Wspomnienie magicznej czerwcowej nocy

 

Wędruję znieczulony na czas i – jakkolwiek banalnie to zabrzmi – za Słońcem. Pożegnałem się z nim, kiedy poczerwieniało. Dalej – odwróciłem się i poszedłem z powrotem, przez łąki, park, aleję, ku pachnącym starym drzewem murom grodu. Wędrówka ta nie ma czasu, nigdy więc się nie skończy. Cóż więc tchnęło we mnie bezsiłę, skoro był to jedynie brak mnie w tym wszystkim spacerze, niczego sobie raz na rok – poza miasteczko? Pod miodową lipą – Przycupnąłem w locie; kiedy szedłem, buty były suche i ciepłe, ruchy giętkie, pijane jak gdybym rozmył się w powietrzu lekkim, niewchłanialnym, jakbym z drugiej strony zawarł w sobie wszystko. Dalej – mijałem ciemne witryny, asfalt stygnący po cichym i spokojnym wieczorze, bryza zaplątała się wśród gałązek – Usiadłem w parku, patrząc w okno minionych lęków – Każde drgnięcie listka, gałązki stukające cicho o szyby, na których zewnątrz, poza wszystkim -wszystkiego leciałem – Mózg podpowiadał mi, iż jest to smutek własny, nie emanujący z niczego – Ale przecież wzrok z lubością wyłuskiwał z każdego tknięcia eterycznego cienia na miękkim przeźroczu uczucie ciepła, spokoju podobnego temu, którego doznaje się pomiędzy konarami drzew, na hamaku o zachodzie Słońca.
 
*     *     *     *     *
 
Którędy – i skąd – łza przecisnęła się pomiędzy widokiem myśli, która przed chwilą wygryzła swój pancerz, pokonała kokon i z poczwary uleciała ku zmierzchowi? Czerwony i słodki zachód pod czereśnią. Na niej – czeresieńka. Obfita i soczysta, choć zwiewna jak kobieta, napęczniała istem efemerycznym, na tyle trwale jednak rysującym w pamięci bruzdy, że skłaniającym się ku wieczności. Nie potrafiłem rozróżnić pomiędzy dwoma przyczynami napięcia: Nie widziałem linii dzielącej trwałość od przemijalności, cykliczności – ulotności, krążącej jednak wokół tego samego jak obła mucha wokół owocu. Czyżby tylko czas stał na przeszkodzie znalezienia rozdwojenia?
 
*     *     *     *     *
 
     Dalej – uśmiechnięta twarz, po której spływają łzy; jakież tkliwe i infantylne odczucie, ale to tylko pryzmat zobowiązań, które parsknięciem odciąłem, zostawiając za sobą to, co tu i teraz. A może właśnie teraźniejszość w końcu zapukała w głowę i rzekła: „No, spójrz w końcu, jestem oto. Przeszłość płacze, przyszłość się śmieje. Zapytasz >>Skąd masz pewność, że nie na odwrót?<<, a ja odpowiem: >>Nie szukaj już pewności<<.”? Gdzież jestem, ciągle rozwieszony pomiędzy wilgocią płótna a łuszczącą się ze starości farbą? Kiedy nadejdę? Ha, „rację mógł mieć Błok” -przyłapałem się na pamięci, miętosząc w ustach papierosa: „Obok lotu, na zewnątrz, a jakby w nim, zapytamy – czy COKOLWIEK nadchodzi? –i ku trwodze, a zarazem pociesze, że w wielorakości przejawów stała może być teza, iż nic –zwłaszcza człowiek- nie nadchodzi”…
 
*     *     *     *     *
 
     Poczułem się jak małe dziecko. Przycupnąłem / na napowietrzonej ławce / na zewnątrz wszystkiego / upiłem się miodową lipą / cień muskał szkło / w rozbitym oknie / poczwarzej pieluchy / w świtaniu lawirował i uciekł / cud nocy/ oblucje nieodwracalne/ pantha rei/ – Ale nie pierwszy (i nie) raz, więc nie bez przeciwieństwa, nie pierwotny i nie jedyny był to podziw: Czy podziw jest podziwem, kiedy powraca? Czy podziw musi być zaskoczeniem? Czy wszystko, co jemu poddane, musi mieć w sobie, Kartezjuszu, coś niezwykłego? Przywykli do powtarzalnych niesamowitości, taśmowej indywidualizacji najbardziej masowej konfitury, szukamy przecież czeresieńki na najchropowatszej, łamliwej czereśni. …Siedzę pod lipą, patrzę na księżyc odbity w owocach naprzeciwległego drzewa i wyję z radości, jakbym upił się nie upijając ani łyka, jakbym sam był młodym jeszcze winem. Nic z tego mnie nie zachwyca samo w sobie; może jakiś wspólny tym maleńkim przejawom mianownik emanuje i zachwyca? Może to tylko jakieś „ja” w wielkiej nie-jaźni?
 
*     *     *     *     *
 
     Noc niepostrzeżenie potargała firmament chmurami. Duszne, odbite w tumanach, bordowe światło przytknęło mnie głębiej w ziemię, zarazem wyciągając ku mnie swe dłonie. Rozdarło bez bólu, obciążyło powieki dusznym pomrukiem. W mieście wyłączono prąd. Śmiało mogę rzec, że do domu odprowadziły mnie błyskawice. Co dalej? – Na ten temat winnym zamilknąć: Oto jest trwoga. Trwoga inna jest od strachu. I można się w niej uśmiechać, jak uśmiechnąć się może trzcina, upadając na zawsze w prześwit podłoża, z którego wyrasta.
 
     Wszystko płynie. 
 
Vincent Van Gogh, Taras Kawiarni Nocą, 1888.
 
 
 
 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code