Światło na drogach życia

Rozważanie na III Niedzielę Wielkanocną, rok A1
 
 

Zmartwychwstały Jezus spotyka uczniów w drodze do Emaus. Uczniowie początkowo „Go nie poznali”, a później, gdy dał im rozmaite znaki, gdy oswajał ich niejako ze swoją nadzwyczajną obecnością, „poznali”. To jedna z kilku przekazanych przez Pismo św. opowieści o tym, jak ludzie bliscy Jezusowi za życia rozpoznawali Go z trudem po zmartwychwstaniu. Tutaj rozpoznanie dokonało się w dwóch etapach. Najpierw toczyła się rozmowa i Jezus, pozwoliwszy uczniom na wyrażenie ich trosk i niepokojów, „wykładał im, co we wszystkich Pismach odnosiło się do Niego”. Już wówczas „serce w uczniach pałało”, choć nie uświadamiali sobie jeszcze w pełni, z kim mają do czynienia. Naprawdę zrozumieli to dopiero, gdy Jezus „zajął z nimi miejsce u stołu, wziął chleb, odmówił błogosławieństwo, połamał go i dawał im”.

Podobnie dwuetapowo Kościół prowadzi nas do pełnego spotkania z Jezusem we Mszy św. W liturgii słowa słuchamy fragmentów Pisma św. i homilii lub kazania, a także wyznajemy naszą wiarę i modlimy się o to, co ważne dla nas osobiście, dla naszej wspólnoty, dla całej ludzkości. Liturgia słowa jest ważnym emocjonalnym i intelektualnym przygotowaniem, które ma rozbudzić nasze serca i umysły, abyśmy mogli doświadczyć rzeczywistej obecności Jezusa w liturgii eucharystycznej. Jak w drodze do Emaus – po Słowie przychodzi pora na Chleb. Sakrament Eucharystii, którego pierwowzorem była Ostatnia Wieczerza i łamanie chleba dla uczniów w Emaus, pozwala nam zbliżyć się najbardziej, jak to tylko dla człowieka możliwe, do tajemnicy Zbawienia.

W 2003 roku Jan Paweł II poświęcił Eucharystii encyklikę Ecclesia de Eucharistia. Pisał tam między innymi: „Eucharystia, pojęta jako zbawcza obecność Jezusa we wspólnocie wiernych i jako jej pokarm duchowy, jest czymś najcenniejszym, co Kościół posiada na drogach historii”. „Eucharystia jest bramą nieba, która otwiera się na ziemi. Jest promieniem chwały niebieskiego Jeruzalem, który przenika cienie naszej historii i rzuca światło na drogi naszego życia”. „Chleb łamany na naszych ołtarzach, ofiarowany nam, jako pielgrzymom wędrującym po drogach świata, jest panis angelorum, chlebem aniołów, do którego nie można się zbliżać bez pokory setnika z Ewangelii: «Panie, nie jestem godzien, abyś wszedł pod dach mój» (Mt 8, 8; Łk 7, 6)”. Brzmi to pięknie i poetycko, ale czy tak rzeczywiście dzieje się na naszych życiowych drogach, którymi podążamy niepewni, wylęknieni, nękani wątpliwościami jak idący do Emaus uczniowie?

Gdy tylko nie ponaglają nas jakieś przyziemne sprawy, chętnie wymieniamy opinie o życiu, śmierci, przemijaniu, Bogu, o Kościele i polityce, o współwyznawcach i innowiercach. Uczestniczymy w rekolekcjach i konferencjach. Dzielimy się swoimi przemyśleniami na temat Pisma św. Czytamy poradniki z zakresu duchowości, wywiady z religijnymi myślicielami zamieszczane w gazetach choćby przy okazji różnych świąt albo ambitnie sięgamy po klasykę filozofii czy teologii. Jedni pozostają na poziomie kawiarnianym, inni podejmują poważniejsze studia. Na pewno lubimy dyskutować, więc ta część drogi, podczas której uczniowie „rozmawiali i rozprawiali ze sobą”, nam również mija dosyć łatwo i jakby niepostrzeżenie.

