Spędziłem kiedyś miesiąc w Nowym Jorku. Chodziliśmy wtedy z Anitą na Msze w tygodniu do pobliskiego kościoła. Uczestniczyła w nich garstka wiernych rozproszonych w kilkudziesięciu ławkach. Kiedy przychodził czas na przekazanie sobie znaku pokoju, wszyscy entuzjastycznie obracali się dokoła własnej osi i machali pozostałym. To było bardzo miłe. Zwłaszcza po doświadczeniu polskich standardów: obrotu samego karku w zakresie ok. 30 stopni i ledwo dobiegającego pomruku spod nosa. Ale mimo wszystko – także amerykański entuzjazm nie oddawał istoty sprawy.
Zmartwychwstały Jezus pozdrawia swoich uczniów słowami „Pokój wam”. Przychodzi do nich, i to nawet mimo drzwi zamkniętych, żeby tym pozdrowieniem zamknąć przeszłość i otworzyć przyszłość. W ten sposób raz jeszcze potwierdza niezwykły rodzaj relacji, jaka istnieje pomiędzy Nim i uczniami – relacji w pełni opartej na wierności, nawet wówczas, gdy jedna ze stron wierności nie dochowała. Słowa „Pokój wam” zamykają przeszłość, bo unieważniają to, co było – otwierają przyszłość, bo są potwierdzeniem wierności i zaufania.
Ewangelista Jan wskazuje, że podczas spotkania Zmartwychwstałego z uczniami Jezus po słowach „Pokój wam” pokazuje przebite ręce i bok. Znak pokoju nie jest więc kurtuazyjnym pozdrowieniem, ale klarownym komunikatem: rany potwierdzają tożsamość Jezusa jako Syna Bożego i nie pozwalają zapomnieć o cenie, jaką zapłacił w imię wierności. To właśnie te rany – w zmartwychwstałym, przebóstwionym ciele – tak mocno akcentują boskie wcielenie. Jezus nie jest duchem, zjawą, wyobrażeniem – jest tym, kim był: Zbawicielem, który przeszedł przez krzyż, żeby pokonać śmierć.
Na pierwszym spotkaniu z Jezusem po zmartwychwstaniu nie ma Tomasza. Na drugim, relacjonuje Jan, już jest. I postępuje tak, jakby przyszedł ze względu właśnie na wcześniej nieobecnego ucznia. Skoro Tomasz po relacji przyjaciół zadeklarował, że nie uwierzy towarzyszom, dopóki sam nie zobaczy i nie dotknie ran Jezusa – otrzymuje od razu taką sposobność. Po pozdrowieniu „Pokój wam” Jezus zaprasza Tomasza do wyjątkowej bliskości. Przecież nikt z pozostałych obecnych nie pomyślał o tym, by dotknąć Jezusa. To więc dzięki Tomaszowi – do tego zresztą sprowadza się jego rola w ewangeliach – zyskujemy pewność, jak bardzo fizyczna, zmysłowa jest nasza wiara. To wiara na wyciągniecie ręki! Kiedy wierność to dla nas zbyt mało, możemy wsunąć dłoń w przebity bok Chrystusa. Bóg nie stawia nam żadnych granic w skracaniu dystansu. Pozwala się dotknąć. Pozwala dotknąć swoich ran! (Miałeś kiedyś otwartą ranę? Więc wiesz, jak to boli. I wiesz, jak boli dotyk, także ukochanej osoby, nawet wówczas, gdy chce cię pielęgnować, kiedy położy swoją dłoń na ranie. Ależ trzeba mieć miłość, by pozwolić na taki gest…
W trakcie Mszy świętej znak pokoju ma swoje miejsce pomiędzy modlitwą Ojcze nasz i Eucharystią. (Swoją drogą kiedyś bodaj Zbigniew Nosowski proponował, by ten gest znalazł się na początku liturgii, jako kropka nad i po spowiedzi powszechnej). Po przyznaniu, że Bóg ma do nas stosunek ojcowski, a przed ostatecznym potwierdzeniem Jego miłości, pozdrawiamy się w kościele pozdrowieniem Jezusa Zmartwychwstałego. I nie wykonujmy tego gestu ani jako pomruku, ani jako teatralnego entuzjazmu. Bądźmy w tym geście zmysłowi, jak zmysłowy był Jezus – dotknijmy się, bo przecież po to mamy i będziemy mieć ciała, żeby również poprzez nie budować relacje. Pozwólmy sobie na bliskość, niezależnie od sytuacji.
Chrystus pozwala dotknąć swoich ran!