Żegnaj, chłopcze światła.

13 maja 1988 St. Nicolaaskerk w Amsterdamie.

Możliwe, że o wielkich, przejmujących uczuciach ludzkich nie można mówić, nie mówiąc zarazem o pewnej wewnętrznej sprzeczności. Także śmierć i pożegnanie Berenda Pedro Quinta wywołuje wiele skrajnych uczuć: głuche milczenie i przygnębienie – pełne cierpienia, bo tak przedwczesne jest to odejście. Lecz w równym stopniu budzi podziw, nawet zachwyt, że był on w stanie tak doskonale wszystkim kierować, posiadać nad wszystkim pieczę aż do momentu, kiedy Jan spoczął w grobie, a wielu z nas zostało pocieszonych w gościnnych progach ich domu.

Budzi w nas uczucie rozczarowania, że Berend nie był w stanie przedłużyć choćby jeszcze o kilka miesięcy żywotności swojego ducha. Wywołuje także wzruszenie, że nie mógł kontynuować gasnącego żywota, może nawet nie chciał, chyba że tylko po to, aby towarzyszyć Janowi w jego ostatniej drodze. Wywołuje poczucie gorzkiej straty a zarazem budzi szacunek i pogodzenie się z tym, że dzieje się tak, a nie inaczej.

W czwartej Ewangelii znajduje się zbyt często cytowane, ale wciąż aktualne zdanie: “Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich.”[1] Wszyscy wiemy, a Berend wiedział o tym wcześniej, intensywniej, mocniej niż każdy z nas, że zarówno Jan, jak i on, obaj żarliwi miłośnicy życia, sami śmierci nie wybrali. W żadnym wypadku. Gdy Berendowi raz dane było doświadczyć okrutnego losu, którego głębi, doznania, tragizmu i potęgi nikt nie potrafi odczuć, od tej chwili zdawał się być jak gdyby zrośnięty z ideą poświęcenia życia za nikogo innego poza Janem, oraz niezatrzymywania dla siebie niczego.

Czy taka zażyłość pomiędzy Berendem i Janem nie skłania do myślenia o jakimś hiperindywidualistycznym zdarzeniu? Wręcz przeciwnie – taka zażyłość rzadko, bądź nawet nigdy nie odrzuca nikogo, a przyciąga wielu. Tak jak dzieje się z drzewem na równinach Veluwe, które z wysokiego nieba i bezkresu morza czerpie wilgoć i soki poprzez nieograniczoną sieć ścieżek. Berend Quint i Jan Veerkamp związani byli w swoich snach i najgłębszych pokładach emocjonalności ze swoimi rodzinami – rodzinami, które tak się od siebie różniły. Berend z czterema braćmi i jedną, jedyną siostrą, wszyscy ustatkowani, ale wciąż pełni życia.

Jestem jak najdalszy od tego, aby rodzicom Quinta wyrządzać krzywdę i dlatego chcę wyrazić ich tak samo intensywnymi barwami, jakich używam do portretu nieocenionego Berenda, narodzonego z nasienia i powstałego z łona rodziców, przez nich pielęgnowanego i uformowanego. Nie uda mi się namalować portretu jego początku życia, ale bez wątpienia najpierw uwidocznił się w nim styl ojca, jego wrażliwość na szczerość i prawość oraz troskliwa opieka matki. Ich obecność w duszy Berenda jest bezsprzeczna i wzniosła. Ta obecność ma w sobie coś ze świetności słońca, które każdego ranka wschodzi, nawet gdy sami meteorolodzy, niesłusznie zresztą, dowodzą, iż tego to a tego dnia słońca nie było. Jednak tym, co, od oczywistej przecież roli rodziców, jeszcze bardziej nas dziwi i zaskakuje – tym, co przez swoją nieprzewidywalność prowadzi do milczącego wzruszenia, jest w duszy Berenda ta iskrząca się obecność czterech braci i jedynej siostry. Nigdy dotąd w tak ewidentny sposób nie widziałem wyjątkowości, prawdziwości i naturalności braterstwa, jak wśród bliskich Berenda Quinta.

Jeśli w tych czasach nie istniałyby jeszcze połączenia telefoniczne, to między pięciorgiem rodzeństwa Quintów istniałaby z pewnością jakaś forma telepatii, tak byli zainteresowani, tak zaangażowani i połączeni we wzajemnej miłości i cierpieniu.

