Wojtku, dziękujemy Ci za Twoje życie…

 

 

„Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”.

Niech te słowa ks. Jana Twardowskiego, poety towarzyszą naszej dzisiejszej pamięci, naszej obecności wokół naszego brata, syna, wnuka, przyjaciela, ojca, człowieka.

Wojtek odszedł za wcześnie. Wojtek odszedł niespodziewanie. Wojtek odszedł nieoczekiwanie. Chorował długo, ale wszyscy myśleliśmy, że to, co najgorsze, już minęło w jego życiu, że po udanym przeszczepie nerki, po półrocznej rekonwalescencji nic mu już nie zagrozi, ze zasłużył na to, aby żyć długie lata w miłości, w przyjaźni, w szacunku, z poczuciem sensu życia. Tak się nie stało.

Żona Izabela, poproszona o przyjście do szpitala przez męża, który przebywał od kilku dni na obserwacji z powodu anginy, przyjeżdża, przychodzi do niego na salę z wodą, z tym, co do chorego się zanosi. Patrzy: wokół Wojtka lekarze, pielęgniarki… Pewnie jakiś obchód jak to w szpitalu, bo Wojtek ma jutro wyjść… W piątek miał wyjść do domu. Wszystko było dobrze, ruszał się, chodził, kroplówki odstawiono… Iza podchodzi z tymi torebkami… A Wojtek zgasł. Umarł tak cicho, tak bezszelestnie. Położył się w czteroosobowej sali, zasnął i już nie wstał.

Jest tutaj z nami w tej urnie. Jest na tym zdjęciu. Jest przede wszystkim w naszych sercach ludzi, którzy go kochali, kochają, wspominają.

Mnie poprosiła Iza i rodzina o kilka słów w waszym imieniu, w imieniu przyjaciół. Nie wszystkich znam, ale widzę tutaj kilkadziesiąt osób z Gdańska, z Sopotu, z Krakowa, z Warszawy, z Toronto. Przyjechaliśmy. Jesteśmy tutaj.

Moja opowieść o Wojtku w każdym z was rodzić będzie własną opowieść. Powiem o kilku scenach, które jak mi się wydaje, były kluczowe. Poznaliśmy się z Wojtkiem w szkole średniej, pewnie pierwszego września, gdy się zaczyna rok szkolny. Chodziliśmy przez kilka lat do technikum budowlanego w Gdańsku. Szkoła nam się szybko przestała podobać. Na szczęście nastały ciekawe czasy wolności, solidarności, rozwalania komuny. Mieliśmy nadzieję, że z tej banalnej rzeczywistości będziemy uczestniczyli w wielkich wydarzeniach. Pamiętam, jak na lekcji języka polskiego, mając piętnaście, szesnaście lat, mówiliśmy nauczycielce, że zazdrościmy naszym rówieśnikom, którzy walczyli w powstaniu warszawskim. Ta pani, która znała jeszcze wojnę, mówiła: „Oj, żeby wam się to nie wydarzyło”. Za rok tysiące ludzi takich jak Wojtek i Wojtek razem z nimi byli na barykadach Gdańska, Warszawy i innych miast. Powtarzali ten młodzieńczy zew wolności, walcząc o godność, o prawdę, o to, żebyśmy mogli tutaj być, mówić, co chcemy, myśleć, co chcemy, czuć, co chcemy. O taką wolność, o taką Polskę walczył Wojtek.

Wkrótce, choć nie miał jeszcze skończonych osiemnastu lat, jak wiele tysięcy chłopców i dziewcząt znalazł się w więzieniu, w Gdańsku. Siedział w areszcie śledczym na Kurkowej. Są tutaj ludzie, którzy dzielili z nim celę więzienną, którzy go pamiętają z tamtego czasu. Zachował się dzielnie.

Po więzieniu wszyscyśmy się bali, ale Wojtek nie zaprzestał myślenia o wolnej Polsce. Wyrzucono nas ze szkoły, nie zaliczono roku szkolnego. Nasze życie zupełnie się zmieniło. Wojtek przez lata osiemdziesiąte kontynuował naukę, skończył średnią szkołę, a później włączył się w ruch Wolność i Pokój. Odmawiał służby wojskowej, brał udział w wielu akcjach, w głodówce, w sittingach. Walczył o wolną, sprawiedliwą Polskę. Jeszcze niejednokrotnie był aresztowany, zatrzymany.