Kłopot zaczyna się, gdy mamy powiedzieć Jezusowi: „Zostań z nami” i poprosić, aby ukazał się nam przy łamaniu chleba, czyli w sakramencie Eucharystii. Dla wielu katolików ten sakrament jest jednym z obowiązkowych obrzędów. Nie zapraszają Jezusa w żaden szczególny sposób przekonani, że tak czy owak zostanie z nimi, czy tego pragną, czy też nie. Inni czują się tym sakramentem zniewoleni, a nawet traktują go jako narzędzie przemocy Kościoła, który dopuszcza do udziału w Eucharystii pod określonymi warunkami, a może również nie dopuścić wcale. Tacy ludzie nie tylko nie proszą Jezusa, aby pozostał w ich życiu, lecz pozwalają Mu „iść dalej” w inną stronę, mówiąc raczej: „Odejdź, mamy teraz ważniejsze sprawy”. A bywają też tacy, którzy o nic nie proszą, bo stracili wszelką nadzieję, że Jezus mógłby pozostać z nimi, gdy wszyscy ich opuścili…

Spotkanie z Jezusem nie jest nigdy prywatną sprawą. Z Ewangelii dowiadujemy się, że dwaj uczniowie wyruszyli wkrótce z Emaus do Jerozolimy. Tam spotkali się z jedenastoma innymi, usłyszeli o tym, jak zmartwychwstały Jezus ukazał się Szymonowi i sami opowiadali, co ich spotkało w drodze. Tak rodził się Kościół. Z rozpoznawania Jezusa przy łamaniu chleba, z przekazywania tej historii innym, ze wspólnego cieszenia się obecnością Zmartwychwstałego.

Dziś często ludzie uważający się za chrześcijan lubią powtarzać: „Bóg tak, Kościół nie!”. W imię osobistej wolności odchodzą z Kościoła i rezygnują z eucharystycznej wspólnoty, czyniąc wiarę wyłącznie prywatną sprawą i próbując budować jednoosobowe kościoły. Tymczasem opowieść o uczniach z Emaus przypomina, że Jezus chce się nam ukazywać właśnie w ożywianej i rozświetlanej Eucharystią żywej wspólnocie Kościoła, chce nas spotykać na różnych życiowych drogach i gromadzić przy wspólnym stole. Owszem, jest to piękne, chociaż bardzo trudne przesłanie, lecz radość ze zmartwychwstania zabarwia je nadzieją.

Rozważania Niedzielne

 

5 Comments

  1. misjonarz

    Nie zgadzam się do końca z

    Nie zgadzam się do końca z pewnym stwierdzeniem – "Jezusa można poznać we wspólnocie".

    Jezusa poznaje się SERCEM  I  W SERCU.    Tak pisała św s Faustyna Kowalska "nie szukam Boga nigdzie poza swoim sercem".  Ona szukała Jegoo tam i tam Go znalazła.  Sposób ?

    Modlitwa i eucharystia.  Modlitwa – bo jest rozmową osobistą "bez słów" a eucharystia – bo jest komunią przez zjednoczenie naszego ciała i duszy z ciałem i duchem Jezusa.

    Tak więc "dołączenie się do Jezusa" – tak, jak uczniowie idący do Emaus – jest słuchaniem Jego, albo "wsłuchiwaniem się" a odkryciem jest  komunia św. Wsłuchiwanie się we wspólnocie jest dobre ale może powodować "oczy na uwięzi". Czy chodziło tutaj tylko o oczy fizyczne ? Być może chodziło też o "oczy serca" ?