Ten wizerunek braterskości, gdzie niezależność i pierwotność jednego nie zostaje zabrana przez drugiego, ma w sobie coś wyjątkowego, jak w rodzinie z antycznej cywilizacji. Na tym polega przecież naturalna hierarchia wieku. Najstarszy pozostaje najstarszym, najmłodszy zawsze będzie najmłodszy.

Taka hierarchia może być źródłem rozczulenia i zaufania. Ale w pewnym sensie to właśnie Berend, przecież nie najstarszy, ale trzeci syn z kolei, stał się artystycznym, a być może także emocjonalnym filarem rodziny. To on właśnie otrzymał najwięcej talentu do organizowania i ubarwiania spotkań rodzinnych – tych niezbędnych dla zachowania więzi rytuałów. Jednym zdaniem: Berend nigdy nie przynosił bukieciku kwiatów, lecz zawsze przychodził z wytwornym bukietem. Nigdy nie uciekał od pełnej ciepła zażyłości, wręcz przeciwnie; od dziecka był w jej centrum, roztaczając blask cudownej wyjątkowości… Po części możemy to wyjaśnić.

Niektóre dziewczynki w wieku 10 lat, bądź nawet wcześniej, czują jak ich wnętrze drga intensywniej przy spotkaniu z dziewczynką niż z chłopcem. I na swój dziecięcy sposób przeczuwają już, iż takie pragnienie jest niepohamowane i definitywne. Niektórzy dziesięcioletni chłopcy czują ten sam rodzaj uczuciowości w stosunku do innych chłopców. To uczucie powoduje w ich duszach ogromne napięcie. Spoglądają na siebie przez podwójny pryzmat – pryzmat rodziców, otoczenia oraz pryzmat własnej osoby. Ciągłe napięcie wynikające z tej podwójnej optyki sprawia, że taka dziewczyna bądź chłopiec w wieku 18-20 lat spogląda na innych w sposób bardziej uczuciowy, aby nie powiedzieć bardziej humanistyczny niż każde inne dziecko, spełniające klasyczne oczekiwania.

Każdy wie, z jakim zainteresowaniem i wewnętrznym bogactwem Berend patrzył na innych.

Z jego własnych opowiadań wysnuwam przypuszczenie, że odkrycie Berenda, iż stworzony został nie dla przyjaciółki, lecz dla przyjaciela przebiegało bardziej swawolnie niż w przypadku Jana.

Może to wpływ limburskiego pochodzenia matki, które skłaniało do tego, aby nie wyolbrzymiać problemów, nie patrzeć na życie w kategoriach czarne-białe, i co typowe dla każdej południowej społeczności [chodzi o południowe prowincje niderlandzkie – przyp. tłum.], wiele wyjaśniać poprzez zostawienie tego co niewypowiadalne. Do tego dochodzi jeszcze fakt, że Jan był o 10 lat starszy, starszy od Berenda o całą epokę kulturową, w której to miała miejsce rewolucja w kwestii oceny wyrażania uczuć i erotyki.

W każdym razie, gdy Berend w końcu wylądował w fascynującym Amsterdamie, sposób, w jaki Stwórca ukształtował jego serce, stał się dla niego całkiem jasny. A Berend w bardzo plastyczny i barwny sposób potrafił opisać czas i miejsce pierwszego spotkania z Janem, miłość od pierwszego wejrzenia, pewnego rodzaju objawienie, w którym on sam czuł rękę Pana. Berend uważał siebie samego za posiadającego inicjatywę w tym odkryciu, nawet jeśli było to spowodowane tylko tym, iż Jan – wówczas bardzo wrażliwy, przez długie lata nie odważył się kochać spontanicznie, ze strachu, iż jego młodszy przyjaciel mógłby go opuścić.

Błogosławione życie spotkało ich obu. Nie można zaprzeczyć, że Jan, który zawsze, także w trudniejszych czasach obdarzał głębokim szacunkiem swoich rodziców i braci, w rodzinie Quint odnalazł wyzwanie dla okazywania spontaniczności; ludyczne formy obcowania z innymi, imprezy, błazenada w połączeniu z wyczuciem subtelnego smaku i tradycją, które to z wdzięcznością wychylał głębokimi haustami.

