Trwonienie autorytetu

To, co miałem do napisania o sprawie arcybiskupa Henryka Muszyńskiego już napisałem w "Rzeczpospolitej". Utylitarny charakter tego wyznania i brak skruchy (jest co najwyżej żal, że treść spotkań została zapisana i teraz może rzutować na negatywną ocenę jego osoby) aż bije po oczach. Nie jest on zresztą niczym nowym, więc nie muszę się powtarzać. Jeśli wracam do tego problemu to z innego, wcale nie związanego wprost z metropolitą gnieźnieńskim powodu. 

A jest nim Benedykt XVI i jego stosunek do "oczyszczenia pamięci". [teaser]

Prawie dwa lata temu, tuż po ogłoszeniu nominacji arcybiskupa Stanisława Wielgusa na metropolitę warszawskiego napisałem dla "Dziennika" tekst, w którym ogłosiłem koniec lustracji w polskim Kościele. Powodem miało być to, że w istocie nie chce jej papież, którego zdołano przekonać, że przeszłość uwikłanych we współpracę z komunuzmem duchownych nie jest problemem moralnym. I choć dynamika sytuacji doprowadziła do tego, że arcybiskup został odwołany (bardziej jak się zdaje z powodu kłamstw i mataczenia, także w relacjach z Ojcem Świętym), to niestety tamta diagnoza pozostaje aktualna.

I oto teraz, mimo że wyniki prac Kościelnej Komisji Historycznej trafiły do Stolicy Apostolskiej, okazuje się, że człowiek zarejestrowany jako TW zostanie (jeśli – jak sam wskazuje w wywiadzie dla KAI – dożyje) Prymasem Polski. Trudno nie uznać tego za akt symboliczny o ogromnej wadze. Papież, choć dotarły do niego materiały o uwikłaniu, decyduje się na ich zignorowanie. Dlaczego? Trudno nie podejrzewać, że dlatego, że od kilku przynajmniej lat polscy doradcy, zausznicy i hierarchowie nieustannie tłumaczą mu, że współpraca z bezpieką i rozmowy z nią były koniecznością, nikt nie mógł się wywinąć i wszyscy są jakoś umorusani.

Aby poznać te tłumaczenia nie trzeba nawet specjalnie się wysilać. Wystarczy uważnie przeczytać wywiad z arcybiskupem Muszyńskim. W nim znajdziemy cały ten styl rozumowania, który prawdopodobnie przedstawiany był papieżowi (a jego ślady znajdziemy już w słynnym wystąpieniu Benedykta XVI do księży w archikatedrze św. Jana). Z tekstu wynika jednoznacznie, że oczywiście nic nie było podpisywane (co zresztą jest często prawdą, tyle, że wynikającą z pragmatyki służbowej bezpieki), że rejestrowano duchownych na podstawie zwyczajnych spotkań, których "nikomu nie oszczędzono", że sami ubecy twierdzą, że dana osoba jest niewinna, że duchowny meldował o wszystki swoim przełożonym (ale ci niestety często już nie żyją) itd. O ile poza samym aktem zarejestrowania zachowało się coś więcej, to nieodmiennie można dowiedzieć się, że są to raporty powstałe ze zwyczajnych rozmów i spotkań, których odmówić nie można było, bo nie pozwalała na to "kapłańska godność"…

Wszystko to razem ma sprawiać wrażenie, że jakaś współpraca z bezpieką była normą. Problem polega tylko na tym, że to bzdura. Można było nie spotykać się z oficerem, można było odrzucić jego propozycje. I wielu, wśród duchownych większość, tak właśnie zrobiło. Arcybiskup Kazimierz Nycz czy obecny Prymas Polski kard. Józef Glemp są tego najlepszymi, choć nie jedynymi, dowodami.

Jeśli więc ktoś przekazuje papieżowi inne opinie, jeśli próbuje zbudować przekonanie, że tamte upadki nie mają znaczenia dla oceny, to zwyczajnie wprowadza papieża w błąd i osłabia jego autorytet. A do tego rozmywa się prostą i dobitną prawdę, że miłosierdzie budowane jest zawsze i nieodmiennie na sprawiedliwości. A powód tego osłabiania i rozmywania jest boleśnie trywialny: chęć ucieczki przed własną przeszłośćią, udawanie, że zdrada (choćby malutka) nie ma znaczenia, że uwikłanie we współpracę z bezpieką nie ma najmniejszego znaczenia.

 

 

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code