    Jeszcze jedna ciekawostka.  Gdy Jezus szedł z  uczniami to był im widoczny, natomiast gdy zaczął łamać chleb i uczniowie rozpoznali Go – to wtedy znikł im z oczu.  Wniosek ? Rozpoznać Jezusa można wyłącznie podczas komunii św a dokonuje się to przez zjednoczenie a w/g mojego rozeznania i odczucia poprzez:

    ODCZUCIE  POCIECHY  DUCHOWEJ.  Taka pociecha jest odczuwalna ale czasem nierozumiana – nawet przez nas samych. Dzieje się to identycznie, jak mówił św Ignacy:

    "Przez pociechę rozumiem [doświadczenie], kiedy w duszy powstaje pewne poruszenie wewnętrzne, które sprawia, że się ona zapala do miłowania swego Stworzyciela i Pana, i – co za tym idzie – kiedy nie może ona miłować żadnej rzeczy stworzonej na powierzchni ziemi, jak tylko w Stwórcy wszystkich rzeczy. Podobnie, kiedy wylewa łzy skłaniające ją do miłości swego Pana, z powodu żalu za swoje grzechy, czy męki Chrystusa, naszego Pana, czy też z powodu innych rzeczy bezpośrednio ukierunkowanych ku Jego służbie i chwale. Wreszcie przez pociechę rozumiem każdy wzrost nadziei, wiary i miłości i każdą wewnętrzną radość, która wzywa i pociąga do rzeczy niebiańskich i do zbawienia własnej duszy, uspokajając ją i kojąc w jej Stwórcy i Panu."

     

    Oczywiście taka pociecha duchowa nie jest regularna. Dlaczego nie jest  regularna – bo u ludzi występuje również tzw. "strapienie duchowe".  W czasie strapienia Pan Bóg wydaje się bardzo daleki i nic nie pomaga w nim nawet zjednoczenie w komunii św. To dlatego w tym czasie "tak ciężko rozpoznać Jezusa i trwać na modlitwie z nim.

     

     
    Odpowiedz
  2. misjonarz

    Przyczepić się Pani

    Przyczepić się Pani Małgosiu to "tych słówek" 🙂 ?

    Przyczepię się – tym razem bardziej uzasadnienie. "Spotkanie z Chrystusem nie jest nigdy……….."

    Mnie uczono, że minus razy minus daje plus.   Tak więc powiedzenie "nie jest nigdy" to znaczy,  tyle samo co "zawsze jest prywatną sprawą". Czyli ? No ma Pani rację – spotkanie z Chrystusem jest wyłącznie indywidualne.

    Czyli – no pochwalę się "miałem rację" :-). 

    Ok. to taka moja interpretacja – zresztą takie błędy zdarzają się dosyć często – chcemy coś potwierdzić iiiii, zaprzeczamy sobie. Człowiek zaprzecza sobie – to jest w sumie normalne, już św Pawłe o tym pisał – "bo nie czynię tego dobra, które chcę…………………..".

    Dlaczego tak się dzieje ? – to skomplikowana sprawa, ale ogólnie "człowiek nie zna samego siebie i dlatego popełnia błędy" – czasem zupełnie nieświadomie.

    Ok. no to pytanie – "jest czy nie jest sprawą indywidualną" ?

    Samo spotkanie jest sprawą indywidualną, ale spotkać Chrystusa to nie to samo co "naśladować Go".

    Można Jego spotkać ale z naśladowaniem bywa różnie – np. "bogaty młodzieniec", np. "uczniowie przed zmartwychwstaniem".

    Tak więc NAŚLADOWAĆ CHRYSTUSA można również (a może przede wszystkim) we wspólnocie, lub we wspólnotach.

     
    Odpowiedz
  3. misjonarz

    Jeszcze coś przypomiało

    Jeszcze coś przypomiało się mi . Istnieje pewna kolejność "odkrywania Chrystusa".

    Podał ją właśnie św Ignacy z Loyoli. Ta kolejność jest następująca:

    POZNAĆ  –  POKOCHAĆ – NAŚLADOWAĆ.

    Czy można tą kolejność odwrócić ? Raczej nie można. Najpierw trzeba Go poznać – a sposób to Eucharystia, modlitwa i poznanie jego życia przez ewangelię (ew. przez lekturę duchową – np. mistyków – co jest dużo trudniejsze i bardziej czasochłonne).

