze na dodatek, wraz z zamknięciem dwóch ośrodków dla uchodźców zniknie zapewne barwna społeczność kaukaska.

    Doprawdy nie wiem, gdzie należałoby szukać oznak wielkomiejskości? Czy w kompeksach włodarzy miasta, którzy kompletnie zniszczyli tkankę starego Białegostoku, wstydząc się drewnianych domków i ogrodów w centrum miasta? W Tallinie czy w Tartu z dzielnic drewnianych domów uczyniono atrakcję turystyczną zaznaczoną na mapach, jako miejsca warte odwiedzenia, a u nas je się niszczy.

    A ludzie życzliwi są owszem, takich można spotkać podczas podróży po wioskach i miasteczkach regionu, tylko warto też pamiętać o tym, że nierzadko ci sami ludzie po przeprowadzeniu się do miasta, potrafią się zmienić nie do poznania. Inne normy, inne obyczaje, powodują całkowite zagubienie, i często nie jest to ich wina ani wybór, ale nieumijętność odnalezienia się w nieznanym, nie do końca przyjaznym świecie.

    Ludzi życzliwych można spotkać naprawdę wszędzie, tak przynjamniej wynika z moich doświadczeń.

     
    Odpowiedz
  4. quqzar

    Naprawdę dobry tekst.

    Naprawdę dobry tekst. Gratuluję Autorowi 🙂

    Sam mieszkałem jeszcze niedawno w małym miasteczku, co prawda położonym w południowej części Polski. Co ciekawe, nie zaobserwowałem tam wśród młodzieży podobnej bierności jak ta opisana przez Pana Wojciecha. Wręcz przeciwnie – zdecydowana większość spośród tych, którzy poszli do liceum, poważnie myślała o podjęciu studiów w oddalonym o jakieś 100 km Krakowie. A jeśli w Krakowie się nie uda, to przynajmniej w którymś z większych miast regionu. Ba, znalazły się nawet ambitniejsze jednostki, które postanowiły dojeżdżać na studia do Warszawy, choć mają do niej o wiele dalej niż ludzie z okolic Białegostoku. No i w końcu – choć zabrzmi to niewiarygodnie – znalazł się nawet ktoś, kto zaplanował i wyjechał studiować w Anglii. Tym bardziej zaszokowała mnie sytuacja opisana przez Autora, w której młodzi ludzie nawet nie podejmują prób kształtowania swojej przyszłości. Skąd taka ogromna różnica ? Czyżby wschodnia Polska była jednak jakoś specyficzna ?

    Pozdrawiam serdecznie

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code