W pewnym momencie Berend porzucił swój zawód hotelarza, Jan profesję projektanta mody, aby wspólnie wstąpić do Akademii Społecznej i poświęcić się pracy społecznej. Przeskoczenie na inne zawodowe tory nie było podyktowane wyłącznie, a może nawet nie w pierwszej kolejności, motywami ekonomicznymi, lecz przekonaniem o tym, że korzystając ze swojej artystycznej pomysłowości, stali się dojrzali do następującego poglądu: miłość i cierpienie innych, mniej kreatywnych i odnoszących mniejsze sukcesy niż my sami, bardziej potrzebuje naszego poświęcenia i wyczucia sztuki. Oznaczało to nowe powołanie, które być może było powołaniem pierwotnym.[2]

de Volkskrant z wtorku 10 maja Zarząd, pracownicy i wolontariusze Centrum Spędzania Wolnego Czasu ‘De Meervaart’ z amsterdamskiej dzielnicy Osdorp mówią o Berendzie jako o inspirującym koledze, podporze i ostoi dla wielu zaangażowanych w działalność Centrum, a także o jego cieple.

W ‘De Meervaart’ wiele było osób, które go kochały. Dla Jana i Berenda zawsze znaczące było to, że ich osoby tak długo i głęboko pozostawały we wspomnieniach. Po roku ktoś obcy zapytał podczas urodzin: gdzie podziewają się Jan i Berend?

Tak, któż nie darzył go miłością. Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich. Życie Berenda jako pracownika społecznego byłoby piękne i sumienne, być może byłoby tylko jednym życiem z całej serii, gdyby los, przeznaczenie, o którym ty decydujesz, nie przyłożył do jego radości i smutku wyjątkowej, nadludzkiej wręcz miary.

Posiadając wszystko, czego pragnął: szczęście rodzinne, przyjaźń, pracę i w końcu dom, o którym marzył, zaskakuje go pierwszy etap strasznej, poniżającej choroby. W szpitalu ‘Prinsengrachtziekenhuis’ Jan, troskliwy i dbający, nie odrywa od niego wzroku. Ledwo co Berend zdołał odzyskać siły, Jan podupadł na zdrowiu. W żarliwym przywiązaniu, nie mniej żarliwym niż sama choroba, Berend stoi u jego boku, niekiedy nawet nocując w szpitalu.

Przyjaźń i przywiązanie nabierają w ich przypadku pewnej klasycznej monumentalności. Berend spełnia ostatnie życzenie Jana, aby mógł umrzeć w ukochanym domu, w cieniu południowej wieży kościoła.

To Berend właśnie był tym, który zatroszczył się o ostatnie cudowne obrzędy pożegnania: namaszczenie i pobłogosławienie czoła, powiek, uszu, warg, dłoni, stóp, wszystko to w celu spotkania z Chrystusem. W całkowicie już poddającym się agonii Janie zaczyna żarzyć się nieznana energia, energia, aby umrzeć.

Jeszcze bardziej budujące, jeszcze bardziej sakramentalne było ich osobiste pożegnanie w obszernym i intymnym pomieszczeniu przy Groenburgwal. „Jan i ja- słyszałem to jeszcze od samego Berenda- ponad pół godziny płakaliśmy dziękując sobie nawzajem.” Krótko przed tym jak nadeszła śpiączka.

Od momentu zakończenia ceremonii pogrzebowej, Berend spędzał swoje dni nie wychodząc z łóżka. Jak na perfekcjonistę przystało, w ludzkim poczuciu chęci okazania uwagi, ten śmiertelnie już chory człowiek zmusza się do tego, aby pojechać do Landsmeer na 50-te urodziny Fonsa Veerkampa – brata-bliźniaka Jana. Można się zapytać: czy ludzie tacy, jak Berend mają skrzydła?

Berend otrzymał sakrament dla tych, którzy są w drodze do Pana wczesnym rankiem[3] 6 maja.

My wszyscy, zgromadzeni wokół ciężko oddychającego Berenda, a w szczególności lekarz rodzinny, otrzymaliśmy dar łez.

Po południu i wieczorem w przeddzień tego piątkowego poranka, kiedy jego oddech się zatrzymał, Berend natchniony i niepowstrzymany przez nikogo, opowiadał swojej siostrze Marloes pieśń swojego życia, trzy, cztery godziny: „Jestem wdzięczny moim rodzicom, jestem z nich dumny.

Tak samo jak z ciebie. Dziękuję i jestem dumny z moich braci, od których w każdej porze roku wiele się uczyłem i którzy zawsze chcieli uczyć się ode mnie i radować moją osobą. Najbardziej dziękuję i jestem dumny z Jana.”