    Później należy pokochać. Jest to zadanie nie łatwe, ponieważ nie wystarczy powiedzieć "kocham". Trzeba to zrobić tak, jak powiedział sam Chrystus, czyli " jeżeli zachowujecie moje przykazania to mnie miłujecie".

    Na samym końcu należy zacząć starać się naśladować – zadanie najtrudniejsze, ponieważ BARDZO CZĘSTO wymaga to "zapierania siebie i brania swojego krzyża". Nie będę wyjaśniał co to jest ten krzyż bo jest on niejako indywydualny. Naśladować jest najtrudniej ponieważ wymaga to zaparcia (czasem aż po śmierć). Naśladować to również "znoszenie krzywd i upokorzeń, czyli również "znoszenie bezpodstawnych zarzutów, które spotykały Go a są one różne np. "obelgi typu:  "szalony, belzebub, opętany, król ziemski, żarłok, pijak" i jeszcze pewnie parę bym znalazł.

    Tak więc naśladować Chrystusa można wyłącznie BARDZO JEGO KOCHAJĄC, czyli (no właśnie) trzeba być prawie fanatykiem aby kochać Jezusa "do ostatniej kropli krwi".

    Jezus nie obiecał łatwego życia swoim uczniom i nie obiecuje go również swoim późniejszym i teraźniejszym naśladowcom.

     
    Odpowiedz
  4. Malgorzata

    @Misjonarz

    Z pewnym opóźnieniem przeczytałam "hurtem" wszystkie trzy Pańskie komentarze. Z wykładem myśli ignacjańskiej, jaki przedstawia nam Pan tak pracowicie, nie będę dyskutować. Dziękuję za ten wkład do portalu, zachęcając jednocześnie do bardziej samodzielnych przemyśleń.

    Skupię się natomiast na jednej sprawie, poruszanej przez Pana we wszystkich trzech komentarzach. Napisałam, że spotkanie z Jezusem nie jest nigdy prywatną sprawą ("nigdy" funkcjonuje tutaj zgodnie z duchem j. polskiego jako partykuła wzmacniająca przeczenie, a nie jako konstrukcja podwójnego przeczenia). Ten skrót myślowy może rzeczywiście sprawiać Czytelnikom kłopot. 

    Nie zaprzeczam, że z Jezusem spotykamy się osobiście, w najtajniejszych zakamarkach swoich serc. Każdy spotyka się z osobna, jeżeli się spotyka. Spotkanie z Jezusem musi być niepowtarzalnym jednostkowym doświadczeniem, bo w przeciwnym razie stanowi tylko powtarzanie wyuczonych formułek albo obrzędów. 

    Czytamy w Ewangelii, że serce uczniów pałało. Serce każdego pałało z osobna, choć podobnie. Ale później uczniowie dzielili się swoimi przeżyciami, rozmawiali o nich, szli opowiadać o nich innym. Spotykali Jezusa na swoich osobistych drogach i w swoich sercach, ale też nie zachowywali tych przeżyć dla siebie. Podobnie zresztą jak wspomniana w Pańskim komentarzu św. Faustyna i wielu innych świętych, których świadectwa stanowią obecnie potężny skarbiec Kościoła. 

    Lepiej może byłoby napisać: Spotkanie z Jezusem nie powinno pozostawać nigdy prywatną sprawą. To podkreślałoby jeszcze dobitniej główne przesłanie mojego tekstu: przypomnienie, że Jezus ukazuje się poszczególnym ludziom nie dla ich osobistej przyjemności czy satysfakcji, lecz po to, aby tworzyć i umacniać wspólnotę. 

    Pozdrawiam

    M. F.

     
    Odpowiedz
  5. misjonarz

    Nie zgadzam sie jeszcze z

    Nie zgadzam sie jeszcze z jedną sprawą "świadectwo przyciąga innych". Tak nie musi być – znów mógłbym się powoływać na różnych świętych ale odniosę sie tylko do mojej ulubionej Faustyny.