Nie mieliśmy przed sobą przyszłości, nie mieliśmy jutra, ale mieliśmy zew wolności, prawdy. Wojtek należał do tych najlepszych, dzięki którym ten kraj odzyskał wolność, dzięki którym żyje się wielu z nas godniej i lepiej.

Ale też jak to w młodości, nawet czarna noc stanu wojennego lat osiemdziesiątych nie przeszkadzała nam się bawić. Pamiętam pierwszego sylwestra po stanie wojennym. Bawiliśmy się nie jedną noc, ale kilka nocy. Był to nasz sprzeciw wobec stanu wojennego: ta nasza dobra zabawa, nasze śpiewanie, nasze tańczenie przez całą noc. Wojtek miał wspaniałą kondycję. Był przystojnym, wysokim, wysportowanym młodzieńcem, żeglarzem, siatkarzem. Podobał się młodym kobietom. Zawsze był wianuszek tych, które kochały się w Wojtku.

On też szukał swojej wybranki serca. I właśnie w latach osiemdziesiątych znalazł wybrankę, Izabelę – piękną blondynkę, ekscytującą, świeżą. Miłość jego życia, jedyną, jak się okazało, męsko-damską miłość jego życia. Izabela przez trzydzieści lat była jego jedyną kobietą, żoną, później matką ich wspólnego dziecka, owocu ich miłości, Konrada, który tu jest oczywiście razem z nami. Stworzyli wspólnie młodą rodzinę, przeżywali razem wszystkie troski i trudy rodzicielstwa, małżeństwa, zarabiania. I tak toczyło się to życie.

Doczekaliśmy wolnej Polski, która okazała się trudniejsza, niż myśleliśmy, bardziej skonfliktowana, mniej sprawiedliwa, nie zawsze prawdziwa. Ale Wojtek w tej nowej Polsce jakoś odnalazł się, zwłaszcza przez pierwsze dziesięć lat, z rodziną, z pracą, z zarabianiem, z poglądami.  

Niestety, ostatnie dziesięć lat to gehenna Wojtka. Jedna choroba, druga, trzecia – nie będę wszystkich wymieniał – stworzyły sytuację, w której od dziesięciu lat życie Wojtka wisiało na włosku, było na krawędzi. Każdego dnia, w każdej chwili mógł umrzeć.

Pamiętamy, że przed kilku laty Wojtek już raz umarł. Kilka lat temu, podczas pierwszego przeszczepu nerki w Warszawie, żeby uratować Wojtka przed śmiercią, lekarze wprowadzili go w proces śpiączki. Przez okres miesiąca lub dłużej Wojtek, podłączony do aparatury, po prostu żył i nie żył jednocześnie. Myśleliśmy, że jest to koniec. Ale byli przyjaciele, rodzina, Iza, która cały czas mu towarzyszyła przy tym łożu śmierci i życia, rozstrzygania się – wielki duch pracował, żeby ten człowiek jednak został z nami. Udało się. Wojtek został wskrzeszony. Zostało mu przywrócone życie, które gasło.

Pamiętam jego telefon w chwili próby. On zawsze z Panem Bogiem był na delikatny dystans, tak chciał i nie chciał, nie chciał się narzucać. Ale gdy przyszedł ten moment, Wojtek mówi: „Znajdź mi księdza, bo to już może być koniec. Chcę się wyspowiadać z całego życia”. Poprosiłem swoich kolegów w Warszawie, jezuitów. Jeden z nich przyszedł do Wojtka do szpitala i Wojtek odbył z nim długą rozmowę, zakończoną przebaczeniem, pojednaniem z Panem Bogiem, ze sobą, z ludźmi, z całym swoim życiem.

Od tego momentu ostatni etap życia Wojtka można nazwać drogą oświecenia. Nasze więzi wtedy były szczególne, bo Wojtek był w szczególnej sytuacji. Nawet jak nie miałem na nic czasu, byłem zajęty różnymi sprawami, to telefon Wojtka, pamięć o Wojtku była w pierwszej kolejności, bo Wojtek w każdej chwili mógł odejść, jego życie było tak szczególnie wrażliwe, tak cenne.