Któż z nas, gdy nadejdzie ta chwila, chciałby umrzeć inaczej niż Berend Quint?

Kiedy wczesnym rankiem po odprawieniu sakramentów, wróciłem na Groenburgwal, ujrzałem jego starszego brata, który przez trzy kwadranse wyciągnięty leżał obok Berenda, aby czymś w rodzaju pędzelka zwilżyć wargi umierającego, lecz wciąż przytomnego człowieka. To jest dopiero obraz braterskości!

Po powrocie do Arnhem, aby nieco odpocząć, matka Berenda zapaliła świecę. Tak właśnie robią Limburgczycy: czystość, wrażliwość na światło w jego najbardziej kruchej formie. Cudowny symbol śmierci i Wieczności, przemijania i Wszechmocy. Około wpół do dziewiątej zapalona w Arnhem świeca przedwcześnie zagasła. W tym samym czasie ciężki oddech ustał i Berend oddał ducha.[4] Przez przypadek Fons Veerkamp, brat-bliźniak Jana, był jedynym, który czuwał wówczas w pokoju…

Niech będzie mi można jako wyznanie wiary powtórzyć słowa z Ewangelii Św. Jana, rozdział 9,[5] które, co ważne, zostały przeczytane także przy pożegnaniu Jana. Kto będzie potrafił zrozumieć, niech zrozumie: “Jezus przechodząc obok ujrzał pewnego człowieka, niewidomego od urodzenia. Uczniowie Jego zadali Mu pytanie: Rabbi, kto zgrzeszył, że się urodził niewidomym – on czy jego rodzice? Jezus odpowiedział: Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, ale [stało się tak], aby się na nim objawiły sprawy Boże.”[6]

Przez ostatnie miesiące i dni Dzieło Boga w obecności Berenda Quinta objawiło mi się z taką siłą, jak gdybym do tej pory nigdy nie miał okazji Go oglądać. Amen

J. van Kilsdonk s.j.

 

1. Joh. 15, 13.

2. Patrz: Gen. 25, 24-26 i Gen. 27.

3. Por. Joh. 20, 1.

4. Mt. 27, 50; Joh. 28, 30.

5. Joh. 9, 1-3, tłumaczenie Petrus Canisius.

6. Jes. 6, 10. Cytowane i parafrazowane za Mt 13, 13-17. Patrz także: Mc 8, 18.

Powyższy fragment pochodzi z książki "Żegnaj, chłopcze światła. Przemówienia pożegnalne homoseksualnych mężczyzn, z wprowadzeniem Pierre’a Valkeringa". Autorem przemówień zebranych w tej książce jest o. Jan van Kilsdonk S.J.

Jan van Kilsdonk S.J. to kapłan niezwykły. Urodził się w roku 1917 w rodzinie młynarzy, a zmarł w 2008 roku. Był jezuitą i teologiem. Dużym szacunkiem darzył osoby zmarginalizowane i cierpiące. Skupiał się na pracy duszpasterskiej z młodymi ludźmi, zwłaszcza z tymi, którzy byli słabo związani z Kościołem oraz tymi, których sytuacja w domu rodzinnym była skomplikowana. Przez ponad 30 lat był kapłanem studentów w Amsterdamie. Swoją uwagę poświęcał także studentom homoseksualnym. W gejowskich klubach w Amsterdamie był znaną postacią. W czasie, gdy przechodził na emeryturę w 1982 roku wybuchła z pełną siłą epidemia HIV / AIDS. Większość ofiar epidemii stanowili właśnie homoseksualiści. Ojciec Van Kilsdonk SJ pomógł wielu mężczyznom w czasie ich choroby i umierania. Co najmniej siedemdziesiąt razy wygłosił przemówienia podczas uroczystości pożegnalnych. W książce „Żegnaj, chłopcze światła” zebranych jest trzydzieści takich przemówień. Imiona i nazwiska są zmienione. Trzydziestu mężczyzn, zarówno ludzie bardzo prości, jak i uczeni, robotnicy, lekarze, barmani i menadżerowie: na wszystkich Ojciec Van Kilsdonk spoglądał z miłością i o wszystkich mówił z miłością, nie omijając tych trudnych aspektów ich życia. 

Biografia nl.wikipedia.org/wiki/Jan_van_Kilsdonk

 

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code