    Gdy zaczęła mówić o swoim głosie w duszy i objawieniach to zaczęto jej niedowierzać, uznano wręcz za histeryczkę i wysłano do psychiatry. Tak samo było w przypadku o Pio – "wylądował u psychiatry, który też uznał go za chorego z urojenia.

    "Jego opinia zadecydowała, że Świętego Pio za życia traktowano jako oszusta lub chorego psychicznie, a po śmierci wstrzymywano proces beatyfikacyjny. Ojciec Agostino Gemelli – franciszkanin, lekarz, psycholog, rektor uniwersytetu w Mediolanie. Przez pół wieku największy autorytet naukowy włoskiego Kościoła. Nazwał Stygmatyka „mistykiem z urojenia”, a jego rany uznał za objaw histerii i samookaleczenia. Biografowie wciąż próbują wyjaśnić, dlaczego przez tyle lat walczył z kapucynem z San Giovanni Rotondo."

    Takich przykładów można by mnożyć.

    Podzielę się "moim doświadczeniem" – i nie wierzę, że ktoś uzna to za prawdę.

    Ja spotykam Chrystusa w taki sposób o którym mówił św Ignacy – "kiedy wylewa łzy". Tak czasem zdarza mi się je wylewać (właśnie z takich powodów, o jakich mówił św Ignacy). W teorii "doświadczenie no może nie mistyczne ale "szczytowe", no i co ?

    No właśnie – bo w/g "normalnej świadomości ludzkiej" łzy są oznaką słabości, depresji, rozchisteryzowania, zniewieściałości itp.  Może i to jest prawda ?, lecz nie każde doświadczenie emocjonalne jest takie same pomimo swojego podobieństwa zewnętrznego.  Ja lubię przy tym temacie mówić, że "Jezus często jest pokazywany jako płaczący w ewangeliach (co nie znaczy, że np. on się nie śmiał), ale nigdy, jako właśnie śmiejący się.

    Ok. o co mi chodzi ? – kto uwierzy mi, że "w swoim życiu spotkałem Chrystusa" ?, przez doświadczenie tzw. pociechy duchowej ? Myślę, że mało ludzi (chyba, że ktoś będzie znał się na duchowości – zwłaszcza tej ignacjańskiej).  Jak mam mówić o Chrystusie ? – oczywiście mam w moim życiu mnóstwo przykładów "opieki Pana Boga odnośnie mojej osoby" ale są to jakgdyby "naturalne zdarzenia". Kto uwierzy, że "spotkałem, spotykam i będę spotykał Chrystusa" ? Kto uwierzy, że jestem po prostu "zwykłym Polakiem i do tego bardzo niedoskonałym a pomimo tego opiekowanym przez niego"?

    Ok takich pytań mógłbym zadawać i zadawać, ale chodzi mi o to, że spotkanie Boga w swoim życiu wcale nie zmienia automatycznie życia. Spotkać Chrystusa to "wejść w zażyłość z nim, to odkrywać go na ścieżkach swojego życia, to myśleć pół dnia o nim – to być zakręconym na Jego punkcie".

    Dlaczego spotkanie jego nie "działa automatycznie"  ? – pytanie trudne bo dotyczy duchowości – również tej negatywnej, czyli "złych bytów", które "krążą non stop aby kogoś pożreć".  Najtrudniejsze w tym temacie, jest znowóż to o czym mówił Ignacy "szatan przebiera się za anioła światłości, bada cnoty teologiczne i moralne i uderza w odpowiednim momencie w punkt, w którym jesteśmy najsłabsi".

    Co więc możemy zrobić aby być wiarygodnymi ? – w stosunku do siebie – to "AGERE  CONTRA", a w stosunku do innych ludzi ? to chyba bardziej skomplikowane pytanie a odpowiedź jeszcze bardziej.

     

     
    Odpowiedz

Skomentuj

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

*

code