Nawet w tych trudnych dla siebie chwilach Wojtek nigdy nie zapominał o innych. Od czasów młodości pochylał się nad każdą ludzką biedą. Wspierał materialnie i moralnie dziesiątki ludzi, nie mówiąc o tym nikomu. Nawet jak był chory, organizował zbiórki pieniędzy dla innych.

Wojtek był człowiekiem bardzo pogodnym. Był gawędziarzem, turystą. Uwielbiał Kaszuby, jezioro Lipusz, nad którym lubił przebywać ze swoją rodziną. Lubił wędrować po kraju. Lubił gawędzić właściwie z każdym człowiekiem i dla każdego człowieka znalazł dobre słowo. Są tu ludzie z różnych środowisk: inteligenci, intelektualiści, robotnicy, muzycy, artyści, opozycjoniści, księża, duchowni. Z każdym człowiekiem znalazł słowo, bo lubił ludzi.

I ten ostatni jego czas, gdy wydawało się przez ostatnie pół roku po kolejnym przeszczepie, że będzie dobrze. Wojtek mówił: „No, teraz wreszcie rozpocznę normalne życie”. Takie, jakie ma każdy z nas. Normalne, to znaczy wypełnione jakimś sensem, gdy robi się firmę, instytucję, pisze książkę – nie wiem…

Okazało się, że myśmy stracili czujność. Mieliśmy już z głowy. Człowiek przestał nam umierać, zrobiono przeszczep, wszystko jest OK, wreszcie możemy zapomnieć o tej trwodze. I wtedy, kiedy myśmy tracili tę czujność, Wojtek sam myślał, ze będzie dobrze.

Rozmawialiśmy 17 sierpnia. To taka symboliczna data, bo jest to dzień urodzin naszych wspólnych przyjaciół, Iwony Siekierzyńskiej i Krzysia Gotowickiego. To było moje ostatnie osobiste z nim spotkanie. Znowu w szpitalu. Mieliśmy się spotkać, uczcić imprezą jego powrót do zdrowia, do normalności, to, że już nigdy więcej szpitala nie będzie. A następnego dnia znowu się spotykamy w szpitalu na godzinnej rozmowie o sensie i bezsensie życia, o tym, że to życie nie zawsze kontrolujemy, o tym, że rozstrzygnie o wszystkim nasza miłość, nasze zaangażowanie, ludzie, których kochamy, że to jest nasze jedyne prawdziwe niegasnące dzieło życia, że nie wiemy, co nas czeka, ale miłość i przyjaźń pozostaną.

To była nasza ostatnia rozmowa. Tego nie wiedziałem. Poszliśmy na kolację z Izą porozmawiać o Wojtku. Myślałem, ze to jest epizod, że jeszcze będziemy się widywać dziesięć, dwadzieścia lat, że takich spotkań będzie jeszcze wiele, że wszystko jeszcze zdążymy sobie powiedzieć… Ale już wtedy wiedziałem, że Wojtek jest gotowy, że przez te lata cierpienia, buntu, pogodzenia się jest gotowy przyjąć taki los, takie życie, taką śmierć, jaka zostanie mu dana, że został całkowicie oczyszczony. Ten moment jego oświecenia, moment jego zgody, rezygnacji był momentem najpełniejszego zaangażowania w życie, które jest ostatecznie niewysłowioną tajemnicą.

Wojtku, dziękujemy Ci za Twoje życie, za Twoje cierpienie, za Twoją miłość, przyjaźń, pogodny uśmiech, wsparcie, za to, że zawsze byłeś, jesteś i pozostaniesz w naszych sercach. Wierzymy, że jesteś teraz z Bogiem, że jesteś teraz w pełni sensu swego życia. Wierzymy, że uczestniczymy w tym z Tobą.

Przesłanie Twojego życia jeszcze raz powtórzę dla nas wszystkich: Życie jest krótkie. W każdej chwili każdy, każda z nas może odejść. Dlatego spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą – jak Wojtek.

 

Przemówienie wygłoszone na pogrzebie Wojtka Jażownika w Gdańsku 28 stycznia 2015 r.

Czytaj również:

Andrzej Miszk, Śmierć Przyjaciela w cieniu bliskiej wojny 

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code